Coś na czasie…

Nareszcie. Zima w końcu odpuściła. Biorąc pod uwagę styczeń, byłem pewien, że najdalej 3 lutego stanę nad rzeczką. Ale mrozy pozbawiły mnie tej przyjemności i to nie tylko ze względu na zimno, co na fakt, że płytka, na co dzień rzeczułka, pozamarzała od brzegu, do brzegu. Nawet na tych bardziej żwawych odcinkach. Dzień przed moją inauguracją sezonu temperatury skoczyły do 7 stopni na plusie i zaczęły spływać masy brudnej, pośniegowej wody, pewnie słonej. U mnie sypali tonami.

Pozbierałem się dopiero przed południem, ponieważ jestem z kolegami w czymś, co w naszym kraju szumnie nazywa się „trasą”. Gramy, co tydzień w innym mieście. Przyjechałem o 2.00 w nocy, zaczadzony dymem z papierochów i pewnie nie tylko z nich. Jedyny plus był taki, że idąc z garażu, na termometrze szkoły, która jest naprzeciwko, widziałem minus 4 stopnie. Natchnęło mnie to nadzieją, że brudna woda, której się spodziewałem, opadnie nieco albo przynajmniej się oczyści.

Nad wodą byłem o 12.00. Pora mało pstrągowa, ale w miarę daje gwarancję, że będę sam. Śnieg, pomimo, że już „siadł”, to i tak sięgał kolan. Temperatura 5 stopni na plusie, bezwietrznie, całkowite zachmurzenie. Moje zaskoczenie było pełne: woda kryształowa.

(fot.A.K.)

Łowiło się bardzo, bardzo trudno. Powodów było kilka. Po pierwsze, poziom rzeczki był jakiś kosmicznie, nierealnie niski. Mieszkam w pobliżu od ponad 30 lat, ale niezależnie od pory roku, nigdy nie było tak mało wody. Nie wiem, czy to skutek mrozów, braku opadów we ostatnich trzech miesiącach 2011r… Jedyne, niewielkie w tej sytuacji przegłębienia, pod brzegami na zakrętach, zostały przykryte, wchodzącymi czasem ponad metr w koryto lodowymi nawisami o grubości nawet 40cm.

(fot.A.K.)

To był właśnie drugi problem. Wprawdzie znajomość wody pozwalała na małą nonszalancję, tylko chodzenie po takim lodzie nie jest zbyt ciche. Niesie taki specyficzny odgłos kroków.

(fot.A.K.)

Na niższym odcinku, co 200-300 m podrywały się stada kaczek. Dosłownie stada. Niektóre po 20-30szt. Robiły taki hałas, iż nie mam wątpliwości, że pstrągi, jeśli były w pobliżu, zamierały na długi czas. No i na końcu – 4km poniżej, ostatnie kilkaset metrów najbardziej obiecujących dołków, do których można podjechać od dołu rzeki, było całkowicie zadeptanych świeżymi śladami z ranka, albo dnia poprzedniego. A na dokładkę od 14.30 zaczął padać deszcz, wzmagany silnymi porywami zachodniego wiatru. Lodowe nawisy tu i ówdzie puszczały i pod koniec wędkowania, płynęły spore kawałki kry. W sumie odcinek, który zajmuje mi o tej porze roku jakieś 5 godzin, „zrobiłem” w 3,5 godziny. Generalnie zaskoczyła mnie znikoma ilość kontaktów; plusem natomiast była wielkość ryb jakie udało mi się wyjąć.

Pierwsze wyjście miało miejsce po 20 minutach. Zatrzymam się tu chwilę, bo to kolejny, zimowy przykład zaprzeczenia teorii pierwszego rzutu. Kawałek dość bystrej i bardzo płytkiej wody. Może 35cm głębokości. Żwirek z piaskiem. Tylko 10m poniżej mnie, w brzegu na którym stoję, woda wymyła małą zatoczkę. Jest tam z pół metra i woda stoi. Zatoczkę „ocienia” pochylone nad nią mocno, duże drzewo. Postawiłem na wahadłówki, bo przy tak świetnej widoczności w wodzie, starałem się daleko rzucać. Zwijam więc powolutku; w prądziku wahadełko i tak się wyraźnie kolebie. Mam wrażenie, że za błystką ruszyła ryba z tej zatoczki. Po paru metrach zatrzymuję w nurcie wahadłówkę i wyraźnie widzę, jak około 30cm pstrąg w typowy, ciapowaty, zimowy sposób próbuje trafić w przynętę. Pyszczek otwarty do granic, skrzela odchylone jak u rekina. I oczywiście nie trafia. Jak one to robią? Zawrócił. Czekam parę sekund. Rzucam znów. Prowadzę nie nachalnie w środku koryta, zatrzymując wabik na dłużej na wysokości zatoczki. Rusza znowu, a przecież to nie jakiś zupełny maluch. Kolejną próbę kłapnięcia wahadełka odczuwam nieznacznie, ale nawet nie ma co zaciąć. Ryba odpłynęła w dół lecz nie widzę gdzie. Na pewno nie do zatoczki.  Zakładam mikrojiga. Dwa przepuszczenia bez efektu. Dla spokoju sumienia uciekam się do perłowego twisterka nr większego niż okoniowy paroch. Główka 1g. Na wysokości zatoczki przestaję zupełnie zwijać. Żyłkę nieznacznie znosił prąd do brzegu. I ostre targnięcie! Kropek, jak to o tej porze – wije się niemrawo, ale dość wytrwale. Pod brzegiem widzę, że jest chudziutki, tyle, że większy niż przewidywałem. Próbuję zrobić mu zdjęcie w wodzie. Ryba zupełnie nie współpracuje. Nawis, na którym stałem pękł i mało co, abym klęknął sobie w rzece. Stwierdziłem, że dość tej zabawy. Podbieram rybę.

(fot.A.K.)

Ma 34cm. Szybka fotka i do wody. Zmykaj, rośnij i żyj. Niepokoiły mnie ślady na rybie. Ogon wskazywał jednoznacznie, że pstrągal wyrwał się z paszczy jakiegoś drapieżnika. Do tej pory ani norek ani wydr na tym odcinku nie było. Byłoby kiepsko, gdyby któryś z tych gatunków pojawił się nad taką maleńką rzeczką.

Potem kilka miejsc pustych. Omijam strasznie wypłacony fragment, w kolejnym lody prawie przez całe koryto. W końcu można znów próbować. Głębsza, spokojna woda przed małym przelewem. Niestety pusto. Kilka rzutów i nic. Zniecierpliwiony szybko zwijam gumkę i pod brzegiem agresywnie łapie ją maleńki pstrążek, który od razu spada.

Znów kilkanaście minut ciszy. Następna sensowna miejscówka. Dość szeroko rozlana woda, ponownie bardzo płytka i dość szybka. Można za to daleko rzucić. Na 14-ce twisterek śmiga spokojnie 20m. Zwijam go slalomem, między kupkami gałęzi, tkwiących wyspowo w piaskowych muldach. Przy jednej czuję podejrzane szarpnięcie, ale nie jestem pewien. Drugi rzut. Pod koniec trasy za przynętą podąża  niewielkie pstrążątko. A więc się chyba nie myliłem. Nie wziął, a ja nawet nie próbowałem go dalej kusić.

Kolejne, ciut głębsze zastoisko. Nawis wchodzi daleko w wodę. Mam ewidentne szarpnięcie. Ponawiam. Pod samym lodem potoczek skubie twister, puszcza od razu ale zawraca tak niefartownie, że zaczepia o haczyk…bokiem. Wyjmuję go i kładę zaraz na krawędzi lodu – odhacza się natychmiast sam i szybko, trochę jak foka spełza z lodu do wody. Ślicznie ubarwiony. Za dwa, trzy lata byłby cały w wielkich kropach jak poziomki.

Zaczyna wiać i lać. Kolejna godzina to płoszenie kaczek i kontrolowane zjazdy do wody po stromych skarpach. Urywam na jakimś grubym kiju twister – akurat w miejscu, gdzie jest uczciwie z metr wody i nie ma jak dojść. Potem kolejna gumka majta się na gałęzi. Niestety celność niezła, ale wzrok z roku na rok coraz słabiej wyławia pojedyncze cienkie gałęzie, wiszące na tle przeciwległego brzegu.

Robi mi się zimno. Końcówka jakoś mnie zniechęca, tym bardziej, że ziemia zryta butami. W ciągu ostatnich dni było tu kilka osób. Zakładam raz jeszcze wahadełko. Głębsza woda z dużym, skośnie nachylonym do wody pniakiem po wielkim drzewie. Kiedy wahadełko tuż nad dnem mija podmyte resztki drzewa, mam piękny, jak na zimę strzał.

(fot.A.K.)

Ryba twardo i wytrwale buszuje przy dnie. Wprawdzie jest za mała na ruszenie hamulca, lecz energicznie przygina kijem. Wyjmuję fajnego samczyka w niezłej kondycji. Ma 33cm. Nie co chętniej pozuje do zdjęcia niż poprzednik rzucający się po śniegu bez opamiętania.

(fot.A.K.)

Kończę. Jestem zadowolony. Trochę mokry, ale zadowolony. Dwie miarowe rybki w tym strumyku, to i latem są dla mnie wynikiem nie do pogardzenia, a teraz, na starcie… Fajnie. Mam nadzieję, że z wiosną będzie coraz lepiej, tylko by przyszły jakieś większe wody i wypłukały wszystkie osady, porobiły nowe rynienki. Powinno być dobrze.

3 odpowiedzi

  1. 2 pstrągi 41 i 38 cm … piękne … zostały w wodzie, może doczekają większych rozmiarów 🙂 zdjęć dodać nie mogłem, chętnie się podzielę ….

  2. Tak się składa, że łowimy w tej samej rzece 🙂 Powrót po 10 latach na tą rzekę mile mnie zaskoczył. Zdjęcia wysyłam e-mail. Wahadłówka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *