Może jeszcze nie ostatni raz w tym sezonie

Wprawdzie łudzę się jeszcze, że mająca miejsce 1 grudnia wyprawa na ryby, nie była ostatnią w tym roku, to jednak równocześnie powoli godzę się z faktem, że ten sezon się skończył. Biorąc pod uwagę aurę, można się śmiało nastawiać na łowienie spod lodu, tyle, że jakoś nie zamierzam próbować. I wcale nie obawiam się zimna. Obejrzałem nawet kiedyś naprawdę dobry film, który wręcz mnie zachęcił. No i boję się, że mógłbym iść w tę stronę, a i tak mnóstwo czasu poświęcam temu – [to oczywiście subiektywna opinia] najwspanialszemu hobby na świecie…

O świcie 1 grudnia pomstowałem na marna pogodę, nie zdając sobie sprawy jakbym chwalił taką aurę obecnie. Nad wodą byłem jeszcze po ciemku, ale zaledwie dwa stopnie na plusie po nocnych opadach śniegu z deszczem, spowodowały, że rozkładałem się w ślimaczym wręcz tempie. Do tego jak zaczęło szarzeć, zaczął mnie zagadywać jakiś wędkarz, instalujący gruntówki na brzegu. I tak jakoś na pierwszej miejscówce byłem dopiero o 7.30. Pogoda ponura ale z tendencją do rozpogodzenia. Noszenie wszystkiego i rozkładanie tak mnie rozgrzało, że zrezygnowałem z kombinezonu. Robiło się chyba rzeczywiście całkiem znośnie.

Pływam kilka minut, spokojnie na wiosłach. Szczerze mówiąc, na ekranie „wielka pustka”. Nieliczne pojedyncze echa. O tym, że na wodzie zupełna cisza, nie muszę chyba dodawać. Kotwiczę na pierwszym miejscu, na którym, odkąd mam sonar – zawsze zaczynam. Bez względu na to, czy cokolwiek widać. Miejscówka zasłużona – tu wyjąłem trzy okoniowe czterdziestaki i bez mała kilkadziesiąt szczupaków. Fakt, że byków to nie było, ale czasem 5-6 brań robiło wrażenie. Z jednego kotwiczenia. W trakcie opuszczania kotwicy, kątem oka dostrzegam jakieś pojawiające się niewielkie łuczki. Coś, jakby stadko rybek. Nastawiony na okonie – tylko na te ryby tu liczę, mam kijek do 15g, plecionkę 10-kę i stalkę 3kg. Przynęta [można zobaczyć dokładnie w poprzednim tekście] – kopyto 10cm na 8-10g z obowiązkową dozbrojką w ogonie. Zielona guma śmiga i ginie pod powierzchnią. Musze powiedzieć, że naprawdę na tym miejscu rzadko bywa tak, by nic nie złowić. Także tego dnia. Wyraźny strzał i po niedługim przeciąganiu linki, mam pod powierzchnią zębacza pod wymiar.


(fot. A.K.)

Ryba raczej chuda i powiem szczerze bardzo powolna. Nie dziwię się, bo w końcu w wodzie 7 stopni. Odpinam szczupaka o jakby oburzonym wzroku i patrzę chwilkę jak powolutku znika w toni. Zauważam, że nawet dość głęboko widać. Uzmysławiam sobie, iż pokazuje się nieśmiałe słońce. Chmury jak od niechcenia powoli się rozpraszają i gdzieniegdzie oczy cieszą plamy błękitu. Dawno nie widzianego.

Pokrzepiony tą pierwszą rybą i kubkiem cieplutkiej herbaty z sokiem malinowym, rozglądam się wokół. Ludzi praktycznie nie widać. Na wodzie jestem niewątpliwie sam, choć nie ma znaczenia czy pływają inni. Nigdy nie jest tu tłoczno.

Wracam do spinningowania. Przynęta fruwa we wszystkie strony poza północną. Tu akurat jest spad i jeszcze na metr – półtora sterczą ku powierzchni rachityczne ale geste łany, w lecie zazwyczaj około trzymetrowych wywłóczników. Po wyjęciu kolejnego pakietu zieleniny odpuszczam. Niestety z innych stron nie odzywa się jakikolwiek wielbiciel zielonej, sztucznej rybki.  Płynę więc na kolejne miejsce. To „dwie górki” bo rzeczywiście to dwa wyraźne garby o szczytach na głębokości 1,8m, otoczone od zachodu stokiem, schodzącym na 9m, a od wschodu zakończone jakby urwiskiem na 6m. Spad jednej górki całkowicie zarośnięty. Po drodze widzę kilka skupisk ryb. Całkiem sporych, ale raczej karpiowate. Jedną taką gromadkę nawet opływam, by spróbować dopatrzeć się jakiegoś zębatego towarzystwa na obrzeżach, ale uczciwie powiem, że nic takiego nie znalazłem. Kotwiczę wiec precyzyjnie na jednej z górek. Te niecałe dwa metry to też plus. Wyciąganie 10m mokrej linki nie należy do fajnych zajęć przy tej termice. Rzucam początkowo blisko, opukując podstawy górek, badając czy coś drapieżnego nie przytuliło się u podstawy lub przy stromej ścianie. Po około 20 minutach stwierdzam, że albo nic tam nie ma albo nie potrafię tego czegoś skusić. Posyłam wabik już tak daleko jak się da. W kolejnym rzucie mam zaczem w postaci ogniłych roślin. Rzucam bardziej na prawo i to samo. Przesuwam więc ponton bardziej na południe. Znów dalekie rzuty. Ewidentnie mam około 40-50m przed dziobem pontonu, płaski i względnie płytki blat, jak jęzor wchodzący w głąb zbiornika. Cały porośnięty zielskiem. Rzucam coraz bardziej w skos, by odnaleźć albo uskok, którym ma nadzieje kończy się ten gąszcz, albo liczę, że w końcu ściana zieleni się skończy. Efekt – kolejne kotwiczenie z tym, że mam, czego szukałem. Zakładam takie samo kopyto tylko, że 7cm na 8g. Mam tam dowiązaną super ostrą kotwiczkę, choć niezbyt mocną. Kilka rzutów. Kolejne podniesienie gumki, szuranie po dnie. Wszystko bardzo powoli. Uniesienie i… coś się telepie na końcu. Żadnego brania nie czułem. Ostatecznie pod powierzchnią mam okonia. Nawet nie jest taki mały. Jakby nie dozbrojka, to nawet bym nie wiedział, że coś chciało capnąć gumkę. Mimo plecionki.


(fot. A.K.)

Następne kilkanaście minut nic nie wnosi. Płynę trochę na chybił trafił. Wiem, że za jakieś 300m nadzieję się na wielką „wyspę”, która cała jest obrośnięta zielskiem. Zatrzymuję się co około 50m. Kilka rzutów, czasem kilkanaście. Łapię się na tym, że strasznie mi zimno. Niby słońca nadal sporo ale zawiewa z zachodu. Wiaterek umiarkowany, lecz straszliwie zimny. Kolejny kubek ciepła. Z konieczności dwie pary rękawiczek: zwykłe, wełniane i na nie neoprenowe bez palców. To naprawdę działa i umożliwia łowienie do dość niskich temperatur pod warunkiem, jak jest w miarę sucho. W pół dystansu do „wyspy” postanawiam podziałać w toni. W którymś rzucie czuję, że prowadzoną dość żwawo i wysoko nad dnem gumkę, coś próbuje dopaść. Zacinam. Pudło. Zwalniam nieznacznie i coś po drugiej stronie ponawia atak. Wisi! Odległość dość duża, lecz ryba od razu pokazuje się z bardzo dobrej strony. Kij świetnie przygięty. Szybko zwijam, bo cokolwiek to jest, ostro pruje na mnie. Nagle tracę kontakt. No, luz! Jakim cudem. Zrezygnowany, jeszcze nie zaczynam zwijać, a tu trącenie. Odruchowo zacinam. Ryba ewidentnie odwinęła, spory nadmiar plecionki z dozbrojki i zapewne stąd ułuda, iż się spięła. Bardzo podekscytowany takim biegiem wydarzeń, podkręciłem tempo i dałem rybie dość zdecydowany opór. I znów luz. Tym razem na serio. Wyjmuję całość i oglądam. W zasadzie jestem pewien, że to był szczupak. Śladów nie ma na gumie żadnych, ale tak sądzę. Delikatna kotwiczka niestety wyraźnie rozgięta. Co za niefart. Nie mógł trafić w tę gumę 10cm? Tam dozbrojka to też niewielka kotwiczka, jednak dużo mocniejsza, choć nie tak ostra. No, ale myślę jednak o okoniach.

Ochłonąłem, pokręciłem się w tym rejonie i po około pół godzinie odpuściłem Emocje opadły. Znów czuję jak jest zimno. Rozważam czy nie popłynąć po kombinezon, ale to z 300m w jedną stronę. Jakoś mi się nie chce. Kolejny kubek. Płynę ku następnej miejscówce. Taki fajny, ciekawy półksiężyc odchodzący od brzegu jakieś 150m w głąb zbiornika. Długi i płytki rogal nie jest porośnięty. Wprawdzie rzadko i zastrzelcie mnie – nie wiem czemu, bo teren książkowy, ale sporadycznie są tu brania. Tylko latem miejsce non stop okupują karpiarze. Nie dopływam do miejscówki. „Kolejny kubek” ciepła wymusza desant na najbliższym brzegu. Cóż, fizjologii nikt nie przeskoczy.

Znów w pontonie. Rany, nie ma żartów. Lodownia. Co jakieś piętnaście minut muszę przerwać i rozgrzać ręce w kieszeniach. Plus oczywiście kubek ciepła…

Kolejna godzina. Brań brak, echo pokazuje nieczęste skupiska ryb. Nielicznych zresztą. Mam wrażenie, w którymś momencie, iż słyszę mocne chlapnięcie na powierzchni, ale nic nie dostrzegam. Powierzchnia wody pozostaje niewzruszona nie licząc drobnej falki powodowanej wiatrem.

Brak ruchu to najgorszy wróg na pontonie. Ten sam ubiór, który wystarcza w danej aurze na lądzie, na pływadle bywa ledwie dostatecznym. By nie tracić ciepła zasuwam we wschodnią część jeziora. Tu zaczynałem swą przygodę z pontonem. Jakoś nie mam przekonania to tego rejonu, mimo, że straciłem właśnie tutaj, kiedyś dużego szczupaka. Niestety był to październikowy dzień, kiedy niewielkie okonie, jakie mnie cieszyły [potem dopiero zdałem sobie sprawę, na co można tu liczyć w temacie kolczaków], za Chiny nie brały na zestaw ze stalką. Zdjęcie przyponu zaowocowało, jak pamiętam trzema garbuskami z rzędu. Potem spięciem około 60cm szczupaka, wyjęciem takiego tuż nad 5 dych, po czym z tego samego miejsca mam rewelacyjne, miękkie i majestatyczne zatrzymanie. Trwało to może 10 sekund ale nie było złudzeń. To nie miało tych standardowych tutaj – maksymalnie 2kg. Było znacznie większe.

Miło się wspomina. Przepływam wzdłuż rowu, gdzie kiedyś te szczupaki wzięły. Kilkanaście rzutów. Nic. Ostatecznie opłynąłem niezły kawał wody. Wczesne popołudnie. Tzn. późne o tej porze roku. Po 14.00. Pojawia się dwóch spinningistów. Jeden ma dużą wirówkę, drugi wobler. Obserwuje ich dłuższy moment, dopingując się zawartością termosu. Facetom też jest chyba nietęgo, bo po brzegu prawie biegają. Kilkanaście rzutów i pośpieszny trucht na sąsiednie stanowisko. Woda pozostaje obojętna na ich starania, podobnie jak na moje przez ostatnie godziny.

Zmarznięty potężnie, zawracam. Jakieś niecałe 10 minut i znów jestem na „dwóch górkach“.  Znów obławiam, najpierw pod wiatr zachodni stok. Robię to ciut niechlujnie, bo wiejący w twarz wiatr totalnie mnie zniechęca. Mam wrażenie, że zaraz odpuszczę. Odwracam się. No, znacznie bardziej znośnie. Kika rzutów. Miękkie poderwanie z dna i branie. Szybkie, agresywne, wyraźne. Kurde, nie zacina się. Samą szczytówką podnoszę gumę leniwie, wysoko ku powierzchni. Ryba na szczęście poprawia. Mam miarowego szczupaka. Idzie spokojnie, co jakiś czas targając łbem. Pod powierzchnią prezentuje dwa nerwowe salta, naprawdę godne jak na grudzień. Wyjmuję go od strony lądu. Dwóch grunciarzy z zainteresowaniem ogląda wygięty mocno lekki kij, dający złudzenie, że ryba jest znacznie większa. Faktycznie, ten jest całkiem grubiutki. Te dwa wyskoki pozbawiają go zupełnie chęci do dalszego oporu. Rezygnuję nawet z pakowania go w podbierak. Ryba daje się złapać bez oporów pod skrzela za ten fragment szczęki, który trudno złapać u zupełnie małych zębaczy. Kilka pstryknięć. Mam obawy jak to wyszło, bo zimne palce wciskają wszystko tylko nie spust migawki. Ale kilka fotek jest sensownych.


(fot. A.K.)

Cieszę oczy drapieżcą, który skołowany takim obrotem sprawy zawiesił się tuż pod powierzchnią. Coś wspaniałego. Śliczny, choć w sumie złowrogi. Jakby miał ze 3 m to my, ludzie pewnie ostrożnie podchodzilibyśmy do spotkań z tymi rybami. A nie wierzę, by rybska miały jakieś opory, aby capnąć jakąś cześć nas [raczej natura ich nie predysponowała to odrywania kawałka ofiary – to nie krokodyle], pewnie przez pomyłkę. Byłoby to jednak niebezpieczne jak diabli… Próbuję dotknąć go raz jeszcze palcem, ale tym razem daje błyskawicznego susa w ciemność. Powiem, że jakbym wyjął tego co rozgiął kotwiczkę, to uznałbym dzień za całkiem, całkiem. Penetruję okolicę jeszcze z godzinę. Niestety nic mnie już nie zaszczyca swoją aktywnością. Powoli zmierzcha. Jak zwykle na koniec ustawiam się na tej miejscówce, na której zaczynam. Taki nawyk.  Powiem, że mam tu zdarzenie, którego nie potrafię wytłumaczyć w jakiś racjonalny sposób. Zastanawiałem się czy w ogóle o tym pisać. Może Wam przyjdzie do głowy jakiś pomysł na wyjaśnienie zagadki. Otóż odkąd tu pływam [czwarty sezon], urwałem na zaczepie tylko dwie przynęty [jedną na kupie zielska w sierpniu – żyłka szesnastka nie dała rady] i raz na czymś twardym, ale w zupełnie innym rejonie zbiornika. Generalnie potraciłem sporo gum na obcinkach i tylko w pierwszym sezonie i ze dwie-trzy w drugim. Potem zawsze zakładam cieniutką stalkę. Zakotwiczyłem więc na tej ulubionej pozycji. Jest to skraj jakby zatopionego na 4m półwyspu wychodzącego około 200m w głąb zbiornika. Kraj „półwyspu” jest zarośnięty i przechodzi w pionową ścianę opadającą na 11m. Te 11m to wąski na około 2-3m wąwóz o przekroju w kształcie litery „V”, biegnący ze wschodu na zachód z tym, że południowa ściana jest znacznie mniej stroma. Jego przedłużeniem w kierunku południowym jest długie zbocze wychodzące na cztery metry. Moje przynęty zarzucałem tu setki razy w różnych konfiguracjach i z przeróżnych ustawień i napłynięć. Echo NIGDY nie pokazało czegokolwiek innego niż piasek, rośliny na krawędziach i ewentualnie ryby. Powoli robiła się szarówka i temperatura z pewnością zbliżyła się do zera, które pokazał z 40 minut później termometr w samochodzie. Kolejny rzut. Przynętę przemieszczam drobnymi podskokami po tym południowym, łagodniejszym zboczu w kierunku dna wąwozu. W pewnym momencie mam zatrzymanie, które kojarzy mi się wyłącznie z zaczepem stalowego pręta: niby coś popuściło, ale potem stanęło na amen. Od razu powiem, że ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że to ryba. Zaczep zaległ na zboczu, jakieś 20m przed pontonem, na głębokości około 5-6m. Teraz, gdy o tym myślę, to trzeba było natychmiast tam napłynąć echem i raczej wszystko byłoby jasne. Zniecierpliwiony zimnem, odłożyłem kij i ciągnąc za plecionkę, postanowiłem albo urwać, albo rozgiąć hak. Pierwsze mocne napięcie linki i lekko zdębiałem, bo cokolwiek to było zsunęło się płynnie na dno, jeszcze bliżej pontonu i tam zaległo już ostatecznie, nie dając, szczerze mówiąc podejrzeń by była to ryba. Ciągnąc już na siłę poczułem, że coś się urwało. Byłem naprawdę zdumiony, gdy wyjąłem całą przynętę z wyjątkiem kotwicy w ogonie, która była zawiązana jednak na plecionce 16-ce. Główna linka była co najmniej o połowę słabsza, a jednak wytrzymała, tak jakby coś złapało samą dozbrojkę i odcięło plecionkę. Na gumie nie była żadnych, totalnie żadnych śladów. Z jednej strony wątpię by jakaś potężna ryba [jakaż musiała by być] złapała aż tak precyzyjnie; z drugiej – jeszcze mniej prawdopodobne jest złapanie takiego zaczepu, których podkreślam – nigdy tu nie było, a który wyeliminowałby samą dozbrojkę… W rzece – prosta odpowiedź: jakiś zaczep spłynął z woda. Tutaj, 200m od najbliższego brzegu w wodzie stojącej?

Taki niedosyt miałem po tej wyprawie. Na sam koniec nastąpiła istna komedia ze składaniem zmrożonego pontonu. Obecnie przeważa we mnie nadzieja, że gdzieś jeszcze wyskoczę [tekst zacząłem pisać kilka dni temu]. Ze swoistego letargu wybudziła mnie dyskusja kolegów, zapalonych narciarzy, biadolących, że na święta to ma się pogoda schrzanić. Najpierw nie zatrybiłem, ale nagle dotarło do mnie, że dla nich zepsucie się pogody, to… Faktycznie długoterminowa przepowiednia mówi, że zaraz po świętach ma być miejscami od 4 do nawet 8 stopni na plusie. Oby. Może coś odpuści, może od razu nie popłynie szara woda ze śniegu. Nie wątpię, że wtedy jeszcze raz, dwa podskoczyłbym gdzieś w jakieś znajome miejsce. To taki czas, że każde branie cieszy, a nawet mała ryba liczy się potrójnie…

P.S. Mam jeszcze takie pytanie: Łukasz Ryba wspomniał kiedyś o pomyśle zawodów. Rozumiem, że miał na myśli taką towarzyską zabawę. Mówiąc szczerze sam od jakiegoś czasu o czymś takim myślałem. Mam trochę obaw o organizację, ale jeszcze większą o stopień rywalizacji, którą sam uwielbiam, aczkolwiek obecnie podchodzę do tego z dużym spokojem. Kiedyś traktowałem wszelkie gry śmiertelnie poważnie. Chciałbym by takie zawody były przyjemnością i by komuś ciśnienie nie skoczyło za bardzo, a przecież się nie znamy… Co sądzicie?

Informuję także o tym że powstał Małopolski Związek Wędkarski. Wprawdzie dopiero przyglądam się tematowi, a rzecz jest bardzo świeża, aczkolwiek uważam wszelkie  pomysły, jako jakąś próbę wyjścia z monopolu PZW. Zachęcam by poczytać o tym. Tu link:

http://wedkarstwo-malopolska.pl/index.php

6 odpowiedzi

  1. Moze faktycznie „zawody” zbyt jednoznacznie kojarzy się z rywalizacją ,ale sama idea meetingu jest jak najbardziej zacna;) Ot łowienie zakończone ogniskiem i wymianą doswiadczeń.
    P.s. Czasem uda mi się cos wystrugac z lipy,wiec na okolicznosc spotkania,do ewentualnej puli mogłbym wrzucić jakies woblerasy;)

  2. Popieram bluzera, poza tym w trakcie konkursu fotograficznego wyszło ze sporo ludzi łowi tu bolki, to moze byśmy kiedyś wspólnie poboleniowali np. gdzies na Wiśle w okolicach Krakowa.

  3. Tomek,myśle ,że takie spotkanie na zasadzie „boleniowych warsztatów” to byłby całkiem fajny pomysł,ale na krakowskiej Wiśle nie ma za bardzo miejsc (brak rozległych raf,długich szeregów główek) by za rapą chodzić większą grupą

    1. Takie boleniowanie w kupie jest niewykonalne w okolicach Krakowa, chyba, że jeden – dwóch łowi, a reszta się przygląda, tyle, że dla mnie to swego rodzaju wędkarski sadyzm 🙂 Ja bym nie dał rady, jakbym się tylko przyglądał.
      Bardziej myślałem o czymś w rodzaju Nizinna Liga Spinningowa [taka nazwa mi wpadła]. Spotykamy się raz w miesiącu np od marca do listopada. Co miesiąc kto inny proponuje łowisko [nastawiam się też na dalsze wyjazdy – zawsze służę swoim autem]. Jak jest więcej niż jedna propozycja to losowanie itd… Powiedzmy, że jest nas ośmiu – dziesięciu. Jak pojawi się ktoś nowy, to jest w II lidze. Po sezonie, dwóch słabszych, spada do grupy niżej, a dwóch najlepszych awansuje itd… Dużo zabawy, szczypta hazardu bez ograniczeń na wiek i płeć…

      1. Ha, podejmuję rękawice. Spodziewam się spadku ale w okręgówce też może być fajnie. Zaproponuje się łowisko w zoologicznym i zobaczymy jak weterani sobie poradzą ;). A tak poważnie to inicjatywa świetna. Propozycja np. raz w sezonie zmiany metody i pobiegania z muchówkami albo z innym ustrojstwem 😉 .
        PS: MZW bardziej na tą chwilę wygląda na WZW czytaj Wielicki Związek Wędkarski i jak na mój gust nie idą w dobrym kierunku jeśli na starcie znoszą górne wymiary ochronne i np. mają tylko 24 godziny ochronki po zarybieniu. Mam wrażenie, że starszym Panom szkoda było karmić „Komitet Centralny” PZW i przejęli sobie rodzime zbiorniki te łatwe do ogarnięcia. Taniej i lokalniej ale dalej nic w kierunku jaki mi się marzy….

        1. No to spokojnie zobaczymy ilu się nas zbierze. Może być super zabawa. Poczekajmy do wiosny.
          Co do MZW: mam podobne odczucia, choć życzę im powodzenia, jeśli zachowają rozsądek. Mnie uderzyły może nie tyle wysokie opłaty [to rzecz względna], co zestawione z nimi, wymienione przez Ciebie działania. Mnie się kojarzy z maksymalizacją zysku przy popuszczeniu w limitach ile się da. Jeśli pójdzie w tę stronę, to już dwa sezony potem, zbiorniki będą puste. Mimo wszystko, ostrożnie im kibicuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *