Byłem przedwczoraj na rybach. Konkretnie na pstrągach. Z resztą gdzie miałbym iść? Niby już zdecydowanie po zimie, to jednak prawdziwa wiosna gdzieś się chowa. W sumie to nie byłoby o czym opowiadać, gdyby nie jedno zdarzenie. Ale po kolei.
Pogoda dzień wcześniej – 3 marca była egzotyczna. Niby totalna lampa ze wszystkimi typowymi innymi składowymi takiej aury, poza jednym: cyrkulacja była zachodnia, z umiarkowanym wiatrem właśnie z tej strony. Odkąd dość skrupulatnie analizuję pogodę, to nie przypominam sobie takiego zestawienia. Nad wodę tylko podjechałem popatrzyć dla spokoju sumienia. Tak jak sądziłem, była jeszcze podniesiona około pół metra i trącona na około 70%, tzn. na spinning raczej się nie nadawała, choć miała już ewidentną tendencję do oczyszczania się. Z resztą sygnały jakie miałem wieczorem z dolnego odcinka rzeki [25km niżej], gdzie dozwolona jest każda przynęta, potwierdziły, że dokonałem dobrego wyboru, wytrzymując jeszcze dzień w domu.
W niedzielę pogoda była już standardowa: totalna lampa z przepisowym, wschodnim wiatrem, raczej lekkim. W słońcu było przyjemnie ciepło ale realna temperatura nie przekroczyła 3 stopni na plusie. Stan wody mnie nieco zdziwił, bo byłem prawie pewien, że będzie idealnie czysta, tymczasem rzeczka nadal płynęła wyraźnie podniesiona i jednak zbrudzona.
Latem taka woda to skarb, bo pstrągal mimo, że mniej pewny siebie przy gorszej widoczności, nawet z paru metrów potrafi pogonić ofiarę, natomiast teraz, przy lodowatej jeszcze wodzie, kropki są dość powolne. No chyba, że przynęta defiluje mu pół metra przed paszczą.
Uznając, że w niedzielę konkurencja jest bardzo realna nawet na „tym” odcinku, więc rozpocząłem wędkowanie o 11.30. Mało pstrągowa pora, ale ze mnie żaden pstrągarz. Liczyłem też, na lepszą widoczność w wodzie w pełnym dziennym świetle. Niestety, czułem się na początku jak Robinson z tą różnicą, że nie odkryłem jednego śladu ludzkiej stopy, a namacalne dowody, że przeszło przede mną kilka osób i to nie tak dawno… Potem okazało się, że byłem 5-6 w kolejce! Dlatego w normalnych okolicznościach nie bywam nad pstrągową wodą w weekend. Na szczęście byłem ostatni, bo nikt mnie ścigał i po piętach nie deptał. Ze względu na stan wody, może nie bez wiary ale i bez dzikiego entuzjazmu, rozpocząłem żmudne mieszanie brązowo – żółtej cieczy w połowie przeźroczystej. Kilka rzutów perłowym twisterem, poprawiałem 4-5 przepuszczeniami wahadełka, pięć kroków niżej i znów to samo. Gdzieniegdzie straszyły jeszcze duże łaty śniegu.
Teraz trochę się powymądrzam o chemii. Bardzo często mówimy, że w pośniegowej wodzie ryby nie biorą, albo żerują znacznie gorzej. Chyba jest to prawdą, a wynika często z dwóch powodów. Pisze o tym dlatego, iż w zależności od natężenia tych czynników, można jednak jakoś prognozować naszą wycieczkę. Otóż większość [jeśli nie wszystkie] rzek Polski południowej [wyłączam tu Sudety, bo nie znam tego regionu], ma odczyn wody około 7-7,5 pH, czyli obojętny lub lekko zasadowy. W czystych rejonach świata, woda ze stopionego śniegu jest obojętna. Tymczasem woda ze stopionego śniegu w moich stronach, nawet przyniesionego z lasu, ma pH niemierzalne konwencjonalnymi metodami. Jest tak kwaśna, że na dobrym teście akwarystycznym brakuje skali! Teraz wyobraźmy sobie że do wody w danym cieku, który ma średnio 30cm głębokości, dostaje się trzy razy tyle cieczy bardzo kwaśnej. Dla ryb jest to niezwykle istotny czynnik, porównywalny z zawartością tlenu. Przy tak gwałtownym obniżeniu się pH ryby maja prawo się „zawiesić”. Wiem to stąd, że kiedyś chciałem tym prostym sposobem uszczęśliwić moje szczupieńczyki w akwarium, których non stop składana ikra, pleśniała w zasadowej, wapiennej wodzie. Drugi czynnik, niezwykle istotny, szczególnie o tej porze roku, gdy wody mają skrajnie niskie temperatury, to właśnie jej ciepłota. Świeżo stopiona woda ma temperaturę o 1-2 stopnie niższą, niż płynąca zimą czysta rzeka…
Ale wróćmy do łowienia. Nie mam prawa narzekać, bo miałem w tych trudnych warunkach, a biorąc pod uwagę konkurencję – nieciekawych perspektywach – sześć pewnych kontaktów i trzy domniemane. Cztery pierwsze godziny, to nierozłączna para: twister – wahadło. Ponieważ nieliczne brania były tylko na twister, to ostatnie 90 minut łowiłem tylko gumką. Być może zwolennicy woblerów w tej chwili pukają się w czoło i może mają rację, bo ostro pracujący sztuczny głowacz czy pstrążek byłby lepiej zauważany. Na tej wodzie mam jednak uraz do tych przynęt, bo wielokrotnie widziałem, jak pstrąg uciekał a nie gonił takie wabiki. Oczywiście można by zastosować jakieś mikrusy, tyle, że akurat ten sam efekt osiągam blaszkami.
Pierwsze branie było dopiero po około półtorej godzinie i miało miejsce podobnie jak pozostałe, na nijakim, prostym i na co dzień płytkim odcinku. Widać, że ryby chciały spokoju i unikały silnego, mętnego nurtu. Był to chyba standardowy potoczek z tej rzeczki, czyli jakieś 24cm. Ot, dość energiczne capnięcie samego ogona, gdy podciągałem już przynętę pod prąd. Fakt, że dopadł gumkę z samego dna. Nawet nie widziałem błysku ryby.
Przy drugim braniu miałem pecha. Rzuciłem powyżej, wiszącej nad samym lustrem wody, grubej wiąchy gałęzi. Gdy poluzowałem żyłkę, by przepłynęła pod nimi na drugą stronę i przekładałem kij z lewej na prawą stronę, dokładnie „na wykroku” złapał mnie jakiś pstrągal. Poczułem tylko niezłe szarpnięcie, a ogon twisterka był w połowie długości nadziany na haczyk. Szkoda.
Kolejny kontakt, to jakaś „anemia”[?], co nie dała rady gumce, ledwo pociągając za sam koniec ogona. Chyba, że jakiś skłuty/przestraszony. Też go nie widziałem.
Następny mnie rozbawił, bo w przypadku pstrągów zdarza mi się to rzadko. Ostatnie centymetry, gdy prąd powoli zabiera z dna przynętę i prostuje żyłkę równolegle do nurtu. Nagle zaczep. Na moim lekkim zestawie ani drgnie. Oczywiście to tylko sekunda-dwie. Zdecydowane napięcie żyłki i jak niewielki kij wbity w dno – puściło. Tymczasem gumka nie ma ogona…
Przedostatni, piąty, pewny kontakt, był równie lichy jak trzeci.
Robiła się już poważna szarówka, żyłka wprawdzie jeszcze nie zamarzała w przelotkach ale było już blisko zera i ręce lekko grabiały. Byłem lekko skwaszony, takim obrotem sprawy i zerowym wynikiem. Nie zaliczyłem nawet małego potoczka. Została przedostatnia miejscówka. Koryto ma tu maksymalnie 3,5m szerokości, a co za tym idzie woda jest głębsza. Pierwszy rzut nic nie przyniósł. W drugim również brak odzewu. Zwijałem więc bez ceregieli, pod prąd, gdy nastąpiło wyraźne branie. Jedyne blisko powierzchni tego dnia. Ryba, już z tych 10m wydawała mi się nienaturalnie srebrzysta. Do tego nie miała nic z walki pstrąga, nawet zimowego. Dawała się podciągać pod prąd, przewalając się z boku na bok, bardzo podobnie jak świnki. Dopiero pod nogami odpływała mi z 4-5 razy na dwa do trzech metrów. Niby pstrąg, ale jakiś taki dziwny. Gdy ją podebrałem, moje zdumienie było naprawdę spore. Po pierwsze, dlatego, że zawsze przeżywałem pierwszą rybę nowego gatunku, po drugie dlatego, że… to coś było gatunku nieokreślonego.
Nigdy nie złowiłem źródlaka ale wiem jak wygląda i raczej bym się nie pomylił, nawet przy skąpym świetle. Na palię wędrowną to bym raczej nie liczył w tej części świata… Tym bardziej, że poza potokami, pojedyncze okonie są tu rzadkie, tęczaki trafiają się od wielkiego dzwonu [ostatniego złowiłem 2 lata temu], a raz tylko wyjąłem szczupaczka. Nie co roztelepany robię zdjęcia. Dwie fotki i strajk starego aparatu. To konsekwencja negatywnego nastawienia do nowinek sprzętowych. Już dawno powinienem się go pozbyć ale wiem gdzie, co ma i noszę dziada dalej. Na szczęście jest telefon. Ryba ma 35cm, twister tkwi w przodzie górnej szczęki, z kraja ale pewnie. Ryba w rękach i na lądzie wije się autentycznie jak wąż. Ma też lepsza kondycję niż przeciętny kropek. Wsadzona na płytką wodę od razu łapie pion po dość długich oględzinach. Wracam poskładać odrzucony na ziemię aparat. Jest już prawie ciemno. Wzięła około 17.40. Wracam jeszcze popatrzeć na dziwo. Stoi sobie spokojnie. Dopiero jak chciałem go ponownie dotknąć to dał nieśpiesznego susa w ciemność.
Pierwotnie uznałem, że to jakaś hybryda palii ze źródlakiem. W domu jednak, na jednym zdjęciu widać dwie ledwo różowe kropki. W ogóle zdjęcia nie oddały charakterystycznych cech barwy ryby. Była intensywnie, jasno błękitna, a nie srebrna. Płetwy parzyste i odbytowa miały szeroki mlecznobiały lampas. Płetwy piersiowe były szpiczasto zakończone i znacznie dłuższe niż u pstrągów potokowych, a płetwa ogonowa wręcz ogromna z wyraźnym wcięciem.
Na ciele znajdowało się mnóstwo porcelanowych punktów o rozmytych brzegach, oraz mozaika esowatych kreseczek [których w ogóle na fotkach nie ma] o bladym, żółtym odcieniu. Trzon ogonowy był znacznie dłuższy i cieńszy niż u tej wielkości pstrąga. I jeszcze taka ciekawostka: w miejscu, gdzie grzbiet zaczynał przechodzić w płetwę grzbietową oraz górna nasada płetwy ogonowej były szorstkie jak pumeks…
Wracałem ucieszony z całej przygody. Tymczasem na mailu czekało kilka fotek, wędkarza, który zaglądał na moją stronkę i jak dobrze się domyślił – wędkujemy na tej samej wodzie. Również złowił podobnego dziwaka, blisko 40cm. Spostrzeżenia kolegi co do zachowania ryby na kiju, były jak moje: mało energii w porównaniu z potokowcem.
Pokrój ciała i kształt płetw piersiowych najbardziej przypomina palię. Jasne punkty również, choć podobne kropki mają pstrągi źródlane, podobnie jak marmurkowy wzorek, który u tej ryby przybrał niewidoczny na zdjęciu żółty kolor. Z pstrąga potokowego dostrzegam tylko te ledwo różowe parę punktów… Oczywiście ryby te nie spadły z nieba. Pochodzą zapewne z jednej z dwóch pobliskich hodowli [raczej z tej powyżej] i uciekły, kiedy roztopiony śnieg mocno podniósł poziom wody. Ile takich „obcych“ znalazło się w rzece, pozostaje jak na razie bez odpowiedzi. Myślę, że nie ma co na razie bić na alarm ale gdyby ta ryba miała być dominującym gatunkiem w rzeczce, to wolę nasze kropki. Trzy razy szybsze i trzy razy mocniejsze.