Z wędką non stop – trzecia, letnia część podsumowania sezonu 2011

       Przyszły smużaki i plecionka. No i chyba mam problem. Piękne brania jeszcze piękniejszych kleni, kończą się pustym zacięciem. Muszę temat jeszcze rozeznać w tym roku, ale chyba jak przy konwencjonalnym łowieniu kleni, plecionka odpada. Niezła sztuka, która bierze jak w akwarium spod ukośnie sterczącego nad wodę, grubego pnia z odległości ok. 5m, podczas siłowego holu zaczepia jednym grotem wystającej kotwiczki o gałąź grubości palca i się spina. Odzyskuję przynętę, ale nie rybę.
Pstrągi są w amoku. Żerują na wszelkich bezkręgowcach. Brań bez liku. Byle była czysta woda. Nie ważne czy niż, wyż, wiatr czy słońce. Nawet w środku dnia nie wybrzydzają. Pod warunkiem, że łowię mikrojigiem.

(fot.:A.K.)

Na początku lipca zaliczam podczas jednego wypadu 18 sztuk w tym trzy miarowe [2x 31cm, 36cm – to „okaz” tutaj] oraz kilka kropkowańców zbliżających się do trzydziestki. Ryby wspaniale grube i silne.

(fot.:A.K.)

Sporadycznie łowię podczas tych wypraw prawie srebrne, małe okonie. Innych ryb nie ma. Jedyny minus to temperatury, pokrzywy na 2m i multum robactwa. Obawiam się jedynie kleszczy, ale inni krwiopijcy są również bardzo dokuczliwi.
Zaczynam w tygodniu fundować sobie maratony: start o 4.00 na pstrągach, około południa jadę nad Wisłę i w drodze powrotnej, po 16.00 zahaczam o klenie w bajorze. Czasami jestem tak niewyspany i zmęczony upałem, że gubię kontrolę nad tym, co robię. W takich okolicznościach znów tracę pięknego klenia. Zapominałem najzwyczajniej dokręcić hamulec. Po zacięciu, zanim się zorientowałem, wyjechał jak po maśle z 5-6m żyłki i wszedł w takie zaczepy, że nawet nie próbowałem ciągnąć. Napiąłem tylko żyłkę i czekałem. Owszem wypiął się sam, ale nie wyszedł z podwodnej plątaniny i straciłem smużaka. Kolejna strata to najmniejsza Wrta – ładny pstrągal wziął mikrojiga, lecz nawet nie zaciąłem. Sam szarpnął lekko i po tym poznałem, że była ryba. Chyba się nie ukłuł, bo wyszedł do wahadła, tyle, że nie uderzył. Postanowiłem założyć maciupką wirówkę, przewiązać żyłkę i zrobiłem to niedokładnie. Pstrąg capnął wirówkę i wyskakując w powietrze, poszedł z nią w swoją dziurę. Żyłka nie pękła tylko się rozwiązał supeł…
Postanawiam pobawić się smużkami na wodzie bieżącej. Nigdy tego nie robiłem. Zapowiada się ciekawie. Znów ujście rzeczki do Wisły poniżej Krakowa. Pierwsze rzuty i pierwsze klenie. Wygląda to świetnie – branie z powierzchni jest imponujące, im bardziej wartki nurt. Niestety szybko nadchodzi burza. Co ja mówię, dawno nie miałem takiego stracha, siedząc pod zwaloną, starą wierzbą w wannach wody lecących z nieba.
Sierpień. Pierwsze chłodniejsze noce. Z myślą o okoniach ląduję znów na Kryspinowie. Nadal nie mając sonaru, działam po omacku. Nie mniej trafiam na górkę. Bingo. Stromy, naprawdę stromy stok. Kotwiczę, jak pokazują węzły linki na 2m głębokości, a kilka metrów przede mną jest 8-10m. Wiatr wspaniały, dość silny pd-zach. Agresywna fala szarpie pływadłem. Branie. Emocjonujący, długi hol – delikatny kijek i szesnastka. Piękny garbus 41cm.

(fot.:A.K.)

Kilka mniejszych też się trafia. Niestety wiatr zdmuchuje mnie mimo zakotwiczenia. Orientuje się w temacie jak jestem jakieś 80m od miejscówki – to niestety ułuda dużej powierzchni wody, której rozmiar myli odległości od punktów orientacyjnych na brzegu. Uff. Ale się wtedy wkurzyłem. Przez dwie godziny nie znalazłem już tego stoku. Zaklinam się, że kupię echosondę. Zaliczam jeszcze niewielkiego szczupaka.

(fot.:A.K.)

Kolejne dni sierpnia są ponownym spotkaniem z egzotyką – niedługi urlop w Maroku. Po nauczce z Cejlonu wyekwipowałem się jak marines na wojnę. Trzy kije: dwa travele [do 40 i 100g wyrzutu], teleskop do 25g, cztery kołowrotki w tym potężna morska Okuma z ćwierć kilometrem żyłki 40-ki, kilka szpul również z plecionką, parę stów wrzucone w równie potężne woblery morskie oraz długości 50cm, milimetrowej grubości stalowe przypony. Za tymi ostatnimi to się naprawdę najeździłem. Nawet zastanawiałem się by zamówić takie z Anglii, bo u nas robili wielkie oczy jak mówiłem, czego szukam. Nawet w tych sklepach, które są niewątpliwie dobrze wyposażone. Nastawiłem się na morze. Alternatywnie myślałem, ale bardzo nieśmiało o wyprawie [nie wiedząc jeszcze jak] w Atlas wysoki, gdzie mieszka endemiczna, najdalej na południe wysunięta populacja pstrąga Salmotrutta macrostigma. Taki relikt polodowcowy. Żyje tylko tam i bodajże w dwóch ciekach w Algierii. Dawniej ryby te żyły na wyspach Morza Śródziemnego ale wprowadzenie potokowców albo wyparło rodzime, albo doprowadziło do krzyżówek, tak, że na Korsyce czy Sardynii można już tylko pomarzyć o tych rybach.
Cóż. Wędkarsko była klapa w stosunku do starań i nakładu środków. Zaznaczam, że łowiłem tylko z brzegu. Maroko należy do krajów zamożnych jak na Afrykę. Każdy, mieszkający nad morzem człowiek ma sprzęt wędkarski i to całkiem przyzwoity. Łowią setki, jeśli nie tysiące ludzi. Rozbawił mnie widok około 30 wędkujących w ujściu sporej rzeki – wśród łowiących było kilka kobiet z zasłoniętymi twarzami. Nie wiem, co było zabawniejsze: te zasłonięte laski, czy ich obecność z wędką w dłoni. Maroko jest niezwykle jak na kraj islamski, liberalną krainą. Dziewczyny w krótkich szortach i makijażu nie są niczym niezwykłym – a byłem w okresie Ramadanu. Złowienie czegokolwiek z brzegu jest niezwykle trudne. Ryby trzymają się dalej od lądu, tam gdzie kończy się pierwsza półka przybrzeżnych płycizn, mających około 2-8m głębokości. Sposobem jest wchodzenie na odległe o czasami 200-300 metrów pasy skałek, odsłoniętych odpływem. Niestety jest to bardzo ryzykowne, bo pływy morza w tej części świata, są bardzo gwałtowne i ich szczyt [przypływ] przypada około 13.00. Nie mniej łowiłem tam niewielkie [25-35cm], małe palometony, jak je nazywają Hiszpanie [łac. lichia amia]. Jest to wspaniała, drapieżna ryba dorastająca do podobno nawet 180cm. Łowienie było charakterystyczne dla ciepłych mórz: zwijanie ile „fabryka dała”. Najlepiej reagowały na ciężkie, smukłe wahadłówki. Trzeba przyznać, że około pół kilowa ryba walczyła jak 50cm boleń, choć może krócej. Niestety nie mam ani jednego zdjęcia, bo dostanie się na skały wiązało się z płynięciem wpław ze sprzętem. Z brzegu, nieważne z plaży czy ze skał efekty były znikome.

(fot.:A.K.)

Wyprawa w góry była taka, że można bez koloryzowania napisać małą książkę. Niech wystarczy Wam informacja, że na wysokość 3500m n.p.m. wyjechaliśmy ponad trzydziestoletnim mercedesem… Generalnie nie lubię żadnych gór, ale przyznam, że może ze względu na trudności i realne niebezpieczeństwa, jakie im towarzyszyły, wspominam, marokański Atlas z wielkim sentymentem. Pstrągów nie złowiłem, mimo starań Rashida – mojego jakby przewodnika, który starał się jak mógł, by zarobić swoje i tak niewielkie dla nas pieniądze. Powód był prosty: od kilku dni, w wysokich górach, codziennie przechodziły silne, krótkie ulewy i rzeczki były kakaowe…

(fot.:A.K.)

Powróciłem, więc do kraju wyposzczony jak sto zbójów. Na Kryspinowie nawet z pontonu nie było spokoju. Tabuny podpitych dresiarzy na rowerkach wodnych, bezsensownie zagadujących, lub zwyczajnie szukających zaczepki nie umilały czasu. Z rybami było krucho. Nieliczne okonie [choć trafiałem takie ciut większe, czyli 35-36cm] i szczupaczki.
Któryś wyjazd nad jedną z większych podkarpackich rzek, zaowocował odnalezieniem rzadkiego miejsca: urokliwego starorzecza, które jak się okazało, było stale połączone z głównym korytem. Jak pokazał czas, łowisko to odwdzięczyło się jesienią.
Końcówka pstrągów była nerwowa. Otóż pstrągi z zarybienia rosły jak na drożdżach i masowo – nie wiem dlaczego – zgromadziły się na odcinku około 500m rzeki, płynącej wzdłuż pierwszych zabudowań. Nie było możliwości nie zwrócić na nie uwagi, bo szczególnie w spokojne wieczory kotłowały się na powierzchni jak uklejki podczas tarła. Rybki 20-24cm były nieprawdopodobnie tłuste i silne. Pięknie też wybarwione. Już dawno pozbyły się, hodowlanej matowo – srebrnej barwy. Otóż właściciele posesji uznali, że odcinki wody graniczące z ich terenem, są również ich prywatną własnością i urządzali ogniska z pieczonym pstrążkiem w roli głównej. Co ja się z tymi debilami na kłóciłem, niektórych straszyłem, od jednego o mało nie dostałem w trąbę. Zgłosiłem temat w kole. Reakcja, jak się spodziewałem była standardowa [przekazanie tematu do okręgu] i obawiałem się, że nie przyniesie pożądanych efektów. Mój pomysł, by zaangażować straż miejską w całą sprawę [kiedyś o nim napisze] został odrzucony i tyle. Moim zdaniem mógł być bardziej skuteczny, a z pewnością niedrogi. Okazało się, że jednak strażnicy miejscy dostali cynk. Wprawdzie o ile mi wiadomo, nie złapali nikogo na kłusownictwie ale posypały się mandaty za wrzucanie śmieci do rzeczki i to właśnie w tych 4-5 „newralgicznych” posesjach. Konkluzja moja jest jednak taka: nie było zarybień – ryb było mało i nie rzucały się w oczy. Teraz efekt zarybienia jest zupełnie odwrotny: większość pstrągów wpuszczonych została wyłowiona, a nie ma wątpliwości, że swój żywot zakończyła spora część dzikich, większych kropkowańców. Na szczęście na osłodę, dzikusy na wyższym odcinku szalały na końcu zestawu i szczęśliwie wracały do wody. Trafiały się nawet ryby pod 40cm.

(fot.:A.K.)

Początek września odkrył przede mną [w zasadzie zrobił to kumpel Paweł], świetną miejscówkę grubych boleni. Kłopot w tym, że łowisko przypominało jezioro… Woda praktycznie stała. Nie mniej od czasu do czasu coś mu się udawało złowić i na ogół nie były to ryby małe.

(fot.:P.K.)

Postanowiliśmy mocno się do tego przyłożyć jesienią w tym 2012 roku. Co ciekawe, były to w zasadzie połowy…nocne. Trwały do października, przy czy mój udział w nich był symboliczny.
Okupowałem już weekend w weekend pobliską piaskownię w nadziei na grubszego pasiaka. Czasem nawet coś trafiłem.

(fot.:A.K.)

Miłym urozmaiceniem były szczupaki. Na komicznie lekkim zestawie okoniowym, ponad 60cm sztuki walczyły długie minuty. Emocji było sporo. „Nieszczęściem” było zakupienie sandaczowej pały 2,40, do 35g z myślą o mitycznym na żwirowni sandaczu. Nie złowiłem ani jednej sztuki, ale co spiąłem na tym sprzęcie szczupaków to wiem tylko ja.
Penetrowałem z kolegą na pontonie rozległe obszary powyżej jednego z progów na Wiśle, gdzie w 2009r miałem namierzone duże stada bardzo drapieżnych i jak na polskie warunki – dużych wzdręg. Niestety powódź 2010r zdemolowała zatoki i podobnie jak rok temu, tak i w tym skończyło się na nadziejach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *