Ryby ze szronu i mgły

Pisząc poniższe podsumowanie, z lekkim lękiem spoglądam to za okno, to na spakowane manele na jutrzejszy wyjazd. Nastawiam się pierwszy raz tak na poważnie w tym roku, na dużego okonia. Pogoda jaka nadeszła, nie wygląda na zachęcającą. Mży, a w nocy zanosi się na mróz…Kolega dzwonił parę godzin temu: trafił [jak to zwykle bywa przed pierwszym, prawdziwie zimowym już mrozem] na fenomenalne brania pasiaków. Wprawdzie łowisko nie obdarzające większymi okazami, ale za to ilościowo… Marzenie. A kolega nie należy do bajkopisarzy. Ze względu na aurę wytrzymał tylko do południa, ale i tak mu zazdroszczę. Obawiam się, iż jutro rano może w ogóle zrezygnuję?

Jakiś „tekst temu” napisałem, że z drugiej połowy listopada zrobię jedno podsumowanie, zamiast Was zanudzać kolejną relacją z lepszych lub gorszych brań okonków. Cóż, szczególnych rewelacji nie mam, nie złowiłem nic, co by było dużym powodem do wędkarskiej radości. Duża częstotliwość bycia nad wodą potwierdza niestety, jakim jesteśmy „eldorado”, przynajmniej w temacie ryb drapieżnych, szczególnie tych, które o tej porze roku powinny być naszym celem. Oczywiście, można mi zarzucić, że nie umiem łowić. Owszem, jedne gatunki są mi bliższe, inne pewnie faktycznie miej umiem łowić, ale akurat w temacie okonia i szczupaka, to przepraszam – to są chyba najłatwiejsze do złowienia ryby i zapewne dlatego jest ich tak mało…Mam na myśli te większe. Nie mniej powiodło mi się lepiej niż, co jest ostatnio dość głośną sprawą w internecie na forach – wędkarzom podczas [chyba] GP Okręgu Suwałki. Wynik był taki, że ponad 20 łodzi na ponad 1000 [tysiąc, żeby nie było, że się pomyliłem] hektarowym jeziorze nie złowiło praktycznie …nic. Zwyciężył gość szczupakiem nieznacznie ponad 50cm, a kolejne miejsca to odpowiednio dwa i jeden kilkunastocentymetrowe okonki. Co trzeba zrobić by tak obszerny akwen doprowadzić do takiej ruiny?  Znów biadolę, ale jak tu zachować spokój. W kraju o obiektywnie patrząc, sporym, na każdym polu potencjale, mamy karykaturę prawie wszystkiego, począwszy od systemu władzy, przez ceny czegokolwiek, a na pewno na wodach skończywszy. Jakoś nie przekonują mnie opinie, że ci wędkarze, startujący we wspomnianych zawodach nie umieli łowić, albo, że akurat tego dnia ryby nie żerowały. Stali bywalcy tamtych stron potwierdzają, że to norma tego łowiska. I tak jest prawie wszędzie, a powód zawsze jeden, pominąwszy zwyczajnych kłusowników: populistyczny, absurdalny wobec ubogości naszych wód regulamin, pozwalający zatłuc wszystko, co ma [często śmieszny] wymiar w ilościach hurtowych, bo możliwość zabrania codziennie, [a znam ludzi, którzy są na rybach codziennie] 2 szczupaków, to rabunek hurtowy… Jak mówię, poszło mi jednak lepiej, a mimo to mam ogromny niedosyt, a wręcz jestem niezadowolony. Ktoś powie: koleś, wybrałeś złe łowisko. To ja się pytam, gdzie mam jeździć, bo już teraz normą dla mnie jest jeżdżenie po kilkadziesiąt kilometrów w jedną stronę, a potem jeszcze zapylanie na pontonie, czasem po ładnych parę kilometrów. No to zostaje mi chyba jednak tylko Skandynawia…

Przede wszystkim parę spostrzeżeń:

– złowienie miarowego sandacza to rzadkość – jest to najbardziej przetrzebiony gatunek, co do ryb w wielkości powyżej 40cm; po prostu bez żenady naprawdę duża grupa ludzi z kartą i bez, daje nieznacznie większym, nawet niemiarowym rybom tego gatunku w łeb; efekt taki, że dominuje w miarę liczne stado ale śmiesznie małych rybek

– szczupaka w zasadzie nie ma poza około wymiarowymi sztukami, głównie z zarybień i ich los jest przesądzony, a uzależniony od szybkości przekroczenia magicznej wielkości 50cm [ale nie martwcie się – na pewno będą kolejne zarybienia…]

– przyzwoitego okonia łatwiej złowić w niewielkim bajorze, o którym nikt, albo mało kto wie, niż w pięknym na oko zbiorniku tzw. wspólnoty, za który, biorąc pod uwagę wyniki trzeba dodatkowo bulić [jakby wyniki były dobre, to bym napisał „płacić”]

– moja i kolegi doskonała miejscówka z relatywnie dużymi pasiakami na Wiśle zawiodła nas; ryby się gdzieś wyniosły i zachodzimy w głowę, gdzie, bo to jedyne twarde dno z odrobiną kamieni, głębokością do 2m i lekkim przepływem wody; owszem są tu głębsze miejsca ale z pokładami szlamu; jednego jestem pewien: nikt ich nie wyłowił, natomiast królestwo temu, kto zgadnie gdzie popłynęły na zimowisko

A teraz szczegóły. To z czym każdy musiał się zmagać i to naprawdę nie na żarty to mgła, mgła i jeszcze raz mgła. Dojazd nad wodę to był pikuś w porównaniu z tym, jak wyglądały próby pływania. Generalnie tylko jakieś obycie z odcinkiem Wisły umożliwiało nam bezpieczne pływanie. W innym wypadku pozostałby tyko GPS. Podobnie na innych łowiskach.

10 listopada. Woduję się na dużej piaskowni. Na wodzie jestem o 6.00. W powietrzu jest tyle mikroskopijnych kropelek, że ciężko zrobić zdjęcie.


(fot.A.K.)

Panuje niesamowita wilgoć, a do tego zaledwie dwa stopnie nad zero. Pływam i pływam, a na ekranie pustynia. W końcu, już grubo po siódmej trafiam na pierwszy „komin”. Tak to wygląda na ekranie. Gdy woda już zimna, rybia drobnica w niektórych miejscach gromadzi się na wąskiej przestrzeni, za to wypełnia toń od dna do powierzchni. Zauważyłem też, że często ryby największe są pod powierzchnią, a im głębiej tym mniejsze, albo odwrotnie, lecz raczej nie są przemieszane. Generalnie nie są to jakieś wielkie okazy, tylko różne roczniki płotek lub mniejszych leszczy. Kotwiczę. Wprawdzie nic większego wokół „komina” nie widać, ale do końca ufać echu nie można. Zazwyczaj coś drapieżnego kręci się w takim rejonie. Trolling zakazany, więc mogę się bawić typowym spinningiem, na co nie narzekam, bo tak wolę, przynajmniej na tej wodzie. Mam lekki kij do 15g i plecionkę dziesiątkę. Najcieńsza stalka elementem już standardowym. Liczę głównie na drobnego szczupaka i ewentualnie dużego okonia, ale pogoda dziś niekoniecznie sprzyjająca łowieniu okoni [szybko spadające ciśnienie]. Korzystam tylko z 10cm kopyt i średnich gum banjo. Główki 8 i 10g. Kopyto, po zeszłorocznych doświadczeniach z obowiązkową dozbrojką w ogonie [rok temu straciłem od listopada do końca sezonu, co najmniej 5 ładnych ryb, z których większość zapowiadała się na przepiękne okonie]. Woda jeszcze w miarę ciepła, bo prawie 10 stopni.

Pierwsze rzuty w rejonie kumulacji drobnicy. Dość szybko mam kontakt, ale taki jakiś niemrawy. Zamieniam banjo na kopyto [dziękuję sklepowi Pirania za obdarowanie mnie kopytami Mans`a, moim zdaniem najlepszymi na rynku]. Główka 2g cięższa niż w banjo, opad znacznie szybszy. Dwa poderwania i miękki strzał. Początkowo mam nadzieję, że garbus, lecz ostatecznie pod powierzchnią melduje się w podbieraku szczupaczek pod wymiar.


(fot.A.K.)

Mimo to zawsze coś. Kilkanaście rzutów jest bez odzewu. Zmieniam miejsce.

Jest już wyraźnie dzień, ale niewiele, co widać, mimo, że zbliża się dziesiąta.


(fot.A.K.)

Dopiero wtedy dostrzegam na długość dwóch rzutów, łowiących z łódki. Zamieniamy kilka zdań. Podobnie jak u mnie – bez rewelacji, a też pływają od świtu.

Kolejne stado ryb między dwoma, jakby równolegle do siebie biegnącymi podwodnymi grzbietami. Wyjmuję kolejnego głodomora. Na oko to może i ma te 5 dych, ale nawet go nie mierzę. Oba, co zaznaczam były zaczepione niezwykle delikatnie za kotwiczkę tkwiąca w ogonie kopyta. Jedyna różnica, iż jeden zjadł kopyto całe zielone, a drugi  takie bardziej kolorowe.


(fot.A.K.)

Nie wiem jakby się to dalej potoczyło, fakt, że do południa nie miałem już brania, a potem zdechł akumulator. Miał prawo, bo go kilka razy „wyzerowałem” do oporu i  zdolność ładowania była niewielka. Tyle, że pływałem już jak ociemniały. Miałem jeszcze dwa – trzy brania, raczej drobnych okoni. Trochę zły, kończę wcześniej niż zamierzałem. Trudno. A zrobiło się dość ciepło i nawet słonecznie. Jeszcze na koniec druga wymiana zdań z łódką. Dwóch łowiących miało trzy kontakty. Spięli dwie ryby. Tyle…Odkąd wyszło słońce miałem w polu widzenia z 25 łowiących z brzegu, Każdy po dwa kije i patrząc jak zarzucali zestawy – wszystko żywcówki. Tylko jeden facet wyjął, moim zdaniem przyzwoitego już szczupaka. Ryba miała z 65-70cm. Niestety poszła w siatę.

11- go listopada nie brałem pod uwagę, a to ze względu na obowiązek opieki nad uczniami, którzy niejako też z obowiązku, biorą udział w pseudo patriotycznych jasełkach, obliczonych na lansowanie się lokalnych kacyków ze wszelkich opcji politycznych ku chwale ojczyzny coraz bardziej nie naszej…Pogoda wprawdzie niekoniecznie wędkarska, ale szkoda dnia.

Dwa dni potem z zazdrością kibicuję Pawłowi, który w środku tygodnia atakuje na Wiśle. Ma całe rozlewisko dla siebie. W końcu środek tygodnia. Tak dzwonimy do siebie, co dwie godziny. Kumpel postanowił płynąć początkowo, by po raz ostatni dać szanse dużym pasiakom. Niestety, potwierdził tylko nasze wcześniejsze obserwacje. Zawód tym większy, że byliśmy pewni, iż zostaną tam, co najmniej do zimy. Gdzie odpłynęły, pozostaje jak na razie totalną niewiadomą. Kolega stracił jednak z półtorej godziny. Potem z godnie z planem kotwiczy nad najgłębszą na tym fragmencie dziurą, odkrytą rok temu. Podłużny rów: bite 8m głębokości. Tyle, że wszędzie szlam i muł. Jednak się opłaciło. Zalicza w godzinę, jeśli dobrze pamiętam z siedem brań, wyjmując kilka małych sandaczy, malutkiego szczupaczka i drugiego już ciut nad wymiar.


(fot. P.K.)

17 listopad. Po ciemku jadę z ojcem nad tajne starorzecze. Mróz. Na szczęście, tutaj niezależnie od pogody łowię żyłką, więc nie rozpaczam. Świta, gdy rozkładamy kije. Słychać i widać spokojne chlapnięcia. Są coraz liczniejsze. Co dziesiąte – piętnaste, to zdecydowany atak drapieżnika. Rozwidnia się szybko. Delikatny wiatr przepędza gęste mgły i wychodzi jaskrawe słońce. Wszystkie gałązki, trawki i konary oszronione. Pięknie, ale dłonie szybko marzną.


(fot. A.K.)

Zaczynam tradycyjnie miodowym ripperem 4cm na pół gramie. Okonie walą w tę gumkę jak po sznurku. Pierwsza godzina jest ekstatyczna. Nie ma chyba rzutu bez odzewu, tyle, że nie wszystko się zapina. Ryby, jak na razie około 20cm. W cieniu drzew i w oszronionej trawie wyglądają tajemniczo i trochę egzotycznie.


(fot. A.K.)

Jak ja się cieszę, że mamy ten gatunek, który nic nie robi sobie z mrozu i chłodu. Ojciec ciut poirytowany jak na razie bez brania. Druga godzina spinningowania. Brania nie tyle słabną, co przynęty atakują coraz drobniejsze rybki. Puste zacięcia zmuszają do założenia twisterka. Kilkadziesiąt rybek mam na koncie. Zamieniamy się z ojcem miejscami, bo on nadal zeruje. Okazuje się, że ryby biorą tylko w jednym miejscu. Rodzic szybko łapie trzy sztuki. Ja kolejne pół godziny nie mam nawet dotknięcia na nowej miejscówce. Wracam do ripperka. Staram się szorować po twardym, nierównym, ale bez większych zaczepów dnie. Podczas szybowania gumki do dna mam mniej więcej w połowie toni wyraźne lecz bardzo sprytne skubnięcie. Nie czekam, co się stanie dalej, tylko wyciągam wabik i ponawiam rzut, czekając w napięciu na poprawkę. I jest. Naprawdę piękny okoń.


(fot. A.K.)

Niesamowite, że trochę większe można złapać już w takiej kałuży. Mimo presji, która i tu się pokazała. Niektórzy miejscowi, non stop okupujący pobliską rzekę, a zaglądający na moją stronkę, rozpoznali miejsce i niestety „przeprosili” się z tym niepozornym rowem. Na szczęście, kalibrowo celują w jeszcze grubszą rybę, albo jak dwóch spotkanych tego dnia, próbują szczęścia w letnim, rzecznym stylu na powierzchniowe woblery…

Klenie nie dają znaku życia. Trafił mi się tylko jeden i to niewielki. Aktywność ryb już bardzo słaba. Staję między dwoma potężnymi wierzbami. Jedna prawie powalona w wodę. Jest tu masa drewnianych zaczepów. Tak dla draki zakładam ripper 7cm. Pierwszy kontakt, to ewidentna podcinka, ale czegoś relatywnie dużego. Potem kilka zaczepów, które szczęśliwie na żyłce czternastce doholuję pod nogi. Spore gałęzie. Rzut z wiatrem pod znacznie dalszy na tym fragmencie drugi brzeg. Ewidentny atak, ale pudło. Za chwilę drugi. Uznaję, że ripper jest zbyt duży nawet na główce 2g. Wracam do sprawdzonego wabika. Wchodzę w wodę by dorzucić lżejszą gumą. Momentalnie czuję przenikliwy chłód, a zarazem niesympatyczne zapadanie się po kostki w muł. Ale okonie doceniają zmianę. Mają te przyzwoite 25cm.


(fot. A.K.)

Po wyjęciu kilku z nich cisza. Przesuwam się z 10m w prawo. Wcześniej widziałem tam ewidentny atak, najpewniej klenia. Raczej cieszącego już oko. Pierwszy rzut i zdecydowane zatrzymanie. Zacinam. Ryba ze stoickim spokojem płynie środkiem starorzecza, równolegle brzegu. Po kilku metrach skręca ku błotnistemu lądowi. Pośpiesznie zwijam żyłkę i wydłużam krok. Nagle luz… Ryba się wypięła. Nie wiem. Kleń odpada – mógłby urwać, ale nie wypiąć się ot tak. Obstawiam sandacza. Bez bonusa, tyle, że ze sporym wynikiem ilościowym, powoli się zwijamy.

23 listopad. Jestem tak „wycięty” po całym tygodniu, że mimo, iż wstałem o 5.10, to łowię dopiero trzy godziny później. Załadowanie z rana całego majdanu trwa. Do tego mocuję się z zapieczonym wlewem benzyny silnika do pontonu. Jest tuż po ósmej. Z dużą obawą płynę stosunkowo wąskim kanałem. Chwała, że widać choć brzeg, który jest drogowskazem. Straszliwa mgła.


(fot. A.K.)

Odpalam sonar. Rozkładam kij. Przypadkowe spojrzenie na ekran i zamarłem. Oj, dzieje się! Co i raz kursują „cygara”. Plan płynięcia nad głęboki rów odkładam na potem.


(fot. A.K.)

Ryby z ekranu muszą być już duże. Liczę, że to bolki, choć znacznie większe prawdopodobieństwo, iż są to tołpygi, lub co pewniejsze – amury. Są tu ich takie ilości i taki rozkład roczników, że zaczynam wątpić, by wszystkie te ryby były uciekinierami z hodowli. Okręgi mają swoich ichtiologów, którzy powinni się temu przyjrzeć. Tym bardziej, że na tym fragmencie rzeki, jak podglądam od sierpnia, nikt na te ryby się nie nastawia, tylko na drapieżniki. Nie dziwota, że „kosiarek” horda, a drapieżców mało. Tylko przy dalszym rozwoju sytuacji w tę stronę, będziemy mieć na maksa zafajdane łowiska, a o naturalnym tarle resztek szczupaków będzie można pomarzyć. No, chyba, że o to chodzi…

Pierwsze zarzucenie. 10cm guma ląduje około 30m od pontonu. Pierwszy ruch korbką i lekkie pobicie. Holuję małego sandaczyka.


(fot. A.K.)

Guma wypełnia małą mordkę. Nie lubię takich szybkich brań. Zazwyczaj to taka podpucha losu, a potem cisza. Poświęcam jeszcze kwadrans, ale nic się nie dzieje.

Włączam silnik. 2km i jestem nad krawędzią rowu. Dopływałem oczywiście na wiosełkach. Cichutko kotwiczę. Mgła panuje nadal. Zero wiatru. Tyle, że można rzec – upał – całe siedem stopni. Brzeg mam za sobą, na trzy długości kija. Pierwsze rzuty i muszę przyznać – niezłe brania. Nawet dość liczne. Wyjmuję kilka sandaczy. Niestety, wszystko do 35cm. Przesuwam się około 20m w kierunku wielgachnego, sterczącego nad wodę korzenia. Naprawdę ogromna kłoda. Rzut. Dwa łagodne, choć krótkie skoki. Pstryk, cięcie. No coś więcej niż sandaczowe gimnazjum, choć szału nie ma. Mimo niezwykle delikatnego brania 10cm silikonu niknie w paszczy. Wystaje tylko czubek dużej agrafki.


(fot. A.K.)

Ale masz fart rybo, że trafiłaś na mnie. Na szczęście nie ma kłopotu z odhaczeniem i szary cień powoli znika pod wodą.

Na ekranie mam echa takie, że serce rośnie, tyle, że już nie robię im fotek. To jednak chyba karpiowate, spokojnego żeru. Boleni tu wiele, ale nie aż tyle. Zmiana przynęty na 8g banjo, przynosi kolejne 2-3 mniejsze sandaczyki.

Mija pół godziny. Zaliczam kilka krótkich podcinek, w których jedna jest taka, że na sztywnym kiju musiałbym sobie siąść by nie stracić równowagi. Na szczęście szybko odpuściło, a zanosiło się na holowanie pontonu po Wiśle, jak zdarzyło mi się latem. Następne potrącenie i dość silny opór, aczkolwiek ryba walczy, co najmniej dziwacznie. Tajemniczym „czymś” okazuje się, podcięty mały, praktycznie złocisty sumek.


(fot. A.K.)

Przed 10.00 mam mocne, i zarazem delikatne, rzekłbym cwane potrącenie wabika. Będąc pewnym, że to jednak sandaczowy drobiazg, a każda ryba cieszy o tej porze roku, zamieniam za duże, jak mi się zdaje kopyto, na rzecz 4cm ripperka. Pierwszy rzut. Długo czekam na kontakt z dnem. Poderwanie. Zamiast kolejnego kontaktu z miękkim podłożem, mam całkiem fajny, agresywny strzał. Nic z sandacza. Ryba nie walczy szczególnie mocno, ale też nie od razu daje się oderwać od dna. Sekunda nadziei, że może jednak boleń. Małe rozczarowanie przy powierzchni, bo po kilkudziesięciu mozolnych sekundach, z głębiny pojawia się szczupak. No, nie będę kłamał: cieszę się, bo ten ma wyraźnie 50 dych za sobą.


(fot. A.K.)

Jakby wiedział, że zaraz go wypuszczę, jak na szczupaka zachowuje się niezwykle potulnie, nie licząc dwóch ostrych zrywów już w podbieraku. Do końca dnia nic się nie zmienia. Mam jeszcze kilka brań, wyjmuję kilka sandaczy. Wszystko malizny. Mam okazję, pierwszy raz w tym roku obserwować, jak często tu widziany człowiek, partaczy hol dużego szczupaka. Dla mnie byłaby to życiówka z dużym okładem. Niestety, a może stety dla ryby, bo wiem, że facet żywemu nie przepuści, na widok dużego łba wędkarz dał takiego czadu, że byłem pewien: albo pęknie kij, albo leciwy gość wjedzie do wody. Los wybrał trzecią opcję; pękła żyłka powyżej stalki. Był to jedyny w miarę naprawdę duży [mógł mieć ponad 80cm] szczupak, jakiego w mojej, częstej obecności nad tym odcinkiem Wisły, ktoś miał na kiju…

24 listopada. Pogoda podobna, jak dzień wcześniej tylko chłodno i jeszcze bardziej mglisto. Po ciemku, powolutku płyniemy w mleku zawieszonym w powietrzu. Od razu nad głęboki rów. Trzeba przyznać, że ilość ryb jakie tu zimują jest duża, ale większych sztuk brak. Dość szybko znów dziwna walka i na powierzchni pokazuje się kolejny, tym razem konwencjonalnie ubarwiony sumek.


(fot. A.K.)

Jak widać, namierzone leża zimowe tego gatunku, bardzo łatwo wyczyścić niezależnie od wielkości ryb, a co się dzieje, jak ktoś celowo szarpie…

O tym dniu mogę powiedzieć jedno: byłem bardzo, bardzo nieskuteczny. Mieliśmy z Pawłem po około 10 pewnych kontaktów na głowę. Różnica taka, że on wyjął 7-8 ryb, a ja tylko trzy. Pozostałe spadały w holu. I były to małe ryby. Z resztą wszystko co wtedy udało się wyjąć nie przekroczyło, nie licząc sandacza Pawła  – 40cm. Poza dwoma, małymi szczupakami kolegi, tego dnia brały same małe sandacze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *