Przekonałem Agnieszkę, by odpuścić sobie teraz, latem jakieś wyjazdy w ciepłe kraje. Jak pozwoli sytuacja, to spróbujemy uderzyć w jakieś tropiki w ferie zimowe. Teraz mi szkoda. Szkoda każdego dnia, szczególnie ciepłego, jedynego w swoim rodzaju dnia nad Wielką Rzeką. Bo tylko Tu, o tej porze roku rzeka płynie z tym letnim, słowiańskim szmerem, jakiego nigdzie nie znajdę. To nie żaden patriotyzm. Po prostu jestem uzależniony od tych dźwięków, zapachów. I od boleni. Nie wiem jak to jest jesienią, nie umiem ich łowić jak jest zimno, ale teraz… Jak napisałem – szkoda każdego dnia. Wprawdzie daleko im jeszcze do tego szału z końca sierpnia, gdzie na raz łomoczą 3 – 4 rapy, a każda ma ponad 3kg i wtóruje im „chórek” iluś tam kilówek. Ale i tak jest cudownie. Teraz bywa trudniej, lecz za to każda ryba to taki wypracowany cel, takie utwierdzenie się, że taktyka była dobra. Trochę żal mi ryb, bo mam świadomość, jaki to dla nich piekielny stres. Nie chodzi mi o haki i ból. Biorąc pod uwagę, jak często łowimy [bez wątpienia] te same sztuki, to chyba to nie jest aż takim problemem. Ale to całe tarmoszenie ich, gadanie do nich, fotografowanie. Co z tego, że w wodzie, że mokre ręce. Są pewnie przerażone. Tym bardziej, że to wojownicy, których przegna jedynie sum ze względu na większe rozmiary. To królowie rewiru – tak o nich mówimy i myślimy. Z drugiej strony łudzimy się z kumplami, że każdy ukłuty, przynajmniej tego dnia nie da się nabrać komuś, kto w tych kosmicznie urokliwych i odwrotnie proporcjonalnie niesmacznych rybach, widzi tylko kolację. Ostatni wyjazd rapy na brzeg, odbieramy jak odejście kogoś znacznie więcej niż zwykłej ryby, jak okradzenie rzeki, świata, wreszcie nas samych. Na szczęście zdarza się to rzadko. I niech tak pozostanie. Tak myślimy.
Mam wybitnie rockendrollowych znajomych. Nie chcę się licytować, ale przywołanie niejednej imprezy ze szczegółami, spowodowałoby opad szczęki nie jednemu, który myśli, że dużo widział i był na imprezach, przy których wszystko blednie. A mimo to, wolę wbić się w gumowe „kalesony” i sterczeć w wodzie po pachy, czuć gruby żwir pod stopą, a w nagrodę dostać parę razy wielgachnym ogonem po zbyt nisko pochylonej głowie. Pewnie tacy byli Indianie i jakoś mi do nich bliżej niż do Rockefellerów, choć ci pierwsi ewidentnie przegrali.
No, trochę się rozczuliłem. Minęło pół sezonu i jakieś podsumowania można zrobić. Jakie były te pierwsze miesiące? Na moich wodach mam dwa spostrzeżenia. Pierwsze związane z pstrągami – mój odcinek umarł. Coś, co napisałem kilka miesięcy temu, że w rzeczce, którą odwiedzam nie ma kłusownictwa i jest sporo miarowych kropków, jest już przeszłością. Woda jest do cna zmasakrowana, a ostatnie małe pstrążki w biały dzień na robala wyjmują kłusownicy. Rzecz niepojęta tutaj dla mnie jeszcze rok temu…Rozwinę ten nieciekawy temat we wrześniu, po sezonie salmonidów na południu kraju.
Druga, również smutna diagnoza dotyczy sandacza i szczupaka. Wierzcie lub nie, ale na odcinku Wisły, który penetruję ja i moi znajomi, nikt z nas nie złowił, ani nie widział by złowiono sandacza. Miarowego. To nic, że się na nie wcale nie nastawiamy. Rzeka jest, jaka była, warunki dla nich są świetne. A jednak pustynia. Podobnie szczupaki. Od wielkiego dzwonu trafiają się pojedyncze sztuki. Naprawdę rzadko. Podobnie z brzaną. To pierwszy raz odkąd łowię, że nie złowiłem ani jednej sztuki w Wiśle. I nie widziałem, podobnie jak w temacie sandacza, by ktoś złowił. Mętnookiego jest chociaż troszkę w rozmiarze do 40cm, a brzan brak. Nawet ci, co potrafią pół dnia toczyć po metrowej wodzie, zupełnie bez finezji 25g gumę, nie mają podcinek, dwa lata temu będących w takiej sytuacji na porządku dziennym. To o czymś świadczy… Na szczęście są bolenie. Cwane, na ogół niemałe, nic nie robiące sobie z upałów i wody jak zupa. Trzeba do nich innego podejścia, wymagającego dużej cierpliwości, tyle, że nagroda jest warta oczekiwania.
Jeśli doczekam się tego jednego strzału, to i tak jest dobrze. Takie czasy. Przy małej wodzie, a taka ostatnio jest podczas lata, szczególnie w miejscach mocno „naciskanych”, a więc poniżej progów, ujść dopływów, ale także w dzikich miejscach, gdzie woda płynie z pianką, rapy potrafią tkwić [tak myślę, bo na 100% nie wiem] w jednym miejscu i dają się zezłościć, którymś tam, upierdliwym rzutem w jeden punkt. To zupełnie inna taktyka, niż wtedy, gdy gonią w swoich szalonych slalomach, kiedy wystarczy mieć odpowiednią przynętę i właściwie ją poprowadzić, wcześniej wrzucając we właściwy obszar, który łatwo wytypować. Teraz to takie szachy, dużo szacowania, szczególnie jak się nie zna miejsca i obstawianie punktów potencjalnego rażenia. A potem to już cierpliwość i konsekwencja rzucania i trafiania w obszar tych około dwóch metrów kwadratowych. Rzucania z dużą częstotliwością. 20-30 rzutów i jeśli nic się nie dzieje, to na chwilkę można wziąć w rękę lekki zestaw i by się nie znużyć, postraszyć okonki, albo bombardować kolejną, inną plamę na wodzie. Niby proste, ale bez przesady, wymagające silnej woli. Większość z nas posyła przynęty w jakimś tam porządku, ale jak nic się nie dziej, to rzucamy gdzie popadnie, coraz bardziej zniechęceni. Tak naprawdę kilkadziesiąt szybkich i bardzo dalekich rzutów, to mecząca zabawa. Co dopiero jak jest 30 stopni w cieniu!
9 lipca wybraliśmy się nad Wisłę. Z założeniem, że na 4 – 5 godzin. Zostaliśmy do 20.45 [prawie 10 godzin] ale było, jak mawia mój wujek – „luks chytanie”. W zasadzie w drodze do garażu nieśmiało zacząłem liczyć na dobry dzień. Niby był upał jak diabli, ale pierwszy raz od wielu dni wiało ożywczo z zachodu i to mocno. Wprawdzie na horyzoncie wisiała zawiesina popielatych chmur, ale codzienne burze i krótkie ulewy, stały się normą w te wakacje. Na miejscu, to już emocje mi się mocno udzieliły, bo po nocnych burzach Wisła przybrała co najmniej 40cm. Była już mocno zielona, bo przy takich temperaturach zakwit glonów pojawia się nawet w rzekach, nie mniej po cichu liczyłem, że jednak rapy nie będą pościć. Najpierw rozkładam sprzęt – dwa kije, oba po 3m z tym, że jeden do 35g z plecionką, a drugi lekki z żyłką 16-ką. Czas mi się przy tym okropnie dłuży, lecz wolę tak. Dopiero na końcu spodniobuty, by po szybkim 400m marszu, od razu wjechać po pas w wodę. Da się wytrzymać. Bardzo ciepła, ale w tym słońcu dająca ochłodę. Kilka rzutów, choć bardziej skupiamy się na obserwacji. Dominik dostrzega atak „w punkt”. Żadna gonitwa. Ja go nie widziałem, ale Dominik jest operatorem kamery i ma chyba inne spojrzenie na otoczenie. Poza tym te jego bite 2m wzrostu, czynią go istna wieżą obserwacyjną. Ponieważ mam trochę dłuższy zasięg, obrzucam wytypowany rejon z uporem maniaka. Przy którymś rzucie, pokazał się znów, dokładnie w tym obszarze, co wcześniej – tym razem i mnie było dane zobaczyć. Dyskretny drapieżnik. Nie mniej te dwadzieścia kilka przepuszczeń tarnusa, najwolniej jak się da, nic nie daje. Mocno wieje w poprzek linki; nie dość, że plecionka naciskana wiatrem, ściąga chyba woblera nienaturalnie w prawo, to liczę się, że trzeba będzie trochę szczęścia, bo dystans – lekko z 50m. Nastawiam się, że może wcześniej zobaczę rybę, a potem poczuję, więc gotów jestem zacinać jakby zależały od tego losy świata. Kilkanaście rzutów w dwie kolejne, wytypowane smugi nurtowe, ale to tak dla ukojenia sumienia. Zakładam wobler typu siudak. Dociążony leci perfekcyjnie. Drugi rzut w tę pierwszą, obrzucaną strefę, gdzie namierzyliśmy zbója. Branie wyraźne, ale nie jakieś tam wyrywanie kija. Ryba ewidentnie zacięła się sama , chyba samym tylko uściskiem szczęk, mimo łuku jaki wiatr robi z plecionki. Docinam ile wlezie. Nic nie wskazuje na jakiś okaz. Obstawiam początkowo pod 60cm. Szybko zmieniam zdanie: cudowny widok sporej płetwy grzbietowej i dużego ogona, nastraja optymistycznie. Nie było rozczarowania. Piękność jak wszystkie tutaj: obżarty do granic możliwości. Silny jak koń.
Szczególnie opanowanie go na płytkiej wodzie, już bez kotwiczki, której się zdążył pozbyć sam, nie jest proste. Wędkarskie przeżycia, to trochę zjadanie własnego ogona. Bo jak opisać po raz któryś tam te emocje? Po prostu misterium nie dla każdego zrozumiałe. Korzystam z faktu, że Dominik ma dużo lepszy aparat, a jest co sfotografować. Ryba ma lekko trójkę. W głębszej wodzie rapa jest całkiem spokojna, wysłuchuje jeszcze tylko mojej mantry o wujkach Pawle i Dominiku i by o nich nie zapomniały i nie dały się nabrać na „niewłaściwe” przynęty. Potem to już tylko „żyj długo i rośnij” i gazu. Poszedł.
Jak zwykle, mogę zająć się ze spokojem rybim drobiazgiem. Nie mniej stan wody kusi, choć pobicia są tylko w spokojnym nurcie i sporadycznie. Hol ryby sforsował nieco plecionkę, która się ciut skręca i nie chce współpracować z kołowrotkiem. Zakładam znów tarnusa, który, szczególnie z nurtem praktycznie nie stawia oporu. Kilka rzutów i wszystko wraca do normy. Któreś miotnięcie, w założeniu jedno z ostatnich i na pełnym gazie ściągam wabik. W połowie drogi ni stąd, ni zowąd, co z resztą jest najwspanialsze w „szybkościowym” łowieniu boleni, mam kolejny strzał. Znacznie mocniej odczuwalny, bo i odległość o połowę mniejsza. Ryba wierzga mocno, potem na płyciznach delektuję się kolejnym okazem. Ten jest mniejszy – ma 66cm.
Wspaniałe proporcje, jakby bardziej ubity, a mniej fałdów tłuszczyku i te ceglaste płetwy. Chyba największy z tego typu urodą, jakiego złowiłem. Zazwyczaj ryby tak ubarwione są szczuplejsze i w moim przypadku na ogół nie przekraczają 60-62cm. Mam dwie teorie. Pierwsza to taka, że to samce. Jak to u większości ryb trochę bardziej kolorowe i mniejsze. Drugi pomysł mówi o młodzieńczej szacie, tylko, czemu niektóre pięćdziesiątki już się robią ołowiano – srebrne z szarymi lub niebieskawymi płetwami? Jasne, że może to jakaś domieszka jazia, może tak być, choć gdzieś w internecie widziałem ewidentną krzyżówkę: kolor płetw brzusznych i odbytowej były tak wiśniowe w jaziowym stylu, a i kształt oraz wielkość płetw też całkowicie z jazia. Ryba wyglądała ciut niezgrabnie. Może macie jakieś inne pomysły?
Chcąc trochę odpocząć idziemy sprawdzić, jak tam sprawują się klenie. Niestety, reakcja na smużaki jest żadna, być może w wyniku małej przeźroczystości wody, ale chyba większe znaczenie ma tu przymiarka do tarła, części przynajmniej ryb. Temat wyczaił Dominik, rzucając fioletowym paprochem. Ryby stały jak się okazało w ostrym i całkiem głębokim nurcie. Kumpel twierdzi, że ma brania w każdym rzucie, tylko kłopot z zacięciem. Faktycznie, wiatr wieje z nurtem, który bynajmniej do leniwych nie należy, a przynęta mała. W którymś momencie kij mu się wspaniale wygina, ryba schodzi z nurtem. Okoniowa witka prawie zamienia się w okrąg, a Dominik podbiera około kilowego klenia. Potem ma jeszcze kilka mniejszych. Ja jakoś nie mam szczęścia.
W międzyczasie obstawiając kolejną miejscówkę, rzucam, tym razem w ciemno, bo żaden boleń się tam akurat nie pokazał. Po kilku minutach mam takie palnięcie w wędkę, że ledwo ją trzymam. Nie mam pojęcia jak, ale w momencie tego atomowego brania, już się spiął.
Potem okonie. Dominik zajmuje kolejne stanowisko. Ja odpuszczam i postanawiam się przeprawić na drugą stronę. Idzie ciężko i nawet byłem gotów odpuścić, bo zacząłem się czuć trochę nieswojo, kiedy powoli wpadałem w dryf i drobiąc na palcach jak baletnica, ledwo łapałem grunt. Już pod drugim brzegiem, doszło mnie krótkie „jest”. Kolega w międzyczasie rzucił dla pewności za boleniem. No i jemu też się poszczęściło. Jak na złość, miałem już 80% drogi za sobą, więc nie chciałem się wracać i Dominik nie uwiecznił swojego ponad 60cm bolka. Ja przycupnąłem na stromym brzegu. Po minucie wiem, że to termiczne samobójstwo. Spodniobuty stają się jakąś piekielną pułapką. Malutki tarnus śmiga w rynience tuż przy brzegu. Z falki na falkę. 3m od szczytówki, na chwilę zatrzymuję przynętę i swoje myśli. Siedzę kilka minut, a jestem rozwalcowany upałem. Wyrywa mnie z niebytu łotnięcie, dosłownie prostujące kij. Odpuszczam szybko hamulec i początkowo biegnę za ryba, ale nie jest to potrzebne. Tym razem kleń. Ma 45cm i nie wiem skąd tyle siły. Przynajmniej w samym pobiciu.
Próba sfotografowania kończy się utopieniem aparatu. Raz już pływał na pstrągach; o dziwo „odżył” po dwóch dniach. Trochę zły wyjmuję telefon. Wracam do kolegi. Dominik miał jeszcze dwa bolki na kiju ale się spięły w chwili brań.
Okonie biorą może nie szaleńczo, ale nieźle i prawie nie ma mniejszych niż 20cm, a dość dużo takich grubasków po uczciwe ćwierć kilo. Stawiają się w nurcie nieprawdopodobnie mocno jak na takie niewielkie rybki.
Dużo się dzieje. Zmęczeni upałem, syci emocji łowimy już spokojnie. Woda wyraźnie opada. Bolenie milczą zupełnie.
Po 18.00 dołącza się Paweł. Chwilkę ogląda zdjęcia. Minęło może 20 minut i kolega ma nieźle wygięty kij. Dość szybko wszyscy jesteśmy nieznacznie rozczarowani, bo cały szum zrobił niewielki sumek. Ale boleniowym kijem pobujał zdrowo.
Piękne okonie do spółki już z małymi sandaczykami tarmoszą gumy na naszych zestawach. Po drugiej stronie pojawia się kolejny wędkarz. Jest tu dla nas nowy – widzimy go dopiero 2-3 raz, ale wiemy, że ma tego samego bzika, co my. W kompletnym ekwipunku, z podbierakiem na plecach wygląda w wysokich trawach jak jakiś żołnierz. Porusza się w taki specyficzny, nerwowy sposób, stając na sekundę w trawach jak surykatka i badawczo spogląda w dół rzeki. Widząc, że „jego” zakręt jest wolny, prawie biegnie. Też ma swoją miejscówkę i swoje wyniki. I jak coś złowi, to tylko trochę mu zazdroszczę, bo wiem, że po zrobieniu zdjęcia z namaszczeniem pochyli podbierak z rybą do wody i rapa odpłynie.
Szarówka. Pozazdrościłem koledze tych kilkunastu kleni, które wyjął. Idę na jego miejsce po raz drugi. Jak na ten gatunek, to zachowywały się trochę nietypowo. Najchętniej atakowały małe, 5cm ripperki na 3g i to z samego dna.
Fakt, że udawało się zaciąć, co 4-5 branie, ale ryby nie należały do okruszków. Zupełnie nie chciały wirówki czy wobka.
Na tę wirówkę, to ja się uparłem. Głównie dlatego, że w tym przypadku, prawie każdy kontakt [a brania na gumy były silne], oznaczałby przygięty kij. Wygrzebuję złotego Mepsa w czerwone kropeczki, choć to w słabym świetle chyba nie ma znaczenia. Maleńka błystka jest mocno przeciążona. Kilka rzutów, i mam wrażenie, iż jestem w stanie prawie bez kontaktu z nią poprowadzić blaszkę tuż nad dnem i zmusić by skrzydełko się jako tako obracało. Dobrze, że już nie wieje. Pod prąd, nie byłoby opcji prowadzić jej głęboko. Nie czuję brania jako takiego, tylko nagle staje żyłka. Napinam ją i nie zacinając, zaczynam hol. Napór wody dodaje rybom sporo centymetrów. W którymś momencie holuje rybę – jak mi się wydaje, jak pozostałe, około 35cm, może 40. Tymczasem nurt znosi ją poniżej mnie. Podciągam klenia zaledwie kilka metrów i tyle. Dalej nie da rady. Ryba jest znacznie większa. Patowa sytuacja trwa kilkanaście sekund. Próbuję wywrzeć presję, kij już jest piękną parabolą, ale ryba się spina. Niestety. Prawie w ciemnościach ponawiam rzuty. W końcu na dobranoc – bum! Kolejny grubas. Jest już, co wziąć w rękę.
Poszedłby jak nic, bo kotwiczka oczywiście się rozgięła, tyle, że miał ją w przełyku. Ale wielki już „dziób” pozwolił odhaczyć go bez większych trudności. Umordowani, z piekącymi oczami i jeszcze bardziej piekącymi ramionami, wracamy do auta. Plecaki lekkie, wszak wypiliśmy cały zapas wody.
Bardzo chcę w tym miejscu podziękować Dominikowi za zdjęcia, bo są wspaniałe.
Nie byłbym sobą, jakbym odpuścił następnego dnia. Tym bardziej, że obiecałem dwóm licealistom wspólny wypad jeszcze w roku szkolnym. Wtedy się nie udało z nadmiaru zajęć. Dzień niby podobny, tyle, że jeszcze cieplej o ile to możliwe. Wiaterek znacznie bardziej anemiczny. Nad wodą może nie rozczarowanie, bo z tym się liczyłem, ale Wisła maleńka. Widocznie nie było większych burz i opadów nocą. Jest ze mną tylko Michał, bo drugiemu uczestnikowi eskapady coś wypadło. Michał w zasadzie łowi z gruntu, ale bardzo się zainteresował naszymi wynikami, popartymi zdjęciami. Widzę nikłe szanse, lecz strasznie bym chciał złowić przy nim bolenia. Nie chodzi o żadne tam popisywanie się, tylko o potwierdzenie faktu. Michał zajmuje się okoniami, które całkiem okazale przyginają od czasu do czasu jego lekką wędką. Biorąc pod uwagę stan wody, typuję tylko jedno stanowisko. Z resztą często łowimy tam takiego dyżurnego bolenia. Na ogół niedużego, choć są niespodzianki. Ryby jak zaklęte. Na wodzie cisza. Grunciarz obok, nie miał przy nas nawet brania; zwinął się po godzinie. Zmęczony wczorajszym dniem i trochę bez wiary ze względu na aurę i warunki, ryzykownie rzucam colshipem, pozwalając mu schodzić z nurtem tuż nad kamieniami. Urwanie go nie będzie aż takim bólem jak strata zasłużonego woblera. No i jest sekunda wielkich emocji. Niestety alarm był fałszywy; w 10cm rybkę, strzelił z entuzjazmem typowym dla swojego gatunku klenik. Niewielki – 33cm. Michał znów mocuje się z kolejnym okoniem. Któryś z pasiaków ma prawie 30m. Nie za bardzo to widać na fotce, którą z konieczności robię telefonem.
Muszę szybko coś wymyślić, czyli zakupić nowy. Ostrzeliwuję miejscówkę, starając się rzucić na sam styk brzegu i wody – zaraz z kraja jest rowek, taki w sam raz na 1,5 – 2kg drapieżcę. Znów tarnus. Ten ma na koncie już trochę ryb. I walnął. Trzepniecie godne było 70-ki i takoż go oszacowałem. Okazał się równą 60-ką, grubą jak wszystkie tutejsze „bolesławy”. Pomimo mniejszych rozmiarów, nadrabiał dynamiką i chyba, mam nadzieję, zrobił pozytywne wrażenie na Michale, który ma z nim fotkę.
Potem sprawdziliśmy jeszcze temat kleni, ale strajkowały, więc na zakończenie poświęciliśmy trochę czasu pasiakom. Brały bardzo, rzekłbym – histerycznie. Nie wiem, czy to pogoda, czy są już masowo pokłute, ale atakowały gumę w prawie każdym rzucie, z tym, że odczuwało się to, jak gdyby ryba złapała ogon i czekała, co będzie. Bardzo trudno było je skusić do szerszego otwarcia pyszczków. Ponieważ woda totalnie „siadła”, to po 4 godzinach zdecydowałem by kończyć. Michał sprawia wrażenie twardego zawodnika i chyba mu się spodobało. Mam nadzieję, że będzie kolejnym wędkarzem, dla którego liczy się złowienie a nie zabicie ryby. Choć o najmłodsze pokolenie jestem spokojny. Młodziaki nie mają tego niezdrowego „ciśnienia” na przyniesienie łupu do domu.
Zdjęcia w kolejnych tekstach mogą być „telefoniczne”, bo potrzebuję się rozejrzeć, za nowym pstrykadłem. Nie jest to takie, ot kupić, bo chciałbym aparat, który mnie nie zamęczy tysiącem funkcji, których nigdy nie użyję, a zarazem robiący zdjęcia, przynajmniej jak dotychczasowy. Ciężko będzie, bo mam sporo zajęć w tym tygodniu, nawet ma być skończony videoclip zespołu, w którym brzdąkam. Do tego gram koncert. W porównaniu z poprzednimi teledyskami, do których mam czasem sporo zastrzeżeń, ten tak mi się spodobał, że jak nic się nie zmieni, to zrobię odstępstwo i pochwalę się niewędkarskim tematem, dając link.
7 odpowiedzi
Mam do Pana pytanie, trochę ogólne – ale dotyczące naszej Wielkiej Rzeki. Od ponad roku walczę z Wisłą w Krakowie, oczywiście metodą spinningową. Szczerze powiedziawszy, mam mizerne efekty.. Całkowicie zawiodła mnie Wisła tyniecka – raptem parę kontaktów z małym szczupakiem. Wisła w centrum miasta odstraszyła mnie skutecznie ilością turystów i młodzieży nad brzegiem. Rzeka w rejonie mostu Wandy – zupełnie spinningowo pusta. Zauroczyła mnie swoim pięknem Wisła na Przewozie – poniżej ujścia Drwiny. Tam miałem kontakt z małym szczupakiem, sandaczem i złowiłem ładnego klenia; zdarzyło mi się zauważyć pojedyncze ataki bolenia.. Ale tam jest zawsze tylu wędkarzy! I tyle.. Czy Wisła w Krakowie, przy tak ogromnej presji wędkarskiej – jest jeszcze warta poświęconego czasu..? Nie licząc oczywiście innych wartości, kontaktu z przyrodą, relaksu itd.
Zacznę od tego, co często piszę: osobiście wolę wodę gdzie jest niewiele ryb, ale którą świetnie znam, niż średnio rybną, której nie znam. Nie biorę pod uwagę wody super rybnej, bo wiadomo, że w takiej poradzi sobie każdy, tyle, że u nas już ciężko o takie odcinki.
Druga sprawa to częstotliwość z jaką się jest nad wodą. Dobrze jest się zawziąć i poświęcić jeden sezon i być najczęściej jak się da, jakby się chodziło do pracy, nawet jeśli wyniki są kiepskie. Nauczymy się [zaobserwujemy] wtedy kilku rzeczy:
– gdzie przebywają poszczególne gatunki w danej porze roku i przy danym poziomie wody
– w jaki sposób żerują i kiedy [choć odkrycie ostoi ryb pokazuje, że żerują w zasadzie prawie zawsze]
W miejscu gdzie łowię bolenie, regularnie ma kontakt z tym gatunkiem zaledwie 5-6 wędkarzy. Bywam tam na tyle często, że to sprawdzone. Rocznie notuję kilka przypadków, jak przypadkowi spinnigiści właśnie fuksem złowią bolka. Jak zaczynałem, to łowiłem rocznie 3-4 sztuki…
Wisła w rejonie Krakowa jest mocno przełowiona, jak z resztą w sąsiedztwie każdego większego miasta.
Moim zdaniem rejon Przewozu o tej porze roku jest fajny ale w temacie klenia i jazia, czy suma [to już wnioskuje ze zdjęć znajomych, którzy na tę rybę tam się nastawiają]. Warto tam łowić ale do godziny 15.00-16.00 w tygodniu i najlepiej poniżej ujścia rzeczki, bo tuż pod tablicą, to szkoda czasu. Chyba, że ktoś ryzykuje i rzuca w strefę zakazaną, co też jest niepewne [ryby widzą tam, szczególnie w weekend masę przynęt]. Rejon Tyńca to bardzo ciężka woda dla spiningisty, bo mało czytelna. Osobiście, gdybym tam łowił, to zawziąłbym się, uzbroił w ciężki sprzęt i podejrzewam, że po krótkim czasie okazałoby się, że sumów jest tam sporo. Szczególnie takich w przedziale 80-120cm. To ten rodzaj wody. Nie wiem też jakie jest Twoje podejście do łowienia [jaki masz sprzęt, przynęty, jak podchodzisz do miejscówki, czy wybierasz tylko te gdzie łatwo dojść [ja wręcz przeciwnie], dochodzi jeszcze prowadzenie przynęty i jej podanie itp. W sumie łowienie nie jest trudne, ale wymaga wyczucia kilku subtelnych czynników, które wymieniłem. Będę w Przewozie jutro [o ile nie będzie lało] od około 12.30.
Daj namiary na koncert to z checia sie wybiore 🙂
Najbliższy koncert gramy w niedziele w Dąbrowie Tarnowskiej około godz.19.00. Szczegóły powinny pojawić się na stronie: http://www.skangur.pl/ Nie wiem czy to Twoje strony, ale zapraszam:)
nie wiedzialem ze w skangurze grasz 😀 troche nie moje strony, bedziecie grac w krakowie to sie zjawie 😉
Panie Adamie, i jakie wyniki na „piątkowym” Przewozie?
Właśnie piszę relację z tego wypadu. W skrócie: byłem od 13.00 do 17.30. Pogoda generalnie fatalna – mżyło prawie cały czas. Nastawiłem się tylko na lekkie łowienie. Mój ojciec napalił się na bolenie i zerował. Ja miałem około 20-22 brań. Wyjąłem 6 kleni – w tym jeden który się otarł o 50cm, a drugi miał 46cm, najmniejszy 36cm, jazia 47cm, okonka i …około 25cm potoczka. Nawet się rozglądałem czy się gdzieś nie zobaczymy. Było kilku spinningistów, ale wszyscy na granicy strefy ochronnej.