Pstrągi na horyzoncie…

       Pstrągi na horyzoncie. Tuż, tuż. Wyposzczona większość spinningistów z południa kraju, ruszy nad rzeki, podobnie jak ich koledzy z pozostałych rejonów Polski, którzy mogli poszaleć już od stycznia. Pierwszą wyprawę zaliczą ci, dla których kropkowańce nie są nr 1 oraz ci, co nie wyobrażają sobie bez nich wędkarstwa. Dla wszystkich będzie to szczególny dzień. Zakładając brak drastycznych anomalii pogodowych, już po tej pierwszej eskapadzie będziemy wiedzieć, co warte były zeszłoroczne zarybienia [jeśli były], sznurowania rzeki przed kormoranami, patrolowanie tarlisk w niektórych rejonach, wypuszczanie ryb przez nielicznych. Z napięciem będziemy oczekiwać tego pierwszego brania w tym roku. Czy w ogóle będzie? Bo to iż na kameralną samotność raczej nie ma co liczyć, jest prawie pewne. Wiadomo – towarzystwo na małej pstrągowej rzeczce nie jest fajne. Nawet z dobrym znajomym. Chcąc nie chcąc przeszkadzamy sobie idąc w tym samym kierunku. Niewiele daje to, że kolega idzie po przeciwnym brzegu. To ten wyjątkowy rodzaj wędkarstwa w którym, mimo, że nie uważam się za maniaka tego gatunku – lubię być sam na sam z rzeką. Nie życzę nikomu takiego startu jaki miałem kiedyś, nie tak dawno nad Szreniawą. Wybrałem, jak mi się zdawało możliwie najmniej uczęszczany odcinek, bo ze złym dojazdem i małą liczbą atrakcyjnych miejsc. Po drodze mijaliśmy stojące nad rzeką auta. Dojeżdżając na miejsce, naliczyłem 6 aut, a na odcinku może 2 km bodajże 18 wędkarzy. Wszyscy solidarnie twierdzili, że nie mięli ryby w ręce. Ja z resztą też, jak pokazał dzień…

Zmierzam do prostego pytania: czy w „naszej” wodzie będą pstrągi? Przeglądając ostatnio fora internetowe, można zauważyć pewną tendencję w wypowiedziach wędkarzy. Dotyczy tego, że PZW ukierunkowane jest, jak powiedział jeden z forumowiczów „…na starych dziadów” i generalnie ma gdzieś spinningistów i muszkarzy. Osobiście nie mam nic do osób leciwych, sam mam nadzieję, że będę kiedyś „starym dziadem”, byle w dobrym zdrowiu, ale coś w tym jest. Z rozmów ze znajomymi wynika, że koła marginalnie interesują się, położonymi w ich pobliżu nie tylko rzeczkami pstrągowymi ale w ogóle wodami płynącymi. W przypadku okręgów też różne to wygląda. Najczęściej zainteresowanie sprowadza się do symbolicznych zarybień, bywa, że na chybił trafił. Z wielkim pietyzmem podchodzi się za to, do wszelkich wód stojących, nawet jakby były kałużą wielkości małego basenu. Powód takiego podejścia jest bardzo, bardzo prosty: tu łatwo „wykazać się” gospodarowaniem i przede wszystkim o wiele łatwiej chronić taką wodę. Kiedyś prezes jednego z okręgu wprawił mnie w osłupienie. Powiedział, że na nie co ponad 11 tysięcy kontroli w całym okręgu, w skali roku, stwierdzono około 300 naruszeń i wykroczeń, a niecało sto przypadków skierowano do sądów…głównie koleżeńskich. Kiepski byłem z matmy, ale „na oko” coś mi nie grało i szybko policzyłem, że te około trzy stówy wędkarzy, którzy złamali regulamin, to na 11 tysięcy kontroli, stanowi zaledwie niecałe 3%. Wychodzi na to, że żyjemy w kraju niesamowicie uczciwych wędkarzy! Na moją uszczypliwą uwagę, że ja na prawie każdej wycieczce nad Wisłę jestem świadkiem powszechnego łamania przepisów wędkarskich i że nad wodą płynącą, przez ostatnie 10 lat byłem kontrolowany z 5 razy, człowiek ciut się zmieszał i szybko sprostował, że ponad 80% wszystkich kontroli miała miejsce na terenie wspólnot… I wszystko jasne. Takie podejście tłumaczy dla mnie zupełny brak kontroli na wodach pstrągowych. Łowiąc na wodach pstrąga i lipienia w okręgach bielskim, krakowskim i rzadziej tarnowskim oraz nowosądeckim, od 1999r  NIGDY nie spotkałem ani społecznych, ani zawodowych strażników. A łowię najczęściej na powszechnie znanych ciekach. Cóż, w normalnym systemie, jeśli użytkownik, dzierżawiący wodę nie radzi sobie z jej utrzymaniem, to z niej rezygnuje albo się go jej pozbawia. Nie mam wątpliwości, że znalazły by się osoby [firmy], które na sensownych warunkach dzierżawy, zapewniłyby właściwą opiekę rzeczce. Oczywiście nie za darmo, więc nauczeni chorym półwieczem, w którym wszyscy mięli wielkie NIC ale za to, za darmo i po równo, obrońcy równości podniosą krzyk, że krzywda itd. No i oczywistym jest, że taki projekt nie ma szans zaistnienia. Krąg się zamyka, pozostajemy w punkcie wyjścia, czyli PZW gospodaruje, wszyscy płacą, a przytłaczająca większość narzeka, bo faktycznie są powody…

Osobny temat, to czy wypuszczać pstrągi. Każdy powinien postępować wg regulaminu, a przede wszystkim zdrowego rozsądku. Kilku sprawnych spinningistow, naprawdę masakruje dany odcinek, zabierając pstrągi. Jeśli bywają regularnie, często np. w ferie, to żadna małą woda nie wytrzyma takiego ciśnienia. Po około 30 kursach w ciągu 14 dni [pięciu ludzi, każdy trzy razy w tygodniu], pozostanie pustynia, która ożyje dopiero po większej wodzie, jeśli to nie górny odcinek danego cieku, albo dopiero za rok, po kolejnym tarle, o ile cokolwiek na nie przypłynie. Mając szczęście i łowiąc 31cm pstrążka, a co dopiero dużą sztukę, zastanówcie się sekundę, czy czasem, dzień – dwa przed Wami, ktoś go nie złowił i nie wypuścił, i tylko z tego powodu trzymacie go w ręce…

By nie kończyć pesymistycznie podam przykład, że przy odrobinie dobrej woli i poniekąd przypadku, można mieć swój wkład w obronę najbliższej rzeczki. Jeden z odcinków dość popularnej wody pstrągowej, choć faktycznie ze znikomą liczbą kropkowańców, sprawujący nad nią kontrole okręg PZW, zarybił na wiosnę zeszłego roku. Zazwyczaj narzeka się, że zarybienie było symboliczne, za mało, zły materiał zarybieniowy itd. Otóż dokonano tego wg mojej wiedzy, przestrzegając najważniejszych zasad, o czym świadczyła ilość podrastających pstrągów pod koniec lata – zarybienie było, chyba nawet za bardzo obfite, jak na możliwości tego odcinka. Nie mniej ryby wspaniale rosły. Niestety, rosły chyba też za szybko. Pojawili się kłusownicy i bynajmniej nie wędkarze tylko typowi, pazerni „sąsiedzi” wody. Niezależnie jak byli skuteczni i bezczelni, nie wychylali się nawet o metr poza swoje podwórko przy rzeczce, często asekurując się sporym Azorem u nogi. Widać było, że się mimo wszystko boją i zdają sprawę z tego, że okradają nas wędkarzy, z których pieniędzy te ryby przecież pochodziły. Po którejś tam małej przepychance słownej nad wodą, zgłosiłem sprawę w kole, sugerując rozwiązanie problemu na forum lokalnym. Zakładając, chyba słusznie, że dziś ludzie bardziej się boją nie samej kary, lecz jej upublicznienia, zaproponowałem, że zrobię stosowną ilość ulotek, informujących o tym, że policja, straż miejska posiada sygnały o takich zachowaniach i jakie konkretne sankcje za to grożą, a funkcjonariusze straży miejskiej odwiedzą z nimi feralne domostwa. Po pierwsze niech kłusownicy wiedzą, że inni wiedzą i że nie znajduje to żadnej akceptacji. Poza tym, po takiej akcji, złapany na gorącym uczynku delikwent nie mógłby tłumaczyć się tym, że nie wiedział, że nie wolno…. Akurat mój pomysł, który uważam za bardziej skuteczny ze względu na wymiar propagandowy jak i psychologiczny, nie zyskał uznania. Rzecz poszła drogą konwencjonalną, czyli trafiła do władz okręgu. Nie byłem zachwycony takim obrotem sprawy, ale przyznam, że całkiem szybko od zgłoszenia, pojawili się na wskazanych odcinkach strażnicy. Szkoda tylko, że wcześniej [tzn. od marca gdy było zarybianie, do końca sierpnia] nie było ich chyba ani razu na tym odcinku – nigdy ich tu nie spotkałem. O ile mi wiadomo nikogo nie złapali ale… stwierdzono nielegalne wysypywanie śmieci, odpadów itp. rzeczy do rzeki w między innymi kilku posesjach, które powinny być na celowniku. Pojawiła się straż miejska i sprezentowała kilka mandatów.

Zobaczę jaki będzie mieć to skutek, ale dla smakoszy ryb za naszą kasę, na pewno jest to jakąś przesłanką, że kłusując, zwracają na siebie uwagę i mogą dostać po uszach za inne rzeczy. Może dadzą sobie na wstrzymanie.

Jedyna gorzka refleksja, która mnie nurtuje jest taka: po co zarybiać jeśli nikt tego nie pilnuje? Jest to zwyczajne marnotrawstwo. Późniejszy brak ryb, jeśli zostają wybite, skutkuje stwierdzeniami wędkarzy, że zarybienia były ale tylko na papierze…

Na marginesie dodam, jak tego rodzaju sytuacje rozwiązują w stanach Illinois i Wisconsin w USA. Delikwenci złapani na takim procederze, a jest nieprawdopodobne by ich nie złapano, gdyby w biały dzień łowili nielegalnie ryby ze swoich podwórek, poza różnymi konsekwencjami finansowymi, zaszczycili by swoimi podobiznami lokalną prasę z adnotacjami w stylu „złodziej dobra publicznego”. Tam, po takim „zaistnieniu” zaczynają się od razu kłopoty w pracy, bo podważają wiarygodność firmy w której dany człowiek pracuje, a tam ma to kluczowe znaczenie. Na najbliższych członków rodziny też spływa część obciachu. Widziałem takie informacje w tamtejszej prasie w 2004r. U nas  – cóż, można pomarzyć, a wydaje mi się, że taka opcja miałaby może większe przebicie niż kara finansowa. Dziś, tzw. normalni ludzie naprawdę, najbardziej boją się publicznego obciachu.

(fot.:A.K.)

3 odpowiedzi

  1. Hej. Serio cieszę się, że wpadłam na tą stronę. Stało się to przypadkiem podczas buszowania w necie w poszukiwaniu informacji o turystyce. Ekstra, że ktoś omawia interesującą mnie tematykę i to dodatkowo robi to w przystępny sposób. Mam nadzieję, że dostęp do takich treści nie będzie blokowany lub limitowany po niedawnym podpisaniu umowy ACTA przez Polskę 🙁 P.S. Jeśli mogłabym się do czegoś przyczepić to można by jeszcze trochę popracować nad szatą graficzną. Pozdrawiam Łucja Szymanska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *