Niezidentyfikowane obiekty podwodne

Często zastanawiamy się – myślę tu o tych, dla których wędkarstwo jest czymś więcej niż szpanowaniem przed sąsiadami kolejną padliną – zastanawiamy nad tym, co w wędkarstwie jest dla nas najważniejsze, co sprawia, że trudno to nazwać, opisać… bo to po prostu się czuje. Jakby podzielić nas na grupy to będą zwolennicy dużych ryb, konkretnej metody, maniacy konkretnego gatunku, wielbiciele jednego rodzaju łowisk, fani wielu gatunków ryb w jednym łowisku. I można dalej wymieniać i wyróżniać… Tak naprawdę wszystko powyższe wiąże się jednak z emocjami, na które wpływ ma TAJEMNICZOŚĆ naszego zajęcia, polegająca na tym, że nigdy do końca nie ma pewności. Bo tak naprawdę eksplorujemy świat dla ludzi nie do końca zrozumiały i zarazem odległy, bo na ogół ukryty przed naszymi oczami. Tajemnica: szczególnie gdy ryba, a wiemy, że niemała – „poszła”, ale nawet się nie pokazała. To dopiero rozpala wyobraźnię. Biorąc pod uwagę akwen, metodę, przynętę, sposób jej podania i to,  jak zachowywała się ryba oraz pewnie inne czynniki – ze sporym, czasem wysokim prawdopodobieństwem można określić z czym mięliśmy kontakt. Ale jeżeli nic nie widzieliśmy to pewności nie ma.  A stąd biorą się legendy…

Gdy obecna aura w połączeniu z niską temperaturą i deszczem wybija z głowy spinningiście wyprawę, lub jak w moim wypadku – nadal męczę się z grypą – jest wtedy pretekst by powspominać i przeanalizować „czarne dni” jak je kiedyś nazywałem, czyli akcje w których ryba, gruba ryba miała sporo szczęścia, do końca pozostając anonimowa. Nic mnie tak na rybach nie nęka, jak stracona duża sztuka, która nawet się nie pokazała. Bo co innego jak wiemy.

Tak jak największy pstrąg, którego urwałem dawno temu, będąc jeszcze w liceum. Namierzyłem go w końcu sierpnia w łagodnym zakolu u podnóża 3-4 m skarpy. Chyba każdy, jeżeli ktoś poza mną wiedział o Nim, to próbował podawać mu przynętę z tej skarpy. A pstrągal miał to w nosie. Ale schodząc parę metrów w dół i rzucając pod prąd udało mi się go skusić. Do dziś pamiętam każdy szczegół: błystka spływająca leniwie pod powierzchnią i nieśpiesznie podnoszący się do niej sporo ponad półmetrowy cień. Kłapnięcie. Zapięty na trzy groty tak, że nie mógł otworzyć pyska. Przykleił się do dna, a ja ciągnąc ile się da zerwałem żyłkę. Takie to były żyłki i takie miałem wtedy słabe nerwy…. Pamiętam smętnie dyndająca błystkę, zwisającą z pyska, gdy jeden grot natychmiast wypadł mu z górnej szczęki… Ale go widziałem. Zresztą, co mogło tak wziąć w typowo pstrągowej rzeczce, gdzie do dziś nie ma nic poza pstrągami i ślizami? Kolejny przypadek, już nie tak odległy, bo sprzed trzech lat. Łowimy klenie, nawet współpracują. Kolejne branie, ale nie kleniowe przyłożenie, tylko takie sobie „pyknięcie”. Zacinam. Stoi jak w pniaku zaciął, lecz na żyłce czuć, jak zaskoczone kilkadziesiąt centymetrów wachluje płetwami i kołysze ogonem. Rany, ale mnie to brzanisko przewiozło. Miałem 16-ke żyłkę. Wszystko wytrzymało. I gdy pewny siebie nachylałem się by przytrzymać rybę, która częściowo była już na brzegu, ta nagle zsunęła się w wodę i tyle. Nie, nic się nie urwało. Tylko agrafka…rozpięła się w trakcie. Był żal bo brzana spokojnie pod 7 dych, a może więcej. Tyle że ją widziałem. Albo to: też sierpień. Parę godzin bez brania. Mam „ciśnienie” bo są ze mną ludzie, którym obiecywałem ładnego bolenia. Jak nie na ich to na moim kiju. No i w końcu mam. Emocje, emocje bo boleń z  tych z profesurą, budzących respekt, ale silę się na luz i spokój. Po około 15 minutach wykłada się na bok. Schodzę po niego po stromej burcie i nagle żyłka buja się w powietrzu, a około 80cm ryba jakby z niedowierzaniem odpływa z woblerem, który dla mnie miał wtedy wartość relikwii. Puścił krętlik w agrafce. Taki banał. Ale Go widziałem i inni też. I jeszcze na koniec jedna opowiastka. Trafiłem na kamienisko po większej wodzie gdzie w czerwcu było sporo kleni. Pech chciał, że te duże brały, przynajmniej mnie, tylko na małe, okoniowe paprochy. No i w ciągu 2-3 dni straciłem chyba z 5 ryb około lub nieco ponad półmetrowych. Rozginały drut haczyków. Tyle, że sprawcy byli widziani i nie gnębiła mnie wątpliwość, pompowana wyobraźnią o kleniu powiedzmy ponad 60 cm…

Ale co z sytuacjami, w których po drugiej stronie to COŚ zachowywało się niestandardowo? Takie wędkarskie archiwum X. Zrobiłem małe podsumowanie z ostatnich 13 lat, chcąc wybrać takie super niewiadome, którymi człowiek żyje, które rozpamiętuje i analizuje z kolegami. Wybrałem pięć.

Przypadek nr 5. Koniec maja 2006r. Wisła. Ciepełko i ze słońcem. Tyle, że wędkarzy jak w filmie o Alasce podczas ciągu łososi. Poluję na bolenie, stoję na brzegu rozlewiska, ściągając gumę z nurtem. Takie zalane dużą wodą piachy. Jakiś gość z typowo „polską” kulturą, wszedł po płytkiej wodzie w miejsce gdzie moja guma rozpoczynała swą drogę. Rzucam więc bardziej w prawo ale koleś jakby nic – wali woblerem w dół rzeki, na krzyż z moją żyłką. Już miałem się odezwać gdy moją gumę dopadła dość mocno jakaś ryba. Tyle, że potem nastąpił taki odjazd jaki parę razy serwowały mi nieco większe sumy ale ten był szybszy, bez bicia ogonem po lince i ryba płynęła pod samą powierzchnią. Nie wiem jaki musiałby być boleń, żeby tak radzić sobie z żyłką 20-ką, prując bez zająknięcia pod silny prąd wody. I stało się. Mimo, że krzyczałem do tego „leszcza” powyżej, żeby nie zwijał, ten zaczepił swoim woblerem o moją żyłkę i zupełnie zgłupiał. Facet – jeden z tych którzy mają na sobie ciuchy wartości używanego auta średniej klasy, był śmiertelnie przekonany, że to jemu wzięło. Jaki cyrk zrobił na brzegu. Tak, emocje są w wędkarstwie niezaprzeczalnie. Ryba się spięła. Potem z nim rozmawiałem chwilę i nawet przeszła mi złość, bo on przeżywał „swoją” stratę i za nic nie dał się przekonać, że to moja ryba targała jego zestawem. Widziałem dwa sporo ponad 10kg karpie złapane w Wiśle w tej miejscówce na spinning jak najbardziej za pysk. Może…

(fot. A.K.)
To te same piachy tydzień później, już z niższą wodą. Miejsce w obecnym kształcie już nie istnieje.

Przypadek 4. Grudzień 2003r. Tuż przed świętami. Wspaniała aura. Zimy nie widać. Temperatura od wielu dni na plusie, pod 10 stopni w dzień. Spokojna szarość bardzo późnej jesieni. Wisła niewielka. Łowimy z kolegą schodząc po bardzo starej, stromej opasce, częściowo zdemolowanej przez wodę i czas. Testuję nowy, 3m kijek do 10g, wspaniały, mięsisty kij typu „flak” co za skórkę da rady wyjąć potwora no i jest z czego zaciąć. Ryby  – nie powiem, biorą. Przede wszystkim okonie, trafił się mały sandacz, jakiś klonek, małe jazie. Jak na koniec sezonu to jest super. Tyle, że ryby są dość anemiczne w swoich odruchach ucieczki. Dochodzę do łagodnego łuku brzegu, nie co mocniej wygiętego w kierunku środka rzeki. Wiem że jest tam znacznie płycej, sporo czepliwych kamieni no i woda dość szybko rwie. Miejscówka nie bardzo na późną jesień. Zakładam bas assasin`a, tę śmieszną małą 5cm kijankę na główce chyba z 5g. Ostrożnie robię zamach, by długim kijem nie zaczepić szumiących za plecami nad głową, długich wypłowiałych traw, pachnących wspaniale w jedyny sobie sposób, jak tylko trawy potrafią przed pierwszym śniegiem. Gumka upada nieco pod prąd, ja napinam żyłkę, szybko zwijając i mam nagle pobicie z natychmiastowym odjazdem w środek. Nie powiem, żyłka niezbyt gruba, kijek też bez specjalnego zapasu ale o tej porze roku takiej dynamiki mógłbym się spodziewać po rybach których na razie nie złowiłem: troci, głowacicy. Tyle, że rybsko jakby się zawzięło i za wszelką cenę chce przeorać dno. Nawet na sekundę nie wychodzi pod powierzchnie, niezbyt z resztą odległą. Na sekundę nie zatrzymuje się pływając tam i z powrotem, pod prąd i z prądem. Trwa to może do1,5 minuty. Potem dociągam rybę w spokojny, nieco głębszy nurt, może 5m od brzegu. Ryba dalej uparcie trzyma się dna. Ryzykując żyłką, na siłę próbuję oderwać to coś od kamieni. Kij ugiął się tak, że klękajcie narody. Czuję że zwierzak powoli kapituluje, jakby przekręca się na bok i…Luz. Jedna z większych czar wędkarskiej goryczy jaką musiałem wypić. Co ja mówię o czarach. Wiadro i tyle. Pierwsza myśl – sandacz –  ale nieliczne, duże które miałem na kiju, czasem podcięte, były w porównaniu z tym czymś nieprawdopodobnie flegmatyczne. Szczególnie na takim sprzęcie o tak późnej porze roku. Tym bardziej sum. Jedyne czego, do dziś jestem pewien: ryba była zapięta za pysk. Wiem, że nieco poniżej ujścia Białuchy i Dłubni do Wisły w Krakowie, po wielkich ulewach, ale raczej latem, paru zapaleńców – muszkarzy próbuje łowić pstrągi. Czasami ponoć gigantyczne. Sam złowiłem kilka ale były to maluchy. To jedyne co mi przychodzi do głowy.

(fot. A.K.)
To dokładnie to miejsce, z tym, że przy wyższej o około pół metra wodzie. Jak widzicie, wpada tutaj taka niepozorna rzeczułka. Branie było z 50 metrów powyżej ujścia strumienia.

I wielki finał wspomnień-marzeń:

Przypadek 3. Wyobraźcie sobie stary, zalany kamieniołom. Niewielki. Może 2,5ha. Głębokość poświadczona przez trenujących tu nurków – 12m. Strome ściany, schodzące przeciętnie na 3m a potem to już do dna… W otchłani kupa głazów i stare tory po których jeździły wózki z kruszywem. Woda bardzo zimna, nawet latem poniżej 2m nie cieplejsza niż około 15 stopni. Kryształowa – widoczność do 3-4 metrów. W ścianach stromych brzegów pod wodą widać ciemne kwadraty i prostokąty, będące wejściami do drążonych niegdyś w skale tuneli. Łowisko znane przez okolicznych wędkarzy jak własna kieszeń. W weekendy trudno miejsce znaleźć. Ryby – istny miks. Zależy kto, co wpuścił. Były szczupaki ale nigdy nie było słychać o sztukach choćby średnich. Pstrągi tęczowe – te owszem, widywało się takie które te 0,5m już miały. Defilowały zwykle parami na głębokości 2-3m i raźno startowały do każdej mniejszej gumy by ją…obwąchać. Do innych przynęt nawet nie podpływały. Czasem ktoś złowił z gruntu na robaka tęczaka ale zwykle sporo mniejszego. Karpie, amury można było oglądać latem jak wygrzewały się pod powierzchnią, tuż przy urwisku, z którego nie było szans zarzucić wędki, chyba że z samej góry, ale to było jakieś 40m. Tu czuły się bezpieczne. Nie były to w skali gatunku żadne kolosy. Może do 8-10kg. Do tego nieliczne liny, karasie , płocie ukleje i okonie. Największy powszechnie potwierdzany pasiak miał 42cm. Złowiony na rosówkę. I ten dzień: 16 maja 1999r a więc dość dawno temu. Trochę chłodno, z bladym słońcem i lekkim wiaterkiem. Wciskam się między dwóch grunciarzy ale wszyscy są życzliwie do siebie nastawieni, zdając sobie sprawę z ciasnoty. Ryby nie biorą. Mam sprzęt, który mnie dziś rozbraja: szklana Germina o bliżej nieustalonych parametrach. Przy wtedy dość jeszcze powszechnych, szklanych kijach Made in CCCP wygląda nawet nieobciachowo. Żyłka 18-ka. Zakładam gumę, jakąś 7cm ówczesną nowość. Nie pamiętam marki, nazwy. Teraz już w każdym razie nie ma takich. Coś jakby cienki ripper o kształcie rozciągniętego prostokąta. Goście siedzą i nic. Ja rzucam i też nic. Sterczę w jednym miejscu bo gdzie indziej go nie ma. Wymieniam parę zdań z sąsiadami. W końcu rzut jak wiele innych. Guma ląduje na głębokości „x”, leniwe podniesienie przynęty i buch! Jakby mnie kopnął prąd. Ryba wydarła w kierunku środka z dużą energią i prędkością. Wraca. Więc pewny swego chcę ją podciągnąć ale gdzie tam! Marzenie. Ryba, chyba jeszcze raz odbiła na środek, po czym jakby zniecierpliwiona zawróciła w miejsce gdzie wzięła i znikła w pobliskim ciemnym prostokącie – wejściu do korytarza w skale – tam przynajmniej prowadziła żyłka. Ale się porobiło. Na chwilę zostałem bohaterem dnia. Kto żyw, biegł do mnie. Zaczęły się doradzania. Uczciwie przyznam, że zdębiałem. To był pierwszy rok takiego spinningowania na poważnie po 6-o letniej przerwie [dziś takiej abstynencji bym nie przeżył], tym bardziej, że wcześniej łowiłem sporo, ale z gruntu i niewielkie rybki. Kombinowałem z napiętą żyłką we wszystkie strony, na ile umożliwiał teren. Wędkarze, by wypłoszyć tajemniczego drapieżcę[?], wrzucili chyba z 50kg kamieni. Ale nic to nie dało. Po mniej więcej pół godzinie poddałem się. Naciągnąłem żyłkę. Ryba  była nadal wyczuwalna, tyle, że miałem wrażenie ocierania linki o krawędź tunelu. No i pękła.  Do dziś nie mam pojęcia co to mogło być. Jak na suma za szybko „poczuło” moc. Jak na tęczaka trochę zdziwiłoby mnie, to bardzo świadome zakotwiczenie się w jamie skalnej, chociaż może… Naprawdę nie mam pojęcia… Niestety nie posiadam stamtąd żadnego zdjęcia, choć łowiłem tam cały sezon.

Przypadek 2. Skawa nie co poniżej Wadowic, którą uwielbiam za klimat i kolory, szczególnie wczesnym latem i późną jesienią. Traktowałem i traktuję tę wodę jako łowisko totalnie rekreacyjne. Kiedyś dużo brań małych ryb. Super jak trafi się ponad półmetrowy szczupak, brzana czy większy kleń, świnka. Choć nie wątpię, że są tam jeszcze znacznie większe ryby, tyle że w ilościach śladowych. Widywałem tam gigantyczne wprost liny – niewątpliwie uciekinierzy z okolicznych stawów i raz tylko –  naprawdę wielką brzanę. Pod koniec września 2002r mocno się ochłodziło i wyglądało na to, że „polską złotą” mamy za sobą. Pochmurny dzień stał się jeszcze bardziej ponury pod wieczór, do tego zaczęło lekko padać, ale wyżej, w górze rzeki musiało mocno polać, bo woda wyraźnie zaczęła się podnosić i lekko mętnieć. Już kończyłem. Postanowiłem przejść na drugą stronę, „zawiesić” się jakoś na niedostępnym brzegu i przeciągnąć wobler pod prąd. Wzdłuż skarpy woda płynęła spokojnym ale zdecydowanym nurtem nad głęboką na około 1,5m rynną, która z biegiem rzeki wypłacała się do około 50cm jakieś 25m niżej. Zaklinowałem się w brzegu tak nachylony, że wszystkie mięśnie pracowały, by się nie zwalić do wody. Położyłem 7cm wobler na powierzchni – taką biało-czarną uklejkę własnego wyrobu i odwijałem żyłkę 20-kę, którą dziś na tym odcinku Skawy uznałbym za zbyt grubą. Powolutku szarzało. Wobler [miał biały grzbiet] niknął, spływając wzdłuż brzegu, gdzieś w okolice końca rynny. Wiedząc , że długo tak wisieć nie dam rady, dość żwawo zacząłem zwijać żyłkę, robiąc króciutkie zatrzymania. Chyba przy trzecim przystanku wobler jakby ugrzązł między kamieniami, po czym zdecydowanie, tak przygięło kijem, że szczytówka prawie dotknęła powierzchni wody. Zaciąłem, a to Coś po drugiej stronie na sekundę odpuściło, chyba po to by wziąć większy „zamach”. Nastąpiło drugie, identyczne przygięcie, po którym musiałem jedną ręką puścić kij i złapać się resztek siatki, aby nie stracić równowagi. I tyle. Przynęta wypłynęła na powierzchnię. Nie miała żadnych szczególnych śladów, pozwalających domyślić się gatunku ryby. Jakoś trudno mi uwierzyć, że to był kleń z jego mięsistą paszczą; tym bardziej szczupak – musiałby „wisieć” po takich targnięciach i poharatać wobler. Gdyby były na tym odcinku sandacze, to bym nie był w takiej niepewności. Nie raz miałem takie zatrzymania przynęty, nie do zacięcia mimo 20-ki i kija średniej mocy. A sandacz wcale nie puszczał tak od razu. Czasem dawał czas by powtórzyć zacięcie, które i tak nic nie dało. Ta ryba ma uścisk, ale sandacze są dopiero poniżej ostatniego jazu na Skawie, z 15 km niżej. Może jakiś gigant uciekł z hodowli? Ewentualnie pozostaje jakiś relikt głowacicowy, bo ponoć kiedyś te ryby i tu wpuszczano.

(fot. A.K.)
Mniej więcej w połowie tego fragmentu zakotwiczyłem się do rzutu. Zdjęcie z tamtych czasów, tyle, że z lata.

No i finał.

Przypadek 1.Miałem kiedyś na Wiśle cud miejscówkę. Pozostałość po socjalistycznej budowie nie wiadomo czego. Z czasem runęło toto do wody i zrobiło się bajkowe łowisko. Tak naprawdę uczyłem się wtedy takiego poważnego spinningu z tymi wszystkimi wobkami kleniowymi, jaziowymi. Jak dziś pomyślę, to mogłem tam bić prywatne rekordy chyba we wszystkich gatunkach ale mnie wystarczało, że klenie po 40-50cm łowiło się z marszu, byle było ciepło. No może równe pięćdziesiątki nie często ale ciut mniejsze zawsze. Latem oczywiście. Dochodziło do tego, że z jednego miejsca łowiłem 6-7 ryb, każdą na inną przynętę włącznie z Gnomem „0”. W tym całym gruzowisku z 7m od brzegu, leżał kawał muru będącego kiedyś połączeniem ścian. Taki wielki kant. Wspaniale rozcinał spienioną wodę, tworząc za sobą przytulną przystań. No i tam te klenie siedziały. Pod koniec sierpnia 2000r, w samo południe zjawiłem się w tym raju – jak w tamtych czasach – nikogo nad wodą. Założyłem do żyłki typowego kleniowego woblera, na widok którego dzisiejsze klenie wieją gdzie pieprz rośnie. Taka 5cm baryła. Czarna ze złotymi bokami. Wobler spadł tuż za gruzowiskiem, centralnie w środek spokojnej wody. Nigdy później nie miałem takiego brania.  Nawet nie zdążyłem zamknąć kabłąka, a ryba była chyba z 20m ode mnie. Po prostu dopadła wobler tuż po upadku ale mimo słońca nawet tego nie zobaczyłem. Najlepsze było to, że zamknięcie kabłąka i dokręcenie hamulca nic nie dało – rybsko wydarło jeszcze  drugie 20m i stanęło dopiero w miejscu gdzie szybki nurt, przechodził gwałtownie w głębokie zastoisko.  Wszystko trwało sekundy. Taki super wakacyjny fajerwerk wędkarski.  Ryba jakby się okopała; na nic były moje próby podciągania tak albo inaczej. Więc stałem z napiętą żyłką, stałem i nagle… „cisza”. Pracował tylko wobler. Jedna z kotwic, bardzo markowa, tym razem wyglądała jakby ją coś potraktowało młotem. Jest to moment, który rozpamiętuję do dziś. Łudzę się, że był to kleń nad klenie…

(fot. A.K.)
Otoczenie industrialne, ale jak pomyślę ile tam było takich bolków, biorąc pod uwagę moje do nich podejście…Ryb musiała być horda. Miejscówka już w ogóle nie istnieje. Górę wzięły wymogi współczesnej „melioracji”.

Jaki morał z tych wspominek?  Tak na serio ale bez dorabiania ideologii. Wędkarstwo to emocje, wędkarstwo to obrazy, niezwykłe obrazy nie tylko w pamięci lecz zapamiętane każdym zmysłem w każdym mięśniu, tak ulotne, że po wielokroć niezrozumiałe dla postronnych, którzy nie mają tego szczęścia „bycia dotkniętym” pierwotnym instynktem. To emocje, które można, jeśli nie opowiedzieć, to pokazać nawet wędkarzowi-obcokrajowcowi i być zrozumianym. Czasami to te nieodgadnione przypadki, chyba nie aż takie złe „czarne dni” są motywacją i często kwintesencją takiego pierwotnego bycia z wodą „po naszemu”, niesamowicie blisko, zarazem bez czynienia jej krzywdy…

Jedna odpowiedź

  1. Ciekaw jestem czy prowadzisz jakiś dziennik. Ale nie zdziwyłbym się gdybyś przytaczał wszystkie te przykłady z pamięci. Hole dużych ryb, których nie udało mi się wyciągnąć pamiętam w najdrobniejszym szczególe, nawet jeśli było to 15 lat temu. Chyba tylko silne emocje mogą wyryć w pamięci takie akcje, tak dokładnie. Dlatego wędkarstwo to najwspanialsze hobby pod słońcem. Do tej pory przed porannym wyjazdem na ryby nie mogę w nocy zasnąć, niczym małe dziecko przed wyjazdem na kolonie. A to, że właśnie podwodny świat jest dla nas niewidoczny i tajemniczy, rozpala wyobraźnię. Jeszcze trochę męczarni i wiosna!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *