Górskie i podgórskie klimaty – San

Właśnie powróciłem z wędkarskiego rajdu. Piszę „rajdu”, bo było to szybkie przemieszczanie się i trwało trochę krócej niż planowałem, ze względu na aurę. Z jednej strony jestem bardzo rozczarowany, z drugiej – ogromnie mi się podobało. Mam kolejny bagaż doświadczeń. Jakie są wstępne wnioski? Mam kilka:

– po pierwsze ten, który powtarzam, jak mantrę; lepsza średnia lub nawet słaba woda, ale taka, którą świetnie znamy, bo częściej coś złowimy niż zejdziemy o kiju, niż na wodzie nieznanej

– mamy wizualnie przepiękne rzeki, które niestety w przytłaczającej większości są pustawe

– nastawienie ludzi do wędkarstwa jest totalnie kulinarne w skali ogółu, co jest jednym z powodów, dla których jest jak powyżej

– jeśli się dobrze poszuka i poświęci czas, to znajdziemy „wodny skarb” i przeżyjemy rewelacyjne momenty

– jako tako bronią się duże rzeki na ich nizinnych odcinkach, dlatego z obecnej perspektywy uważam, że lepiej bym zrobił, stawiając jak dawniej na okręgi Rzeszów i Przemyśl niż Krosno, ale ciągnie człowieka, by coś nowego zobaczyć

– ostatni wniosek, o znaczeniu już ogólnoludzkim – o ile nie za bardzo wierzę w jakieś szybkie i dramatyczne w skutkach dla naszej strefy ocieplenie klimatu, o tyle problem braku wody grozi nam na pewno w stosunkowo bliskiej perspektywie

Mógłbym opisać całość pod takim kątem, że wyszłaby z tego podróż życia. Mógłbym przedstawić temat, [co byłoby łatwiejsze], jako totalną krytykę stanu rzek. Zależy mi jednak, by nie „wykręcać” rzeczywistości, nie opowiadać bajek. Dlatego nie znajdziecie u mnie zdjęć ryb, które złowiłem w Szwecji, a podaję je jako „nasze”, bo chcę się popisać, czy zwiększyć oglądalność. Nie wiem, czy wiecie, ale sporo fotek w prasie, to coraz częściej ryby z zagranicy. Tylko podpisane, że złowione gdzieś w Polsce.

Wybrałem się nad San i nad nim chciałem spędzić całość czasu. Miałem nawet takie założenie:

– pobicie mojego śmiesznego rekordu pstrągowego

– kilka kleni – czterdziestek/dzień

– złowienie, choć jednego klenia 50cm lub więcej

– złowienie, choć jednego lipienia – byłby to pierwszy w moim życiu

Czy to dużo, czy mało, oceńcie sami, biorąc pod uwagę wyniki, jakie/jakich [nie]miałem.

Tak wysoko na Sanie nie łowiłem nigdy. Rzeka jest piękna i całkiem inna niż te górskie cieki, do których jestem nawykły [Dunajec, Skawa, Raba]. Sam widok pobudza wyobraźnię.

Bazę miałem w Postołowie. Do rzeki 100m. Można powiedzieć – luksus. Wędkarzy bardzo wielu, przeważają muszkarze, ale około 20% to spinningiści. Jeszcze w Sanoku miałem mały kłopot, bo na stacji paliw, która sprzedaje całodobowo pozwolenia, właśnie ich brakło. Podobno ludzie z okręgu mięli dowieść blankiety, by nie brakło w weekend, ale tego nie zrobili… W ogóle to trochę dziwnie Krosno to wszystko skalkulowało. Dzień na górskim odcinku kosztuje 40zł, natomiast opłata całoroczna na wszystkie wody tego okręgu to 180zł. Chciałem tę opcję wykupić, ale tak robią chyba wszyscy, bo właśnie ich brakło. Jest ranek, niedziela… Na szczęście pozwolenie nabyłem w zajeździe Gawra w Łączkach, tylko nie wiem dlaczego, nie chciano mi dać regulaminu. Niby jest internet, ale nie zawsze chodzi, nie wszędzie jest zasięg i coś się może pomylić. W każdym razie pani w zajeździe powiedziała, że ma tylko jeden i nie dostanę.

Upał masakryczny, parno i burzowo. Z każdą godziną przybywa chmur. Wyciągam z około 5kg wędkarskich gratów małe pudełko i wrzucam w nie kilka wahadełek, w tym takich cięższych, których nie mam okazji używać u siebie, maleńkie wirówki [pod lipienia], mikrojigi, parę gum dla świętego spokoju i woblerki: kilka maluchów i parę takich większych [5-6cm] agresorów głębiej schodzących. Są pływające i tonące. Żyłka 16-ka. Rozmiar wody i nadzieja skłaniają mnie, by nie ryzykować. Mimo totalnie niewędkarskiej pory, idziemy nad wodę. Wędkarze jednak liczni. Rzeka przerażająco zimna! Czysta. Dno zupełnie inne niż w moich stronach. W sumie się tego spodziewałem. Nurt przelewa się po wielkich, skalnych płytach. Praktycznie nie ma otoczaków. Generalnie płytko, tyle, że trzeba uważać. Skalne półki kończą się czasem gwałtownie, a jedną od drugiej dzieli woda po szyję.

(fot:A.K.)

Z racji temperatury człapię w klapkach i kąpielówkach. Chodzi się dość łatwo – skały nie są śliskie. Gdzieniegdzie nalot brunatnych glonów. Zupełnie brak zielonych i brązowych glutowatych farfocli, po których można się przewieźć na Sakwie czy Dunajcu. Jedyny minus, to fakt, że osoba nam towarzysząca nie pospaceruje suchą nogą brzegiem. Woda od krzaków do krzaków. I nie zawsze zupełnie płytko na granicy z zielenią. Na pierwszy ogień biorę rozległą, łagodną taflę, przed długim na prawie całą szerokość koryta przelewem.


(fot:A.K.)

Trochę martwi mnie fakt, że nie widzę nawet jednego oczka na powierzchni, a w wodzie nic poza tabunami strzebli. Nie widzę też żadnych błysków świnek czy cieni brzan, na które być może naiwnie liczyłem. Pół godziny i zero. Dwóch muszkarzy w najbliższym sąsiedztwie też nic nie ma. Ci dalej chyba również, ale nie obserwuję ich tak dokładnie. Słońce chce zapalić świat, a równocześnie nadciąga burza. Wzmaga się wiatr. Przemieszczam się z nadzieją, że zdążę przed pierwszym grzmotem nad mały, ukryty za zakrętem przelew.


(fot:A.K.)

Tuż przed nim dno diabelnie nierówne i spora głębokość – do około 1,8m. Tam doczekałem się 3 anemicznych muśnięć mikrowirówki. Nie widziałem żadnych wyjść. Po godzinie takiego łowienia, rozpętał się mały huragan i przeszła ostra burza, choć prawie nie padało. Wyszedłem z wody bez narzekania, że trzeba uciekać, bo chłód dawał się we znaki.

Próbuję późnym popołudniem, przechodzącym w wieczór. Łowię ramię w ramię z dwoma muszkarzami i dwoma spinningistami. Na brzegu dwie głośne rodzinki – faceci też spinningują. Zwracają uwagę dość „grubym” sprzętem – wirówki w rozmiarze 2-3. Dzieciaki non stop dopytują się, „co z tymi rybami na ognisko”. Na wodzie dalej cisza. Wieje momentami umiarkowany, południowy wiatr. Chmur ubyło, ale niebo nie jest absolutnie czyste. Zmieniam taktykę, gdy po około godzinie, podobnie jak łowiący w sąsiedztwie, nic nie mam. Rzucam prostopadle do nurtu, krótko, by przeciągać wabik wzdłuż szczelin, równolegle do krawędzi skalnych płyt. To przynosi pierwsze kontakty. Ryby maleńkie. Spadają. Muszkarz obok wyjmuje około 25cm potoczka. Parę kroków w dół i powtarzam całość. Ryby zachowują się wg schematu: rzucam 7cm wahadełkiem miedzianym – ma wyraźną, lecz bardzo drobną i bardzo szybką pracę. Faktycznie, wyraźnie przypomina strzeblę. Małe pstrągi jakby pobudza, ale nie są w stanie sprostać rozmiarom przynęty. Gdy mam jakiś, podkreślam – nieliczny kontakt, to poprawiam albo mniejszym wahadełkiem, albo agresywnym 5cm woblerem tonącym. Stoję blisko wędkarzy z rodzinkami. Różnica tylko taka, że ja w połowie około 60m koryta. Znów mam delikatne puknięcie. Zmieniam przynętę na mniejszą i w końcu hol. Kropkowaniec walczy dynamicznie, początkowo myślę, że jest nawet miarowy.


(fot:A.K.)

Facet od „rodzinnego” spinningu, widząc to krzyczy:

– Co jest? Pstrąg? – pyta podekscytowany. Obie rodzinki zamarły jakbym holował okaz.

– Tak – odpowiadam – mały.

Odhaczam rybę w wodzie, ale jeden grot siedzi mocniej.


(fot:A.K.)

Nie chcąc maltretować ryby, wyjmuję szczypce. Facet widząc, że ryba wystaje z ręki nie daje za wygraną.

– Nada się. Odkupimy.

Nie chcąc sobie psuć humoru i wdawać się w niepotrzebne dyskusje [a już mi i tak ciśnienie skoczyło po tym „nada się”], mówię, że szkoda go czy coś w tym stylu. Facet jest uparty.

– Ognisko się już pali, taki mały to on nie jest. Sam miałem dwa takie, ale mi spadły.

– To już wiem, dlaczego nie ma większych – krzywię się w wymuszonym uśmiechu. Facet też chichocze –  mam wrażenie w sposób wymuszony. Załapał, o co mi chodzi.

Jakby na zawołanie, dwa kroki niżej mam znów branie. Tym razem nie poprawia w mniejszą błystkę. Kusi go za to szary tonący wobler.


(fot:A.K.)

Rybkę wypuszczam. Tak jest do końca. Łowię kilka pstrągów w granicach 22-28cm. Mam jedno wyjście ryby podobnych rozmiarów. Walcząc 18mm smużakiem, zaliczam…dwa puknięcia rybek po 15cm. Na wodzie absolutna cisza. Tylko raz wychynęła większa ryba – na 90% brzana – odległość była spora. Ryba mogła mieć z 60cm. I tyle. Mocno rozczarowany wodą, co do której wiem już, że cudów nie będzie, ani nawet fajnego ilościowego łowienia, postanawiam pogadać z ludźmi. Krótko mówiąc, też są rozczarowani. I nie przebywają tu jak ja pierwszy dzień. Jeśli ktoś coś złowił, to właśnie niezbyt liczne, małe pstrążki. Jadąc, widzę uchodzonego po pewnie całym dniu muszkarza. Gość sprawia wrażenie bardzo wytrwałego zawodnika. Jego odpowiedzi mnie trochę dołują. Zapisałem je sobie nawet. W temacie lipienia odpowiedział sarkastycznie, że „podobno są”. Kleń „nie istnieje”, a pstrągi „ciut większe niż duży palec”. Był zły. Przez tydzień nie złowił miarowej ryby, a jego kolega, łowiąc spinningiem miał wyjście sztuki pod 40cm. To wszystko. Po drugiej stronie Sanu, pojawiał się kilkakrotnie w ciągu dnia starszy człowiek. Gdy znów stanął nad wodą, przeprawiłem się do niego. Okazało się, że odkupił tu mały domek i mieszka przez całe wakacje. Jak mówił, robi w ciągu dnia 2-5 wypadów. W zależności od aktywności ryb. Jak biorą, to jest tylko rano i wieczór ale dłużej. Gdy nie biorą, to jest więcej razy, ale krótko, po pół godziny, godzinę, starając się utrafić w czas żerowania. Tak łowi już piąty sezon. Interesuje go wyłącznie mucha. W temacie kleni nie był aż takim sceptykiem, ale przyznał, że ciężko o średnie i liczne ryby w tym gatunku. Co do pstrągów, to złowienie okazu jest fuksem, choć zdarza się przy intensywnym pojawianiu się wędkarza nad wodą. Tydzień wcześniej poszedł mu pstrąg [o ile to był potok, bo go nie widział], którego nie utrzymał na delikatnej wędce. Ale przez kolejne 6 dni nie wyjął miarowej sztuki… Jego zdaniem powodem jest głównie zrobienie na tej wodzie mistrzostw, bodajże świata nie tak dawno temu oraz powódź z 2010r, kiedy ogromna ilość opadów spowodowała, że woda w zbiorniku Solina totalnie się zbrudziła i tygodniami płynęło kakao. I w ostatnich latach pojawia się dużo więcej wędkarzy w okresie wakacji.

Cóż. Rybkami pod wymiar mogę się ekscytować na rzeczkach – strumyczkach w promieniu znacznie mniejszym niż prawie 300km, które mam nad San. Od takiej rzeki oczekiwałbym znacznie więcej. Oczywiście, mogłem źle łowić, choć takiej uwagi nie biorę pod uwagę – z wędkarzy obok mnie tylko jeden wyjął pstrąga. Przez cały dzień. Ja miałem cokolwiek więcej w ręce. Z resztą nie chodzi o to, by się popisywać. Łowię na tyle długo, że będąc cały dzień nad wodą, potrafię ocenić jej potencjał, nawet nie łowiąc nic. Oczywiście w optymalnych warunkach, a te akurat były.

Teraz dygresja. Jeśli coś Was podkusi zajrzeć w te strony, pod żadnym pozorem nie korzystajcie z noclegu w gospodarstwie agroturystycznym „U Jasi”. Syf, wilgotno, właścicielka nie mówi, tylko się wydziera, najgorsze jest to, że jak się umówicie, co do ceny, to spodziewajcie się, iż będąc na miejscu stawka skacze o 30 dychy za dobę, bo jest „panie, ostry sezon”. I jak będzie miała lepszych klientów, tzn. takich, którzy zapłacą więcej to wypad z lokalu. Serio! Chamówa na maxa.

Finalnie, zawiedzeni wynikami moimi i deklarowanymi przez innych, oraz podejściem gospodyni, zmieniamy plany i postanawiamy połowić po cygańsku. Trochę tu, trochę tam. Cieszę się, że kupiłem licencję na cały okręg. Nie powstrzymała nas nawet gwałtowna zmiana postawy właścicielki całego interesu, która natychmiast spuściła cenę do pierwotnej i nawet zaoferowała nowe lokum. Podobno lepsze. I okazało się, że wcale nie ma takiego oblężenia.

Nawiasem mówiąc, starszy człowiek, chyba jej ojciec – jedyna osoba, która naprawdę przejęła się sytuacją, powiedział mi, że kilka razy w jesieni 2011 były ekipy wędkarzy, ale tylko pili, bo niewiele co brało…

Wyleczeni z „lipienia” przenosimy się w dół rzeki do Zagórza. Noclegów – wybór duży. Zero kłopotu. Ceny bardzo ok. W zasadzie to nie jesteśmy nad Sanem, tylko nad Osławą. Do ujścia, do Sanu jest podobno kilometr. Idąc wieczorem na kolację, rzucamy okiem z mostu i w ekstremalnie płytkiej wodzie, wypatrujemy kilka kleni po 30cm i jedną większą rybę – nieustalonego wtedy gatunku.

Następnego dnia postanawiamy zrobić mały rekonesans. Do Osławy za drogą idziemy może trzy minuty. Rzeka jest bardzo podobna do Sanu, ma tylko znacznie wolniejszy bieg.. Płynie po skalnych progach i blatach, szeroko na jakieś 50m.


(fot:A.K.)

Widać w straszliwie płytkiej wodzie kępy, chyba rogatków, pochylone wzdłuż nurtu. Rośliny są w kiepskim stanie: buro – brązowe. Widać, że warunki im nie służą.


(fot:A.K.)

Z brzegu widzę dwie kobiety. Jedna zasiada na leżaku, mocząc stopy w wodzie, a druga najzwyczajniej siedzi w wodzie. Mówię, że mimo przeokropnej temperatury [34 stopnie w cieniu!], to jakieś twardzielki. Spodziewam się warunków jak w Sanie. Tymczasem…woda jak zupa. Nie mierzyłem jej temperatury, ale ponad 20 stopni z pewnością! Mimo to widzę liczne małe klonki, kiełbie. W nieco głębszej wodzie [80cm] pływa kilka świnek – to jedną z nich widzieliśmy wieczorem. Dwie największe mają pod 40cm.

Pierwsze miejsce, „nad” świnkami. Pośrodku leży duży głaz . Po jednej stronie mam na smużaka naprawdę ładne branie sporego klenia. Ryba mogła mieć w okolicach czterdziestki. Po drugiej stronie kamienia, jakaś ryba bardzo gwałtownie próbuje dobrać się, tym razem do błystki. W obu wypadkach bez szczęśliwego dla mnie finału. Świnki nie reagują, choć termika wody chyba im nie przeszkadza. Sprawiają wrażenie mocno zainteresowanych sobą. Trzymają człowieka na dystans. Zbliżając się o parę kroków, spływają w dół o parę metrów. I tak w kółko. Łowię więc smużakiem, bo głębokość sporadycznie dochodzi do kolan. Po około 700m widzimy kolejny zakręt, a nie ujście. Brania zadowalająco liczne z tym, że niewiele rybek przekracza 20cm.


(fot:A.K.)

Dochodzimy do wielkiego pęknięcia w skos koryta. Ciemna woda, prawie stojąca. Głębokość z pewnością pod 2m. Czy tu by się coś podziało? Nie wiem, bo to jedyny głębszy fragment, gdzie może popływać ktoś, kto umie. I ludzi sporo.

Dochodzimy do kolejnego zakrętu. Już ciut zmęczeni piekielnym żarem. Do tego trochę zmienia się dno: przybywa luźnego rumoszu skalnego, po którym ciężko się chodzi i wymaga to większej koncentracji.


(fot:A.K.)

Nic większego się nie dzieje. Kolejny zakręt i widzę San! Podchodzimy i coś się nie zgadza. Złudzenie odległości powoduje, że to nadal odległy, kolejny zakręt Osławy. Mijamy jakiś „dopływ”, który okazuje się wodą z oczyszczalni. Wodę musi odprowadzać w miarę czystą, bo stada kiełbi i strzebli siedzą tuż pod wypływem.  Idziemy już trzecią godzinę. Fakt, że powoli, bo łowimy. Jacyś kąpiący się, informują mnie, że jest równoległa do rzeki droga, ale dość podmokła na niektórych odcinkach.

W końcu mamy! Ujście jest dość imponujące.


(fot:A.K.)

Szerokie, na połączeniu woda ewidentnie głębsza – pod 2m. Zaskoczeniem fakt, bo San niesie brudną wodę i jest sporo podniesiony. I lodowaty, jak w Postołowie. Jest około 17.00. Moje wejście możliwie głęboko w nurt płoszy duże stado uklei, które uciekają w San. Jakby w odpowiedzi następuje mocne pobicie na granicy cofki, bo Osława jest dość wyraźnie wstrzymana przez większą rzekę, tym bardziej, że nurty zderzają się prostopadle. Boleń! W około 40 minut widziałem 5-7 ataków ryb około półmetrowych i jeden grubej już sztuki.

Było jeszcze jedno pobicie, tuż poniżej ujścia. Ryby nie widziałem, ślady na powierzchni natychmiast zatarła napływająca woda, ale dźwięk był niezwykle intrygujący. Przypominał powolne i donośne prucie jakiegoś wielkiego worka połączone z waleniem młotem w płytę chodnikową. Było dźwiękowo dłużej trwające niż pobicie bolenia. Nie wiem, czy wyobraźnia, czy mam rację, ale może to jakaś głowacica. Rzucałem zawzięcie – miałem dwa lekkie woblery boleniowe, które nie nadwyrężały kijka. Nie miałem kontaktu, choć może dobrze, bo żyłka 14-ka nie dałaby większych szans już na pobiciu. Syci widoków i wrażeń ogólnoprzyrodniczych, wędkarsko czując niedosyt – wracamy. Momentami pełzniemy przez kałuże. Mało kto tędy chyba chodzi, bo kumaki, licznie zasiedlające kałuże i koleiny praktycznie nie uciekają. Dobrze, że mamy coś na insekty, bo lata ich wiele. Usmarowani dosyć mocno i spoceni jak diabli, myjemy się w rzece po wyjściu na równą, bitą drogę przy rzece. Potem jeszcze pół godziny i jesteśmy na kwaterze. Jedząc kolację – naprawdę pyszną po takiej marszrucie, podpartą chłodnym winem, podejmujemy decyzję, że jedziemy dalej. W związku z tym śpimy ile wlezie.

Około 9.00. Widać, że jest chłodniej i idą wielkie ponure chmury. Coś mnie kusi. Zżymam się sam ze sobą. Niby boleni mam sporo u siebie, ale jednak… Te kilka walnięć wczoraj, nie daje mi spokoju. Zostajemy. Ustalamy z sympatyczną właścicielką, że będziemy jeszcze dobę. Znamy drogę lądową. Wypoczęci idziemy szybko; by ominąć bagienne rejony, tuż przed nimi wchodzimy w rzekę. Idzie się opornie, powoli. Aura robi się lekko ponura, nawet zakładamy coś z długim rękawem. Mam obawy, czy nie lunie.

Dochodzi 13.00. Sam cypel połączenia, ten napływowy, by rzucać w dół Sanu, jest wolny. Widać śmieci wędkarskiego pochodzenia, ale za często to chyba tam nie łowią.


(fot:A.K.)
Podniesiona woda pozostawia mało miejsca, bo za plecami stroma skarpa, a pogranicze lądu i wody, bardzo śliskie. Powolutku się rozkładam, a niebo nieznacznie pęka, ukazując odrobinę słońca i błękitu. Wiatr zmienny z przewagą wschodniego. San nadal brudny. Na wodzie kompletna cisza, nieliczne spławy małych rybek. Ale jednak! Uderzył. Taki, szacuję pod 6 dych. Łowię z 20 minut. Rzucam w San i ściągam szybkościowo pod ostrym kątem do nurtu rzeki, przecinając miejsce cofki, gdzie miesza się czysta i brudna woda. Liczę też, że tam termika wody jest znacznie lepsza od zupy w Osławie i lodówki z Sanu. Brań brak, podobnie jak dalszych oznak obecności boleni. Przybywa błękitu i słońca. Już nie obawiamy się deszczu. Trzeba się nawet rozebrać z dłuższych ciuchów. Nad wodą jesteśmy sami, nie licząc kaczek, które ewidentnie kojarzą wędkarzy z darmowym żarciem i stado około 10 sztuk, żwawo wiosłuje do nas.

(fot:A.K.)

Na tym odcinku wolno już łowić na przynęty roślinne. Próbuję ptaki odstraszyć, bo u mnie się nie posilą, a rzuty dużym boleniowym woblerem płoszą je i  obawiam się, że któraś się poderwie do lotu i ją zaczepię. Na razie bez efektów w temacie boleni..

Zmieniam taktykę. Rzucam zaraz za cofkę w San i delikatnie podciągam wobler, pozwalając mu opadać jak najdłużej mogę/chcę w popielatej wodzie. Nie znam tam dna, którego nie widać, a nie chciałbym stracić na jakimś drzewie czy głazie tarnusa, podobnie jak dzień wcześniej utraciłem świetną wirówkę.  Kilka rzutów, kilka niegroźnych zaczepów o skalne dno, ale wolę nie ryzykować. Jest chyba dość głęboko, bo wobler mocno przeciążony parę sekund spada. I mam! Intuicyjnie, jakieś półtora metra pod powierzchnią, a jednak bardzo dobrze wyczuwalne pobicie. Tafla wody nawet się nie zmarszczyła, więc musiał wziąć głęboko. Docinam i jest odpowiedź tak silna po wczorajszych klenikach, że rybę oceniam, na co najmniej sześćdziesiąt centymetrów. Agnieszka chwyta kamerę. Sceneria świetna. Ryba nie ma wielkich możliwości przy sprzęcie, jakim teraz dysponuję.


(fot:A.K.)

Rybę mam już przy nogach. Jak zwykle jest trochę zabawy przy podbieraniu. Nie preferuję morderczego uścisku i wolę jak ryba skapituluje i nie reaguje na próby podbierania. Można ją wtedy pewnie i delikatnie podjąć, bez żadnej dla niej szkody. Nie chcę też wyjeżdżać z nim na siłę, na mulisty brzeg. Szkoda jak ryba się obija po twardym lądzie.


(fot:A.K.)

Bolek ma 55cm. Taki licealista w skali tego gatunku. Cieszę się jak diabli. Głównie z tego, że udało mi się go podejść sposobem.


(fot:A.K.)

Po fotkach wracam do akcji. Zakładam Spirita, ponieważ nic się dzieje przez kolejne pół godziny. Taktyka taka sama jak poprzednio. W którymś wyjściu z opadu zamierzałem znów pozwolić opadać przynęcie i zaczynałem pochylać kij, gdy w tej samej sekundzie nastąpił atak. Tym razem widziałem rybę – taka już tuż nad 60cm; poczułem mimo zacięcia tylko lekkie tyrpnięcie w wobler. Spóźniłem się. Kolejne kilkanaście minut. Postanawiam postawić wobler na powierzchni, bo zrobiło się gorąco i mam trochę dość rzucania. Siadam na wpół zalanym korzeniu, na samym szpicu. Lewa noga w Osławie, prawa marznie w Sanie. Naprawdę marznie. Silny nurt Sanu napiera na przynętę, prostując plecionkę i utrzymując tonący wabik, tuż pod powierzchnią. Po około minucie niepozorny wobler zalicza atak około 40cm bolenia lub klenia – ryba trzepocze chwilkę, ale się spina. Żalu nie ma, bo nic wielkiego. Zrobiło się znów upalnie, na niebie śladu chmur i nawet wiatr ustał. W odległości około 40m widzę jak spora ryba tuż pod powierzchnią wybrzusza wodę Osławy, jakieś 20m w górę od połączenia nurtów. Rzucam i ryba wychodzi mocno do woblera, ale odpuszcza. Rapa cwana, bez kłopotu w kryształowej wodzie chyba widzi, że to podpucha, a nie prawdziwa rybka. Aktywność ryb już żadna. Obok liczniejszych niż w Osławie strzebli, dostrzegam na granicy nurtów małe płotki. San zrobił się szary i opadł około 25cm już z 90 minut wcześniej. Stąd chyba reakcja ryb. Zdesperowany idę na drugą stronę. Okazuje się, że mniej więcej w połowie szerokości ujścia jest faktycznie spora dziura z potężnym, pojedynczym głazem o wymiarach,  plus – minus 3 na 1,5 na 1,5m. Kawał skały. To na nim urwałem wirówkę. Wokół niego pod 2m, nawet jak opadła woda i  Osława już chętniej przyjmowana jest w nurcie Sanu. Ukleje znów uciekają w nie tak już brudną wodę, po czym jak z automatu dostają strzał od bolenia. Niestety jedyny. Owszem, znów poniżej słyszę i widzę, to inne potężne pobicie i ucieczkę, bez przesady około 25cm ryby, więc może rzeczywiście głowatka? Pół godziny krótkich rzutów, czym się da nie przynosi efektu. Zakładam ukleję RH – przynętę, na którą mimo usilnych starań, już drugi sezon nie miałem nawet brania. I w drugim rzucie doczekałem się. Guma była może z 10m od szczytówki. Przy poderwaniu wabika ze skalnego dna, coś capnęło go bardzo mocno. Zaciąłem w tempo, nie mam żadnych wątpliwości. Tymczasem ryba jeszcze z dwie – trzy sekundy mocowała się ze mną, po czym puściła gumę. Nie mam wątpliwości, że boleń, bo żadnych śladów zębów na gumie nie było, złapał tuż przed kotwicą. Myślę, że ryby te, nie nękane tutaj setkami przynęt, o wiele dłużej testują, czy to, co wpadnie w paszczę nadaje się do jedzenia, zakładając oczywiście, że ryba się nie ukuła. Na Wiśle w obleganych miejscówkach, taki kontakt, to ułamek sekundy i rapa zostawia gumowy wabik w spokoju.

Mimo wszystko, te nieco ponad 4 godziny były fajne o tyle, że cokolwiek się działo i nowość łowiska też zrobiła swoje.

W przeciwieństwie do Postołowa, z czystym sumieniem mogę polecić w Zagórzu noclegi u pani Łuczki [ul. Kopernika 9]. Miło, czysto i funkcjonalnie, a co najważniejsze – fajna atmosfera, wygodny parking i urocze otoczenie. Blisko nad Osławę.

Cdn…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *