Co można zrobić, jak dzień wcześniej brały świetnie bardzo ładne okonie? Co z tego że tylko przez dwie godziny. A co dopiero jak ma się ostatnie trzy wolne dni? Mimo dość dużego zmęczenia zrywam się rano, by pozałatwiać, co trzeba z bieżących spraw, wyciągam grata z garażu i taszczę ponton z resztą ekwipunku. Niby tego nie lubię, często mi się nie chce, ale to taki dodatkowy czynnik, by nie gnuśnieć, nie rdzewieć, nie rozleniwiać się. Póki zdrowie pozwala. Kurcze, jeszcze parę lat temu z tej strony na to w ogóle nie patrzyłem. Dziś czasem żałuję tych wypraw, których nie odbyłem, bo mi się mniej chciało…

Na wodzie jestem o 13.00. Pogoda od rana diametralnie różna od wczorajszej, a teraz to już lekki upał. Spokojnie 28 stopni. Odchodzą ostatnie chmury, robi się totalna lampa. Wiatru praktycznie nie ma, a jak się pojawi, to strasznie słaby, głównie południowy lub wschodni. Dziś jestem lepiej przygotowany: mam ten kij, co wczoraj – sztywna pałka na wszelki wypadek, lecz nadzieję pokładam w lekkim kijku do 15g i szesnastce – okonie nie powinny tak spadać jak wczoraj. Ekwipunek, ekwipunkiem – nadzieja zawsze jest, ale patrząc na totalną flautę, nie liczę na wiele.

Czterdziesta minuta łowienia. I tak liczyłem na zbyt wiele. Zero brania. Objeżdżam miejscówkę sonarem. Ryb chmara, niektóre echa fajne: niewielkie, lecz wyraźne, żółte „groszki” zawieszony w toni. W bezruchu. Za to różnica taka, że chodzą bolenie; [widać jak biją], wprawdzie jak to one na takiej przestrzeni – wszędzie i nigdzie, oraz zapewne sumy, bo nie wszystkie pobicia są typowo boleniowe, choć raczej łatwo o pomyłkę, jak nie widać ryby. Ponieważ większość uderzeń [naprawdę potężnych], obserwuję wzdłuż prawego brzegu, powolutku płynę jakieś 10m od niego. Głębokość duża. W większości 4-5m jest już metr od brzegu. Taki jest tu płytki margines. Widzę przed sobą oczkujące ryby. Są nawet, nawet. Jest ich parę. Coś tam sobie siorbią z powierzchni. Czasem chlapną ciut mocniej. Gorączkowo szukam czegokolwiek małego. Jedyne, co mam, poza paprochem, to maleńka wrta. Poza tym, to już wyższy kaliber przynęt. Kilka rzutów jakoś nie powoduje żadnej reakcji. Jedna rybka wychynęła łagodnie, kiedy akurat stałem na pontonie. Była jakaś taka bardziej kolorowa – intensywnie zielona z pastelowymi dodatkami delikatnej czerwieni, ale ze względu na rozmiar uznałem, że to nieznacznie bardziej kolorowy jaź. Widziałem też nie za wiele i dosłownie przez ułamek sekundy. Dalsze podchody nie dały wyników, a ryby, jak mi się zdało, gdzieś się pochowały.

Namierzyłem echem jakby podwodną wyspę. Sterczące z niej „łapy”, zwiastowały resztki dużych konarów, najpewniej po drzewie. Mimo to zaryzykowałem. W pierwszym rzucie miałem wspaniały…zaczep, nie do ruszenia. Nawet na plecionce nie szło odstrzelić. Spłynąłem w dół, ale z prądem też nic nie dało. Ostatecznie plecionka wytrzymała, a poległ hak. Odzyskałem gumę. Ponieważ parokrotnie coś zamieszało mocno pośrodku koryta, zakotwiczyłem jakieś 50m powyżej. Z zeszłorocznych, pierwszych tutaj eskapad zapamiętałem, że jest tam jedyny większy spadek dna, nie tak łagodny jak na większości powierzchni tutejszego dna. Miałem szybko dwa brania. Najpierw, na spore kopyto, na 8g dokonał zamachu 25cm szczupak. Co on tam robił, to nawet sam pewnie nie wiedział. Po chwili, tym razem na dość potężny 26g wobler, połakomił się sandacz. Taki ciut większy niż te drobiny z odcinka 2 km niżej. Ale i tak wyglądał trochę śmiesznie przy pękatym, fałszywym „krąpiu”.

(fot. A.K.)

Tak się snułem kolejną godzinę – bardziej podziwiałem efekty niżówki, niż łowiłem. Karczowisko, które przedstawiałem w maju, było teraz totalnie odsłonięte i znajdowało się na mieliźnie, jakieś 15cm nad lustrem wody. Po jego drugiej stronie w kierunku przeciwległego brzegu rozrósł się spory kobierzec różnych roślin. Od moczarek przez rogatki po strzałki wodne. Nawet widziałem salwinię – taki, kiedyś rzadki rodzaj paproci wodnej – akwaryści pewnie wiedzą, o co idzie. Przyszło mi do głowy, że jakby spadło dużo deszczu i woda poszła w górę z 30-40cm, to byłoby super łowisko na pływające jerki. Na szczupaki, o ile jakieś są. Małe jak widać się zdarzają.

Na wprost od największych korzeni, w kierunku środka rzeki jest wyraźna rynna. Na jej wysokości znów seria pobić. Nie wiem, jaki gatunek, ale na pewno drapieżnik. Staję na wodzie 1m z tym, że pod łodzią oprócz tego, dodatkowo pół metra mułu. Kotwica miękko osiada. Wiem, że się trochę pomocuję, zanim ją wyjmę. Na monitorze wspaniałe, owalne echa wielkości prawie pięćdziesięciogroszówki. Ewidentnie wielkie leszcze albo karpie. Stoją spokojnie jak późną jesienią. Inna sprawa, że zachowuję się najciszej jak jestem w stanie. Zakładam wobler colship. Leci naprawdę daleko, nieznacznie lekko w skos prawie niewidocznego nurtu. Powtarzam jedyną jak na razie, dającą nadzieję na bolenia sekwencję czynności: 5-10 szybkich obrotów, po czym dłuuuugi opad na ledwie zwijanej lince. Do dna ma jakieś 3m plus lekki uciąg. Opada długo. Wiem, że dno jest czyste, co najwyżej grubo mułu. Oczami wyobraźni widzę, jak podrywany wabik, porywa obłoczek mułu z nad dna. Drugi rzut. Długo go będę pamiętać. Parę szybkich obrotów, migotanie w opadzie, parę obrotów, zawieszenia woblera i jak nie walnie! Na wodzie, mimo, że wziął jakieś 1,5m pod powierzchnią, naprawdę duża i długa fala. Kołowrotek wyje, a jest nieźle dokręcony. Plecionka o wytrzymałości 9 czy 10 kg znika w oczach. 50m, 70m. Sekundę się zastanawiam, odkręcam hamulec i otwieram kabłąk. Widząc tylko, że plecionka nie znika, łapię kij między kolana, wykręcam się akrobatycznie i mocuję się z kotwicą tkwiącą w mule. Poszła. Wyciągam kulę błota i kładę, a raczej rzucam na burtę. Z trwogą zamykam kabłąk, modląc się by tam był. Jest! Ładuje ogonem po plecionce. Wszystko wskazuje na to, że sum. Tak oceniam po tym wszystkim, że jak dla mnie to szczyt – powinien mieć jakieś 130-150cm. Kręcąc kołowrotkiem doholowałem się na jakieś 5m do ryby, zawieszonej jak wahadło nad dnem. Wyłączyłem echo i zasunąłem pokrowiec, obawiając się tego, co może się zdarzyć, jeśli koniec będzie szczęśliwy i delikwent zaliczy pokład. Jeszcze, już nieco spokojniejszy, patrzę na zegarek w telefonie. Jest 16.30. Rzecz dzieje się może z 5 minut. Próbuję siłowo go dźwignąć. Ani drgnie i uparcie krąży wokół pontonu. Bardzo blisko. Ciągle muszę uważać, by omijać mocno napięta linką, rozłożony drugi delikatny kij, sterczący z metr za burtę. Ryba powoli, lecz uparcie płynie pod prąd. 100m, 200m. Już tyle oddaliłem się od miejsca zacięcia. Cieszę się, że sunie pod prąd, a nie w dół, bo ze względu na przeszkody wodne, miałbym przerąbane. Poza tym powinien się szybciej zmęczyć.

Minęło z pół godziny. Zdążyłem zadzwonić do Pawła, który urwał się z końcówki pracy i jest już z dodatkowym aparatem na brzegu, do Agnieszki, która chce jechać z kamerą na miejsce i do ojca. Ręka mi już lekko drętwieje. Kij by zniósł jeszcze trochę, ale plecionka chyba nie. Znów próbuję go poderwać, już nasty raz. Dla asekuracji robię to tak, że luzuję hamulec, a rybę forsuję, trzymając plecionkę w palcach, gotów natychmiast puścić, na każdy bardziej gwałtowny ruch. Rybsko uparcie ucieka pod ponton. Tłukę w blank kija ręką, próbuję go prowokować, ciągnąc w prawo, w lewo. Niewiele to daje. Przychodzi mi do głowy, że jak mu nie dam rady to niech zostanie zdjęcie, jak sztywna sandaczowa pała potrafi się giąć.

(fot. A.K.)

Przeciągnął mnie już z 500, może więcej metrów. Nie ma żartów.

Paweł z brzegu krzyczy, że nie myślał, iż tak się będzie emocjonował. Cała rzecz już zakrawa na sensację. Widać poruszenie wśród licznych grunciarzy. Jestem bez przesady pół kilometra wyżej niż to się zaczęło. Kij opieram o biodro. Ryba zmieniła nieznacznie kierunek i sunie na około 10 kijów kilku osób. Krzyczę, że poszły pierwsze bąble, bo poszły. Znów parę strzałów ogonem. Wędkarze są ok. Widzą, co się dzieje. Pierwszych dwóch zwija swoje cztery zestawy. Na ten ich ruch, moje monstrum zawraca. Jedyne, co mogę zrobić, to podciągam go na metr w górę, po czym, jakby nigdy nic w odpowiedzi wyciąga mi kolejne pięć metrów, albo gwałtownym susem wpada pod ponton.

Zawrócił. Jasny gwint! Płynie powoli, mam jeszcze czas. Tyle, że ryba urosła mi na jakieś 20 – 30kg. Druga seria telefonów. Ojciec relacjonuje na gorąco znajomym. Tak twierdzi. Agnieszka mówi, żebym trwał, że szkoda, że jej nie ma na pokładzie. Paweł z brzegu mówi to samo. Sam chciałbym by tu byli. Rzut oka na zegar. Minęła godzina. Jestem na wodzie 2m głębokości. Stanął. Na długość kija od pływadła. Forsuję pionowo ile mogę. Przy takim ustawieniu odległości, ponton nie przesuwa się w kierunku ryby, bo dźwignia działa jakbym chciał go wdeptać w wodę. Plecionka powolutku, jak na sensacyjnym filmie wychodzi, centymetr po centymetrze, ale idzie w górę. Widzę pierwsze ślady śluzu na plecionce. Nie za obfite, jak na suma, ale są spore. Znów się wpienił i zjechał do dna. Napływam nad niego i jadę powolutku w górę. Idę drugie bąble. Dwa wielkie bulgnięcia i kilka małych. Jestem naprawdę mocno podekscytowany. Czas – mija 17.40 – bite siedemdziesiąt minut! Znów widzę śluz na plecionce. Kiedy się pokaże? Nie mogę się doczekać, choć wiem, żeby się nie śpieszyć. Potężne zawirowanie na powierzchni jest już widoczne. Kolejne pół metra i kilkadziesiąt centymetrów pod powierzchnią majaczy mi, ale widzę bez wątpienia wyraźnie, nie ma wątpliwości, ogromny znacznie większy niż moje rozcapierzone, skrzyżowane dłonie ogon…karpia.

Darujcie, że Was też trochę czaruję, ale tak właśnie się czułem. Czar poszedł się walić. Tu wpisz, bardzo niefajne polskie, niezwykle popularne przekleństwo. Czuję się jak ofiara debilnego żartu. Krzyczę do Pawła, jak się do kitu sprawy mają. Pyta, czy jestem pewien, a gdy potwierdzam, mówi, że idzie robić swoje. Też jest zawiedziony. Próbuję drania jeszcze raz dźwignąć. Niech mam, choć fajną fotę. Ogon widzę drugi i ostatni raz. Na tyle mi pozwolił. Złapał jakby drugi oddech i jedzie dalej w dół. Intuicyjnie wyczuwam, że około metrowa ryba, ma kotwicę gdzieś w rejonie nasady płetwy grzbietowej, od strony głowy. Stąd te bicia ogonem po lince. Kolejne 200, 300m. Znów przepraszam, tym razem innych wędkujących, ale na liczne głosy z brzegu tłuścioch odskakuje w środek. Jestem znów około 500m, lecz tym razem w dół rzeki, od miejsca, gdzie niefartowny moment miał miejsce. Próbuję go podnosić, ale wierzcie: nie ma szans dźwignąć 15-20kg, które tego nie chcą, na plecionce o połowę mniejszej wytrzymałości. Gdybym jakimś cudem podciął go w okolicach pyska, to nie ma cudów, po godzinie musiałby się poddać, może nawet dużo wcześniej. Po takiej przejażdżce? Po którejś tam nieudanej próbie wyłożenia go na wodzie do fotki, daję sobie siana. Luzuję plecionkę. Chcę tylko odzyskać przynętę. Po kolejnym, takim zabiegu, karpiszon w końcu się uwalnia. Siadam z ulgą, jaką chyba i on poczuł. Nie jest mi żal, że go nie wyjąłem, tylko, że to nie sum! Jak mam zdrętwiałą rękę, czuję dopiero w momencie, gdy nieudolnie próbuje wybrać nr telefonu. Wcześniej robiłem wszystko lewą dłonią. Krótka, smutna relacja dla każdego. Grunciarze też już usiedli. Niektórzy chyba żywo dyskutują o wszystkim, tym bardziej, że słyszeli, że to nie sum tylko roślinożerca, a na nie większość tutaj się nastawia.

Ukradł mi skubaniec jakieś 110 minut! Gdyby strzał w wobler był podczas zwijania linki, mógłbym mieć podejrzenia, że to podcinka, gdyby nie było walenia ogonem po plecionce… Ale było. Nawet puszczanie bąbli. I staną jak sumy, gdy odpuściłem na początku hamulec i otwarłem kabłąk…

Wracam strasznie zrezygnowany. Na okoniowej miejscówce z poprzedniego dnia jest jakiś ponton. Ustawiam się, więc niżej, tam gdzie spływałem wzdłuż opaski na początku. Rzucam, a raczej próbuje to robić, bo ledwie trzymam kij. Drapieżniki mnie ignorują, fakt, że podczas tego porąbanego spływu w dół i w górę, wiatr zamarł zupełnie, a niebo zrobiło się całkowicie niebieskie, jedynie nieznacznie przymglone, nadchodzącym już szybko wieczorem.

Pamiętacie, te nadmiernie kolorowe ryby, które wziąłem za jazie? Otóż, mniej więcej w tym samym rejonie widzę dość dynamiczne ataki. Dosłownie na granicy linii brzegowej. Jestem prawie pewien, że to rzadkie tu klenie lub właśnie spore okonie, zajadle prześladują narybek. Pod jedyną większą kępą długiej trawy, smętnie zwisającą w bujnym przerośnięciu w szczycie lata nad lustro wody, coś ewidentnie uderza w zieleninę. Nie ma wątpliwości, że ryby strącają owady. Biorę lekki kijek z około 2g wrtą. Jest już naprawdę dość późno i lekko mglisto. Absolutna cisza, nie licząc kolesia na pontonie wyżej, bombardującego wodę potężnymi gumami albo ciężkimi woblerami. Znów coś przeszło pod łysym, kamienistym brzegiem. Rzut wyszedł idealnie. Dosłownie kilka centymetrów od jednego z kamieni. Natychmiast branie i niezgrabny wyskok nad wodę. W pierwszej chwili całą tę neonową zieleń i pierwszej klasy czerwień wziąłem z okonia, tyle, że ryba dynamicznie zygzakuje. Dość szybko, bardzo zaskoczony wyciągam około 25-28cm wzdręgę.

(fot. A.K.)

Nie mierzę jej tylko szybko wypuszczam, wiedząc, że zaraz będzie ciemno i te przynajmniej ryby dadzą sobie spokój, a poza tym ta pierwsza zawiadomi resztę, jak to ma ten gatunek w zwyczaju – dadzą nogę, a raczej płetwę. Następny rzut. Pierwsze metry nic się nie interesuje błystką. Zwalniam i przynęta schodzi nieznacznie głębiej. Mam! Kolejne wspaniałe branie z odjazdem godnym pstrąga. Gwałtowne zygzaki. Znów sobie przypominam, dlaczego zaraz po boleniu to moja ulubiona ryba. Ten egzemplarz ma nadzwyczaj dużo pary, choć nie ma szans na tym sprzęcie. Po drugiej próbie ucieczki i naprawdę, wspaniałym wygięciu wędki, widzę w wodzie… okrągłą rybią piłeczkę, wspaniale kolorową. I dużą!

(fot. A.K.)

Wręcz już wielką, jak na codzienne relacje z tym gatunkiem. Trzecia próba ucieczki jest już ostatnią. Podekscytowany, nie ryzykuję i po szybkiej fotce w wodzie, łapię za podbierak. Jest!

(fot. A.K.)

Euforia. Co mi tam ten karpiowy oszust. Mam swój ewidentny rekord. Seria zdjęć. Rybka ma mocno potargane płetwy. Widać, że walczyła szaleńczo. Miło wziąć ją w mokrą rękę. Wzdręga, zmęczona nie szaleje już. W wieczornym świetle, spływające z niej krople zdają się ociekać z tą czerwienią, zielenią i złotem.

(fot. A.K.)

Mam kłopot: centymetr został w kamizelce, a ta jest w domu…Przykładam rybkę do kija i długopisem, by nie było wątpliwości zaznaczam miejsce na korku. Grubo i wyraźnie. Z ogromnym żalem wypuszczam to cudeńko mogące konkurować z najbarwniejszymi rybami egzotycznymi. Potem ma jeszcze dwa ewidentne trącenia, ale na tym koniec.

Jadę do domu w napięciu. Rybę oceniam, na co najmniej 35cm, choć nie zdziwiłbym się, jak by było 37-38cm. Ostatecznie jest 36cm. Mam kolejny swój rekord. Rewelacyjna nagroda, po tym karpiu.

Mimo, że jest 23.00 pakuję sprzęt na wzdręgi, Agnieszka ładuje kamerę z podpiętymi jak magazynki w pistolecie, zapasowymi bateriami. Żyłka 14-ka, 10-ka, przeźroczysta plecionka 0,04mm. Kijek – badylek 2,1m. Komplet mikrowirówek, maleńkich 1,5cm wahadełek, smużaki najmniejsze jakie mam i pełen zestaw mikrojigów. Mam nadzieję, że tam będą choć dziwi mnie miejsce. Zero gąszczu roślin zarówno w wodzie jak i nad nią, zaraz głębia, tylko brzeg blisko. To jedyne, co się zgadza. A jednak z jakichś powodów wybrały to miejsce.

Niestety, rano następnego dnia mży, zero słońca. Daję sobie spokój. Poświęcam czas i jadę na przegląd auta do mechanika. Może jutro będzie lepiej. Prognozy mówią, że ma być słońce…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *