Jesień w lecie

W sumie to miał być inny tytuł: „Jak w Finlandii”. Z czasem uznałem, że byłoby to jednak nadużycie, choć, co podkreślam – niewielkie, biorąc pod uwagę nasze realia. Najzwyczajniej, trafiliśmy na miejscówkę i porę żerowania  – głównie okoni, które jak na rzekę, zadziwiły nas swoimi rozmiarami. No chyba, że ktoś z Was zalicza ot tak, kilkadziesiąt brań garbusów [tu już celowo używam słowa „garbus”], gdzie średnia ryb to 30cm, a sporo ma trzy dychy z wyraźnym okładem. I wszystko w dwie godziny, w wodzie płynącej…Owszem, zdarza mi się tak, ale i to rzadko w jakichś większych i głębokich zbiornikach. Jeśli ktoś zalicza taką ilość kontaktów z wyraźnie ponad półkilowymi okoniami w rzekach, to zazdroszczę.

Wystartowaliśmy o 7.00. Pogoda nas bardzo zawiodła. Ciepło nie dość, że nie wróciło, to jakoś w ogóle go nie było czuć. Rano ledwie 13 stopni. Ponuro jakby miał się skończyć świat. Wystawiam głowę za okno na czwartym piętrze. Akurat powiało i wygląda, że nie przestanie. Mocno i z zachodu. Dobre i to. Przezornie wrzucam w plecak cieplejszą bluzę.

Tak się jakoś składa, że nie pospałem za wiele i w tej sennej drodze zmuszam się by nie dopadła mnie drzemka.

Paweł już jest na przystani ze swoim pływadłem. Znamy się bliżej dopiero od zeszłego sezonu. Stopniowo poznawaliśmy się przez ostatnie dwa – trzy. Pamiętam jak zadziwił mnie, wypuszczając na przestrzeni paru dni, kilka miarowych szczupaków. A wszystko w rejonie, gdzie wręcz frajerstwem jest, wypuszczenie czegokolwiek. Doprowadziło to tej wiosny, po raz pierwszy od lat, że nie ma kłusowników. Myślę o zorganizowanych ekipach sieciarzy i szarpakowców, których nie brakowało. W tym roku nie mają na co dybać i stwierdzili to już z końcem zimy. Z jednej strony super, z drugiej – też o czymś świadczy. Tak więc, Paweł przejawiał, wręcz kosmiczne zachowania. I teraz dzielimy się wszystkimi spostrzeżeniami i miejscówkami. Dobrze mieć takiego kompana. Od siebie dodam, że gotów jestem łowić w tłumie ludzi o takim podejściu. Zawsze dla mnie coś się znajdzie w wodzie.

Silnik raźno pcha ponton kanałem. Nawet nie mamy zamiaru przyspieszać.

(fot. A.K.)

Jest najnormalniej zimno. Zimno jak diabli, jak na połowę sierpnia. Może to żadna anomalia, lecz organizm przyzwyczajony do ciepełka, ciężko to wytrzymuje. Zakładam kamizelkę asekuracyjną. Dobrze chroni od wiatru. Widać już wyjście z kanału.

(fot. A.K.)

Pogoda ani o jotę się nie zmienia. Na otwartej przestrzeni rozlewiska jest delikatnie mówiąc – ciężko. Pontonem dość mocno buja. Wyciągam bluzę z plecaka, błogosławiąc przezorność.

Jest duży plus tego wszystkiego: woda faluje jak na sporym jeziorze. Zwiastuje przynajmniej jako taką aktywność ryb. Z odległego brzegu odzywa się kolega Pawła. Dzwoni, że wjechał w jakimś bagnie prawie po pas, a była tam ścieżka… Ponoć ryba słabo żerowała. Trafił tylko kilka klonków i małych jazi – łowi z gruntu.

Rozkładając wędki nasłuchujemy i czujnie oglądamy rozległą taflę wody. Jest tego przynajmniej z 70 – 80 hektarów. W zasadzie to już wiemy, że bolenie, na które się nastawiliśmy, możemy skreślić z listy celów. Pod tym względem panuje cisza. Załączam sonar. Płyniemy dłuższy czas i faktycznie wielkiego ruchu pod powierzchnią nie namierzamy. Ryb niewiele i echa raczej niewielkie. Stajemy na krótko w kilku miejscach. Tak bardziej dla tego, by porzucać. Potem opływamy szmat wody. W trakcie zauważamy kilka wychynięć, bardzo spokojnych spławów bolków, na względnie małym obszarze. Podpływamy tam już w dryfie. Na echu w pewnym momencie mam 3-4 podłużne, żółte cygara, zawieszone metr – półtora pod powierzchnią. Głębokość w tym miejscu to 4-5m. Kotwiczymy.

Nie przeciągając, uczciwie napiszę, że strawiliśmy tam z dwie godziny. Zaliczyliśmy jakieś niemrawe poszturchiwanie woblerów, kilka słabych, ale ewidentnych najechań jakichś ryb, raczej niewielkich. Towarzyszył nam boleń – wahadłowiec, którego echo wyświetlało się, co jakiś czas. Widać było jak krążył po trasie północ – południe, tam i z powrotem. Ani sprint, ani bardzo długie zawieszenie przynęty w toni nie zadziałało. Z nudów założyłem 8cm kopyto na 10g. Po kilku rzutach było parę sekund emocji. Sum się jednak spiął. Zostawił sporo śluzu, ale ciężko powiedzieć coś o jego gabarytach. Te 10 sekund, to za mało by wąsacz się na tyle rozkręcił, by ocenić choć w przybliżeniu jego gabaryty. Szkoda.

Pogoda nadal mglista i chłodna. Wiatr daje się we znaki tak mocno, że od założenia płaszcza przeciwdeszczowego powstrzymuje mnie tylko świadomość, iż ograniczy on mocno ruchy. Na pontonie bardzo dyskomfortowe uczucie. Obserwujemy licznych, obecnych, oraz w większości odchodzących po nocy grunciarzy. Wyglądają podobnie jak my – na zmarzniętych, a i chyba zniechęconych bezczynną nocą. A może właśnie to wynik nadmiernej rozgrzewki w nocy?

Dzwoni znów znajomy. Ma ustrojstwo do mierzenia ciśnienia. Nie ma dobrych informacji. Są notoryczne wahania. Godzina i ciśnienie w dół, następna – do góry. Podobno tak od rana.

Podpływamy w pobliże brzegu, tuż powyżej kilku gruntówek. Dno akurat bardzo urozmaicone. Liczne, co ważne twarde muldy. Wygląda, że bez zatopionych drzew i korzeni. Różnica głębokości to 0,5-1m. Wszystko na niewielkiej przestrzeni. Stajemy jakieś 25m powyżej i w środek koryta. Przynęty spadają przy brzegu, zjeżdżają w dość głęboką wodę, by spokojnie odchodząc pod prąd w kierunku środka, przecinają urozmaicony fragment. W końcu są brania. Nawet liczne i mocne, ale ryby się nie zapinają. Nie wiemy, czy są tak małe, czy jednak łapią tylko ogony 10cm kopyt. Te 5-6g nie powinno stanowić przeszkody. W końcu jest pierwszy z sandaczy. Nieduży, lecz znacznie większy, niż łowione na starych śmieciach 25cm „śledzie”.

(fot. A.K.)

Takie jak ten, albo zwiały w wyniku niżówki z „brzegowych” miejscówek w bardziej sprzyjające ostoje, albo, co częściej miało miejsce, dawno skończyły w marynacie. Pojawiają się okonie. Nawet niezłe, bo mające te nieznacznie 20cm. Z tym, że im starcza pary na co najwyżej 5cm twisterek. Ważne by był na tych 5-6g. Żadne tam paprochowe gramatury. Kopyta są tylko podgryzane. Spędziliśmy kilkadziesiąt minut, mamy wrażenie, że teren został mocno spenetrowany i co miało wziąć to wzięło. Założyliśmy, iż będziemy do południa, a już dochodzi 14.00. Wracamy powoli czesząc sonarem dno. Bardziej w poszukiwaniu ryb, niż fajnego miejsca. Dobrze wiemy, że generalnie jest równo jak na stole i muliście. Nieliczne, łagodne i rozległe pochylenia dna.

Już w drodze powrotnej postanawiamy zahaczyć o jeden uskok. W sumie to wiemy, że tam jest. Takie bazowe miejsce, tyle, że do tej pory wykorzystywane przez nas pod kątem nocnego bolenia, z brzegu. Jakoś nigdy nie przyszło nam do głowy prześwietlenie tego fragmentu bardzo dokładnie echosondą. Okazuje się, że po pierwsze – dno jest twarde ze sporą ilością niezamulonych kamieni, dwa – uskok jest gwałtowny ze średnio metra na cztery i  zaraz za płycizną jest kojna dziura na 2,5m. Cała wyłożona kamieniami. Odpływamy na około 30m. Początkowo nic się nie dzieje spektakularnego. Tzn. – mamy brania, w większości na krawędzi uskoku, tyle, że na braniach się kończy. Przesuwamy się wzdłuż granicy głębokości, jakieś 15m na wschód, zgodnie z kierunkiem rzeki. I się zaczęło! Gdyby cały dzień był taki, to chyba bym padł ze szczęścia. Najpierw kolega ma skuteczne zacięcie. Boleniowy kij gnie się całkiem obiecująco. Jakie jest nasze zaskoczenie, gdy na końcu zestawu jest piękny okoń.

(fot. A.K.)

Za chwilę kolejne. Ryby zadziwiają kilkoma rzeczami. Są relatywnie bardzo duże. Wiele z nich wyraźnie przekracza 30cm.

(fot. A.K.)

Śmiejemy się, bo godzinę wcześniej, trochę z nudów rozprawialiśmy, czy w tej masie jezioropodobnej wody, jest choć jeden czterdziestak. Druga sprawa, to fakt, iż ryby bez kłopotu zażerają 8-10cm, a nawet 12cm kopyta na 10g główkach. A najlepsze to, że jak mamy spudłowane branie, to drapieżniki gonią gumę zawzięcie i dwa – trzy metry dalej, zacięcie jest już skuteczne. Wiele, naprawdę wiele ryb spada. Bardzo żałujemy, że nie mamy nic w temacie lekkich, miękkich kijków. Obaj łowimy plecionkami: ja szesnastką na kiju – miotle a nie wędce, a kolega ma nieznacznie bardziej finezyjny sprzęt, ale też ustawiony pod znacznie większe ryby niż okonie. Z obecnej perspektywy, żal mi też, że tak mało sfotografowałem, szczególnie tych pasiaków, którym z pyska wystawała tylko ołowiana główka. Chwilę eksperymentujemy, ale małe, typowo rzeczne, sylikonowe farfocle w ogóle ryb nie interesują. Świetnie natomiast reagują na dużą 10cm białą gumę na 5g i 8cm wściekle zielone kopyto na 8g.

(fot. A.K.)

Momentami nawet moja, sztywna wędka przyginała się ciut więcej pod kolejnym sandaczem. Na mniej więcej pięć okoni wypadał jeden sandacz.

(fot. A.K.)

Kolejne zarzucenie i kijem kolegi mocno rzuca. Następuje szybki odjazd w brzeg i … kontakt się kończy. Skubaniec obciął plecionkę, a musiał być już przyzwoitą rybą, jak na tutejsze szczupaki. Trochę żal.

Ryby brały praktycznie z bardzo wąskiego obszaru – tego kamienistego dołka 2,5m głębokości i o powierzchni może 50m kwadratowych. Sporo ataków było też na krawędzi spadu, a potem, jak ryby się rozochociły, to i w toni blisko pontonu. Po którymś spokojnym podniesieniu przynęty [najlepiej sprawdzało się spokojne prowadzenie tuż nad dnem, by co jakiś czas stuknąć lekko w kamień] mam zdecydowanie mocniejszy opór. W sumie przypominało to sandaczowe zassanie, kiedy agresywnie żerują. Ryba uparcie dość długo trzyma się dna. Nadzieje rosną, że będzie coś w klimatach, może nawet pod 70cm. To coś walczy jednak uparcie dłużej. Niestety, okazuje się, że rabanu narobiła drapieżna odmiana kisielu.

(fot. A.K.)

Nie wybrzydzam. Oby częściej. Około 16.30 czuć, że przywiało zdecydowanie cieplejsze powietrze, choć to dla nas bez znaczenia. Zupełnie zapomnieliśmy o chłodzie i hipnotycznym kołysaniu się odległych trzcin. Niestety na ryby podziało to natychmiast. Początkowo przełożyło się to na rozmiar okoni. Nie łowiliśmy już trzydziestaków, tylko rybki 25-28cm, po czym brania ustały.

Mam nadzieję, że nie było to tylko okresowe trafienie na lepsze żerowanie. Wierzę, iż pozostanie ten teren jesienną ostoją aż do mrozów, a może i dalej, byle pływać się dało.

P.S.

Jak zauważyła zapewne większość z Was pojawiła się reklama. Nie zamierzam nikogo zwodzić, że o czymś takim nie myślałem, choć nie nastawiałem się, że nastąpi to tak szybko. Dobrze jednak, gdy hobby na siebie zarobi. Stąd reklama sklepu Pirania, tym bardziej, że także promują wypuszczanie ryb.  Zapraszam do rzucenia okiem na ich ofertę. Dzięki nim, nie będę fundatorem nagrody w postaci wędziska, za najlepszą fotkę z wypuszczaną rybą, gdyż Pirania zgodziła się zostać sponsorem nagrody. Bardzo im dziękuję.

Ponieważ, ktoś z Was parę miesięcy temu pochwalił mnie za to, że nic nie miga na stronie, mogę obiecać, że jeśli w przyszłości pojawią się inne ikonki reklamowe, to będą się one aktywować wyłącznie na Wasze świadome życzenie.

2 odpowiedzi

  1. Super się czyta! gratuluję połowów! Wygląda na to, że tylko ja mam takiego pecha bo co chodzę na ryby to kompletnie nic nie trafiam a jestem nad wodą często…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *