Wybaczcie, że nie pisałem chronologicznie, ale postanowiłem najlepszą część wyprawy pozostawić na koniec.
Otóż zanim pojawiliśmy się nad Wisłokiem w rejonie później odwiedzanego mostu, czekaliśmy w pewnej miejscowości, na właścicielkę gospodarstwa agroturystycznego, która była w swojej stałej pracy i na chwilę się z niej urwała, jadąc do nas, by otworzyć domek. Staliśmy na bezimiennej szutrowej dróżce. W równoległym do niej, dość głębokim jarze płynęło coś równie anonimowego. Taka maleńka rzeczka, naprawdę maleńka zważywszy jeszcze na duży ubytek wody z powodu upałów. Ponieważ nie ma cieku, którym pogardzę, by skrócić sobie czas oczekiwania, zszedłem w jedynym w miarę dostępnym miejscu nad sam brzeg. Oniemiałem. Biorąc pod uwagę rozmiary rzeczułki, bogactwo gatunków przypominało mi opowieści mojego ojca o rzeczkach pod Krakowem, tyle, że ponad pół wieku temu…
Początkowo w żółtawej, ale jednak kryształowej wodzie dostrzegam setki, setki kiełbi w tym prawdziwe potwory jak na ten gatunek, wspaniale fioletowo pobłyskujące na żwirowym dnie. Nad nimi nieliczne uklejki i małe klenie. Przy brzegach dziesiątki strzebli potokowych. W niewielkim zagłębieniu identyfikuję dwa okonie pod 20cm oraz kilka, nieznacznie mniejszych płotek. Pod kamieniem znika śliz. Wtedy jeszcze nie mam żadnych planów wobec tajemniczej wody. Podziwiam to naturalne akwarium. Zachwyca różnorodność jak i ilość drobnicy. Woda jest autentycznie gęsta od rybiego życia.
Okazuje się, że będziemy mieszkać kilkaset metrów w górę rzeczki, 200m od wąwozu, w którym płynie. Zagaduję właścicielkę o to cudo, ale odpowiada, że w temacie ryb jest zupełnie zielona.
Późnym wieczorem, powracając po nieudanym starciu ze świnkami, przejeżdżam rzeczkę kilometr niżej od kwatery. Powoli już szarzeje. Stajemy, a ja wskakuję w wodery, choć gumiaki dałyby radę, tyle, że jak zastaną mnie ciemności, to na nieznanej wodzie będzie raźniej w dłuższych „butach”. Zakładam żyłkę 14-kę i smużaka. W głębokim jarze panuje absolutna, późnowieczorna, sierpniowa cisza. Zapachy pnączopodobnych, spływających po stromych zboczach białych kwiatków, mają kondensację opium.
Już mi się podoba. Mam mały zakręt przed sobą z wodą góra 40cm. Rzucam smużaka pod girlandy roślin i z chwilą, gdy żuczek dotyka wody, następuje eksplozja! No, tak to wygląda w tej ciszy i w tym strumyku. Około 30cm kleń się spina, bo nawet nie zdążyłem zamknąć kabłąka. Schodzę parę kroków. Idę możliwie cicho, ale w tej scenerii żwirek chrzęści tak, że wydaje mi się, iż robię niesamowity hałas. Ryby maja to w nosie. Kilka kolejnych rzutów i w zasadzie do każdego mam gwałtowne wyjście, momentami – mam wrażenie – zanim jeszcze wobek opadnie na taflę! Żadnej ryby nie zacinam, choć nie są zupełnie małe, tylko… za szybkie! Ściemnia się coraz bardziej. Powiedziałem, że nie będzie mnie tylko 40 minut. Wiem jak w takich momentach, czas nieuczciwie, ucieka trzy razy szybciej. Dla ciekawości, tym razem posyłam wirówkę. Ledwie majtnęła skrzydełkiem w żywym nurcie przelewiku i kijem przygina około 30cm klenik. Na tle rzeczki wygląda na dużą rybę.
Biorę się na sposób. Zarzucając smużaka od razu łapię żyłkę lewą ręką w ten sposób zacinając, a dopiero potem zamykam kabłąk. Klenie pod trzy dychy. W bardzo słabej już widoczności rzucam na ślepo. W głębszym jak mi się wydaje odcinku, mam większą rybę, która się wypina po 2-3m holu. Po zmroku fotografuję jeszcze ślicznego jelca.
Decyzja może być jedna. Co tam niepewne świnki. Wstaję rano, tuż po 4.00. Mam pudełko drobnych przynęt, krótki, lekki kijek. Przecudny ranek z licznymi już pajęczynami, zwiastującymi jesień. Parująca woda zdradza niższą temperaturę powietrza.
W świetle wschodzącego słońca, na migotliwej powierzchni, dokąd sięga wzrok, dziesiątki mniejszych i większych kółeczek i energicznych spławów. Szał! Rzeczułka płynie w jarze o bardzo stromych zboczach, dochodzących nierzadko do 10m wysokości. Przeciętnie mają 3-4m. Samo dno wąwozu nie jest zarośnięte w przeciwieństwie do zboczy. Nad całością baldachim drzew, tak, że woda jest wspaniale zacieniona. Dno składa się z drobnego żwirku. Ciek niesamowicie meandruje. W granicach wsi widać bardzo stare próby regulacji. Potem to wszystko jest takie, jak natura stworzyła. W wodzie dostrzegam cywilizacyjne dziadostwo w postaci resztek worków czy czasem jakiegoś żelastwa, ale w ilościach bardzo małych.
Ryby są w jakimś szale, co pomnożone ich ilością, powoduje coś, co rzadko mi się już przydarza na rybach. Branie, branie, branie za braniem. Na wszystko: smużaki, wirówki, małe twisterki. Z tymi ostatnimi jest tylko kłopot, że atakują je najmniejsze klenie i duże kiełbie, tak, że skuteczność zacięć zerowa. Łowię, więc głównie smużakiem i malutką, srebrną wrtą.
Na zmianę z delikatnymi, sporymi jelcami wyciągam 25-30cm klonki. Zadziwia, jak te rybki [jelce] z małymi, lekko w dół skierowanymi mordkami, łapią całą kotwiczkę.
Z tego powodu poświęcam mozolne 10 minut na wymianę solidnej i co tu dużo mówić sporej kotwiczki, na mniejszą i znacznie bardziej finezyjną. Przekłada się to na ilość skutecznych zacięć welkogębnych kleni, ale jelce są dla mnie bardziej egzotyczne. I wspaniale waleczne jak na tak delikatną konstrukcję ciała.
Wiem już, że ryby obserwują wszystko nad wodą i dlatego ataki są tak natychmiastowe. Po prostu zwierzaki ustawiają się zawczasu w miejscu, gdzie spadnie woblerek. Przynęta jest dosłownie połykana, najczęściej wystaje tylko koniec krętlika agrafki. Coś niesamowitego. Rewelacyjna zabawa o takim rekreacyjnym klimacie, bez ciśnienia. Idę w dół rzeczki, ale spokojny nurt nie niesie daleko, podnoszonych przeze mnie osadów. Mam z resztą wrażenie, że ryb to nie płoszy, a wręcz przeciwnie.
Rzeczka spowalnia. Robi się nieznacznie bagienna, a brzegi na chwilę opadają.
Pod nawisem wielkich traw, jakby w mini zakolu ze wstecznym prądem nie mam brania. Miejsce ładne, jestem wręcz zaskoczony. Rzucam wiróweczkę. Od razu miękkie branie, a wędką nieźle przygina. Całkiem gruby pasiak.
Zażarcie szarpie szczytówką. Myślałem początkowo, że to jakiś większy kleń. Okoń jest zwiastunem chwilowej przemiany rzeczułki. Następne 150m to trzy ciasne zakręty w tym jeden z wodą po…pas. Tam akurat strome ściany znów są wysokie, wejście na nie mało realne. Idę krajem, z trudem unikając nalania wody do woderów. Na drugim zakręcie wykonuję rzut żółtym twisterem. W połowie koryta, nieznacznie tutaj mulistego mam zatrzymanie. Znów świetnie gnie się lekki kijek, a po drugiej stronie kolejny okoń, tym razem bez przesady – półkilowy [największy z tych kilku, jakie trafiłem na tym fragmencie].
Odpinając kolczaka o oburzonej minie, rzucam w to samo miejsce, licząc na kolejnego. I mam pobicie, tuż po upadku przynęty z ostrym odejściem pod drugi brzeg. Ryba trzyma się dna i prze pod zwisające krzaki. Słabnie powoli, lecz wyraźnie. Kilogramowy szczupaczek!
Pięknie. Wszystko z tej niewielkiej wody. Puszczam młodziaka i znów rzucam w to samo miejsce. Opada mi szczeka, bo mam branie, błyska podobnych rozmiarów szczupły i obcina cienką żyłkę. Nieznacznie pobudzony, zawiązuję ripperka Mans’a. Żółty, 5cm na 2g. Wierzcie, ale w kolejnym rzucie mam identycznego szczupaka, który się wypina. Może to nawet ten, co zrabował gumkę kilka minut wcześniej. Bajkowo!
Jakby mały przełom rzeczki. Znów wartko, płytko i twardo pod nogami. Zbocza jaru bardzo wysokie. Na brzegach pojawiają się pojedyncze, duże głazy. Zaczynam sobie wyobrażać, co by było, przy podniesionej o choćby 15cm wodzie i leciutko trąconej. Pewnie by przyćmiło zastany tego dnia róg obfitości.
Kolejne klonki z tym, że wyraźnie większe niż z wyższych partii. Rybki są nieco inne niż wiślane tej wielkości. Mają większe głowy w stosunku do szczupłego tułowia. Sprawiają wrażenie zgrabniejszych. Odnoszę wrażenie, że jakby mogły, to w locie łapałyby sztucznego owada.
W niewielkim zwężeniu zacinam kolejnego ładnego jelca. Ma wyraźnie ponad 20cm.
Kilka kroków dalej obserwuję takiego pod 30cm. Nie przesadzam. W kryształowej wodzie nie mam wątpliwości. To jedna z nielicznych ryb, które nie zareagowały na żadną przynętę.
Jest około 10.00, a nie widać ujścia, do którego chciałem dotrzeć. Intuicyjnie, z mało dokładnej mapy wywnioskowałem, że do Wisłoka mam z biegiem cieku jakieś 3-4km. Nie brałem pod uwagę tych licznych zakrętasów, które mogły dołożyć spokojnie kolejny kilometr. Z każdym, kolejnym zakolem wydaje mi się, że jestem tuż, tuż. Idzie się ciężko. W prawdzie wody nie przybywa, ale pod nogami jest już wszędzie z 30cm mułu. Fizycznie, woda sięga do pół uda. Jestem na długiej, jedynej chyba do tej pory prostce. W wodzie masa gałęzi, korzeni i pniaków.
Ryb jakby mniej. Około 10m w dół dostrzegam, a raczej domyślam się, wychodzącego klenia. Też trochę większy. Smużak spada, ryba startuje ochoczo. Spina się. Zwijam szybko i widzę jak spod najbliższego pniaka wypływa przyzwoity kleń. Gdy smużak jest na jego wysokości, po prostu pozwalam tonącemu chrabąszczowi opaść na muł. I teraz najlepsze. Kleń, pomimo, że stoję nad nim może 4m wyżej, podpływa do żuka, jakby się nad nim pochyla i łapczywie wciąga! Piękna walka wśród kijów i okazały żarłok jest ukoronowaniem wyprawy. Narobił strasznego hałasu.
I w końcu jestem w ujściu. Dostrzegam je w ostatniej chwili, bo szerokość rzeczki w ujściu, jest niewiele mniejsze niż sam Wisłok w tym miejscu.
Poświęcam miejscówce z pół godziny, ale ani na wodzie, ani na kiju, nic się nie dzieje. Syty wrażeń szykuję się do długiej drogi, na którą się nastawiałem. Mam do bazy około 6km za drogą. Ściągam wodery, zakładam podpięte do plecaka klapki. Rozbieram się, bo jest gorąco. Spotykam dwóch starszych gości, których zaczepiam i pytam o drogę, bo trochę jestem zdezorientowany. Nie wiem czy w lewo, czy w prawo. Informują mnie, że jest jeszcze jedna droga, znacznie krótsza. Faktycznie, szybko dochodzę do kładki linowej na Wisłoku, przechodzę przez jakąś wieś i nieoczekiwanie po około 25 minutach jestem przy mostku, przy którym wczoraj wieczorem zapoznawałem się z rzeczką.
Chciałbym mieć taki ciurek pod nosem. Z tym, że istnienie tak rybnej i tak małej wody w pobliżu dużego miasta, jest nierealne w naszej rzeczywistości. Podczas tych mniej więcej pięciu godzin miałem około 200 wyjść, pobić i innych kontaktów. Wychodzi jakieś 40 kontaktów/godzinę…Naprawdę wspaniały wynik, jak na polskie realia. Zaliczyłem cztery gatunki. Gdybym się bawił mikrojigami, to pewnie dołożyłbym płotki i wielkie kiełbie, ale szkoda mi było czasu.
Napaliłem się bardzo i późne popołudnie postanawiam poświęcić wyższym partiom rzeczki. Po cichu myślę o jakimś zbłąkanym kropkowańcu.
Przeczekując upał, pojawiamy się kilka kilometrów wyżej od miejsca porannego startu, po 18.00. Cała rzeczka ma jak pokazuje mapa, około 30km. Aura wyraźnie się zmienia. Od zachodu idzie ewidentny front z sinymi chmurzyskami. Jest znacznie chłodniej niż poprzedniego wieczoru. Odcinek wyższy, teoretycznie sprawia wrażenie lepszego dla ryb. Woda ma taki nizinno – pstrągowy charakter. Płynie szerzej i głębiej zarazem. Odcinki z wodą tuż nad kolana są normą.
Niestety, brzegi o wiele łatwiej dostępne, raczej płaskie i od razu widać, że od czasu do czasu ktoś nimi wędruje, a że nie najlepsze to miejsce na romantyczne spacery z wybranką serca, to pewnie ślady wędkarzy. Wiele fragmentów przypomina mi Szreniawę, tylko na dnie sporo kamiennych tafli – miniatur z nad Sanu. Mimo początkowych nadziei, nie było powtórki z ranka. Być może to pogoda – faktycznie, potem w nocy lunęło, może to zdecydowanie większa presja na tym fragmencie. Brały, a i to chimerycznie tylko małe okonie i jeszcze rzadsze, a podobnie małe klenie.
Nie wiem, czy tam nie ma większych ryb. Tylko w jednym miejscu przedefilował kleń w okolicach 30-35cm. W ogóle nie zareagował na woblerek. Zakończyłem dzień przy śmiesznym niby – moście z dziwnych, zbrojonych płyt, przy którym stała tablica „przejazd na własną odpowiedzialność”. Poniżej była niezła dziura i robiłem, co mogłem, by urwać w niej jakąś przynętę, ale ani ryb, ani nawet zaczepów.