Zamknąłem sezon. Wyjdzie, że się chwalę, ale co tam – zamknąłem sezon z wielkim hukiem. Nie, nie złowiłem szczególnego okazu. Za to połowiłem, jak…nie pamiętam kiedy w ostatnich latach.
Nie ma się co czarować: w łowieniu na spinning w formule ultralight chodzi głównie o ilość brań. Wszystko co choćby średnie, czy duże, to miły bonus. Zazwyczaj kończyłem sezon, jak większość wędkarzy okoniami. Wróć. Kończyłem sezon okonkami. Jeśli było ich ze trzydzieści lub więcej, byłem już zadowolony. Wszystko zależało od warunków. Wiadomo – im zimniej, tym każda rybka cieszyła bardziej.
Duchowo nastawiłem się, że na ten ostatni wypad udam się przy mrozie, na jałowy spacer, nad nizinną Rudawę. Połażę, porzucam, może złowię kilka malutkich kleni, albo jakiegoś okonka, cyknę kilka fotek. Tak dla zasady. Tymczasem w Wigilię, spadło u mnie lekko z 5cm śniegu w godzinę, który stopniał w kolejne pół godziny. Całą następną dobę wypełniły silne mżawki. W drugi dzień świąt moja sadzawka puściła – tzn. lodu było na całej powierzchni, ale już przy brzegach nie. Do tego bardzo ciepło. Siedem stopni i dość silne powiewy z zachodu. Niebo takie, jakby nie mogło się zdecydować, jak będzie, ale słońce się jakoś tam próbowało przebijać, choć bez pozytywnego efektu nawet na sekundę. Bez napinki, rano, ale nie wcześnie – wyruszyłem. Moje plany szybko wzięły w łeb. Pierwszy dopływ – brązowy. Uuuu, nie ma co nawet marzyć. Rudawa w dole będzie co najmniej nieźle zmącona. Zawracam nad Wisłę. Co będzie to będzie. Po około 10km jazdy dzwoni Patryk. Z kolegami wracał do domu i przejeżdżając nieopodal ulubionego bajora, zajrzeli, co tam słychać. Okazało się, iż pływają jeszcze cienkie jak folia spore tafle lodu, ale da się łowić. Co więcej, ryby biorą wspaniale.
Świnki,
niegłupie okonie,
Trafił się nawet około 65cm sandacz.
To jak na tę wodą już bardzo duża ryba. Szczerze, to widziałem tu tylko dwa razy większego szczupaka [takie 70 – 75cm, jednego miałem nawet na kiju] i podciąłem kiedyś bolka pod siedem dych.
Chłopaki zaraz musieli się zwijać, więc umawiam się z Patrykiem na drugi dzień, sam zaś zawracam prawie w miejscu i jazda! Zwykle jeżdżę spokojnie, ale tym razem ile mój wysłużony grat jest w stanie, cisnąłem ile wlezie.
Nad wodą byłem przed południem. Lekki szok. Kumple mówili o malutkiej, czystej wodzie, co zresztą widać na fotkach. Ja mam problem z dojściem do brzegu w niektórych miejscach, bo nie mam spodniobutów. Woda wywaliła przynajmniej pół metra w górę i ma niezdrowy matowo – zielony kolorek. Lodu ani śladu.
Oho, może być różnie… Ale o tej porze roku przedkładam to łowisko, nad wszystkie inne mi znane. Po prostu: dla mnie późna jesień i początek zimy, to tylko bajora, starorzecza itp. kameralne łowiska.
Nad wodą jest tylko jakiś spławikowiec. Pierwsze trzy godziny, to powtórka z minionych tygodni. Nie mam brań, a facet obok, co parę minut holuje klenia. Ale się nie poddaję. Ponieważ nic ze sprawdzonych tutaj pewniaków nie przynosi choćby skubnięcia, sięgam po gumki, które dostałem pod choinkę. Wszystko w stylu easy shiner`a marki Keitech. Opiszę je niżej. Mam chyba z 10 wariantów kolorystycznych i dwa wielkościowe. Wszystko na główkach 0,5, 1 i około 1,5g. I tak sobie nimi rzucam. Chodzą rewelacyjnie, na oko nic nie ustępując oryginałom. Różnią się wyłącznie wielkością. Są mniejsze, co jest dość istotne, gdyż – co jest w naszych zmasakrowanych wodach bardzo często wadą markowych produktów – te uznane firmy robią zazwyczaj przynęty za duże. Dotyczy to szczególnie wabików owadopodobnych, ale też tych, które mają naśladować małe ryby. W Polsce, gdzie często nastawiamy się jednak na okonki, klenie, jazie itp. To „małe” musi być naprawdę niewielkie. Nic się nie dzieje jednak, póki nie dochodzę do gumki biało – perłowej. Nieobciachowy kleń.
Branie przedziwne, choć typowe dla tego okresu i wody stojącej. W zasadzie nie do odczytania przy grubszej żyłce: przy ślimaczym zwijaniu, tak by gumka szybowała jednak te około 10cm nad dnem, część żyłki nad wodą przy wietrze i nijakiej wadze przynęty, wisi smętnie, albo kołysze się na boki. Nagle zaczyna się powolutku napinać, jak gdyby napłynęła na jakiś mały, nylonowy worek. Zacięcie i niezła, powiem, że nawet wściekła walka żarłoka. Guma cała w paszczy.
Nie mniej cuda się nie dzieją. Takich brań mam może z pięć przez godzinę. Co ciekawe, inne gatunki, jakby w ogóle nie istnieją. Jakby ich nie było. Spławikowiec jednak łowi nadal.
Tymczasem, mniej więcej przed 13.00 zaczyna powiewać już na poważnie, a co ważniejsze – bez przerw. Robią się niezłe fale. Facetowi brania się chyba urywają, bo przed czternastą zwija cały sprzęt. U mnie następuje, jakby nowa odsłona. Kilka brań jak opisane wyżej, a ryby jak na klenie, co najmniej średnie. Uczciwe czterdziestki!
Czadowo robi się naprawdę około 14.30. Z ciekawości zachodzę w miejsce, gdzie leży kupę drzew i gałęzi w wodzie, teraz wyraźnie zalanych. Wiem, że może będę rwał na potęgę, ale powinny tu być.
Następuje, coś, co ma miejsce w przypadku okoni. W co drugim – trzecim przeciągnięciu, żyłka niemrawo się napina, zacinam, a po drugiej stronie miota się kolejny kleń. Ryby w przyzwoitym rozmiarze 35 – 40cm.
Nie ma okazów, bo największy liczy 44cm, ale wyjmuję słownie jednego około 20cm malca i ze cztery tuż poniżej 30cm. Owszem, miewałem tu dni pod koniec roku, kiedy udawało się złowić kilkanaście, czasem dwadzieścia parę kleni, ale zazwyczaj były to ryby tuż pod wymiar. Teraz jest niesamowicie.
Parę słów o wabikach. Jak powiedziałem, to lokalne podróbki Easy Shiner firmy Keitech. Ich główna cecha poza ceną oczywiście [są za półdarmo w porównaniu z oryginałami], to wielkość. Model większy ma 4,5cm, a mniejszy 3cm. Te większe są dziełem kolegi właściciela sklepu wędkarskiego w Krzeszowicach – Pawła, a te małe, robi gość z okolic Legnicy.
Jak widzicie, oferta barwna jest całkiem bogata. Tyle, że tego dnia, można było połowić do zachłyśnięcia, pod jednym warunkiem: każda, byle BIAŁA. Cud w ogóle, że je dostałem, bo tak nie miałbym ze sobą nic w tym kolorze, gdyż w moich rękach, na tej wodzie przynęty białe nigdy nie dawały szczególnych efektów. Nawet dostatecznych…
Nie byłbym sobą, gdybym przy takim szalonym żerze kleni nie próbował od nowa wszystkiego, co miałem. Do wody poleciały: jaskółki, woblerki, różne jigi, oraz od nowa pozostałe z kolorów omawianej gumki. Dupa blada, że tak brzydko powiem – ryby jakby ześwirowały. Biały, biały, i tylko biały. No, perłowo – biały żeby być precyzyjnym. Rzucam nawet nowym, sporym jigiem Wojtka.
I tu zaskoczenie, bo mam identycznie niejakie, jak przy gumach przytrzymywanie linki i wyjmuję jedyną rybę, jedną z mniejszych tego dnia, jaka skusiła się na cokolwiek innego niż te białe ripperki.
Oczywiście kolejny kwadrans żmudnie szybowałem tym wabikiem sądząc, że odkryłem jednak coś więcej, ale zero. Zakładam biały i holuję kolejną sztukę. I tak do zmroku.
Nie mam pojęcia, jak tłumaczyć sobie tak wybiórcze reakcje kleni na biały kolor. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to, że tylko ten kolor albo był lepiej widoczny w tej matowej wodzie, albo w tych warunkach wzbudzał w rybach ciekawość, agresję… Sposób brań wskazuje bardziej na ciekawość, bo choć klenie o tej porze rzadziej hukną, tak jak potrafią, to te brania były nieprawdopodobnie „długie” i kompletnie nie odczuwalne na wędce. Ciśnienie było jak na tę wodę całkowicie nie kleniowe [986 hPa], ale warunki także nietypowe – tuż po zejściu lodu, silny przybór i pośniegowa woda.
Wyjąłem 41 sztuk, gdzie jeśli czegoś nie pomyliłem to 34 klenie miały od 35 do 44cm. Trafiłem branie przepięknej chyba sztuki, bo odejście miała nieprawdopodobne po zacięciu, ale spadła słownie po kilku metrach. Nie wiem, czy bym ją zresztą wyjął, bo w tych patykach, w wodzie z tymi, co złowiłem miałem niezłą jazdę. Korzystałem z żyłki 0,12mm.
Gdyby nie zapowiadali przymrozków przy długiej zimowej już nocy, to bym został w aucie w oczekiwaniu na kolejny ranek.
W domu totalne przemeblowanie w pudełku. Pakuję wszystkie białe ripperki. Tyle, że mam ich…cztery. Po prostu, bardziej dla zasady kupiono mi też w takiej barwie, ale wiedząc na co łowię, ten kolor poszedł w odstawkę.
Budzę się koło 2.00 i widzę lity, rozgwieżdżony błękit nocnego nieba. Przewracam się na bok, ale już wiem, że czeka mnie raczej pogodowa jazda i tak lekko, jak powyżej, to nie będzie.
Tytuł tego tekstu podsunął mi Patryk. Drugi dzień udowodnił, iż wędkarstwo może być „sportem” jak najbardziej ekstremalnym.
Koniec nocy. Zastanawiam się, jak otworzyć garaż, by nie urwało mi w nim drzwi, mimo podpórek i blokad które mają. Wicher taki, że sam zamyka mi drzwi w aucie. Jest dwa stopnie na plusie i cudowne, ponure, poszarpane, niejednolite zachmurzenie. Non stop podmuchy z zachodu i pd – zach. Ciśnienie o jedną kreskę w górę. Wychodząc z założenia, że co się miało złamać, to już leży na drodze, więc spokojnie ale śmiało ruszam.
Nad wodą. Jeszcze ciemno, bardziej prze to sino – szare niebo, niż późną już porę. Warunki takie, że kończę montować zestaw przy niezłej widoczności, uświadamiając sobie, iż nie mam czucia w palcach [potem sprawdzałem – okazało się, iż odczuwalna temperatura, to było minus 16 stopni! ]. Ale jest przynajmniej sucho. Jak się okazuje – na razie.
Nie wiem czemu, ale wiem, że dziś będą działy się cuda. W pozytywnym znaczeniu. Od razu idę w miejsce zalanych gałęzi. Liczę, że woda ciut się ustoi, ale tak nie jest. Nadal matowa zieleń, tylko jeszcze z pół metra więcej.
Rzut oka na nieźle już pofalowaną powierzchnię, choć na tym fragmencie bywa zazwyczaj spokojnie. Mimo falek widzę, jak woda się kotłuje. Wierzcie lub nie ale w tych pierwszych rzutach przynęta nie opadała z dwóch powodów:
- Żyłka osiadała na rybich grzbietach
albo
- Zaraz było pobicie
Coś niebywałego, magicznego, jak przystało na świąteczny czas. No, jakbym nagle nie był w Polsce, choć to tylko klenie.
Pierwsze, nie dalej jak 15 rzutów i wyjmuję 9 kleni między, plus – minus 37cm, a 40cm [tego największego mierzę dokładnie, a nie tylko przykładam do kija]. Mięciutka wędka gnie się przepięknie, a żyłeczka tnie wodę na wszystkie strony. Oczywiście na białasa. Mam tak skostniałe od zimnej wody i wichru ręce, że nie robię zdjęć.
Któreś branie jest silniejsze, że po zacięciu w wodzie wybucha jakby panika drobnicy. Wiem, że mam byczka, ale ryba jakby ogłupiała po pierwszych, wściekłych sekundach, niby się poddaje. Holuje bez ceregieli i tuż pod brzegiem, prawie dotykając rybiego grzbietu, spada mi około 45cm kleń. Raczej nie większy, ale już z takich budzących u mnie podziw.
Do 9.00 mam 30 sztuk. Brania jako takie ustają. Znów trzeba szybować na czuja parę centymetrów nad dnem i obserwować żyłkę. Gęba śmieje mi się sama do siebie. Jest niewiarygodnie.
Tyle, że pogoda nie rozpieszcza. Zaczyna mocno mżyć, co przy tej aurze przybiera kształt jakiegoś lodowego monsunu. Sunie na człowieka ściana lodowatej mgły. Ręce w mokrych już neoprenowych rękawicach boleśnie doskwierają. A tu kolejny czterdziestak i trzeba go jakoś wziąć w dłoń, by bez szkody dla ryby odhaczyć.
Za chwilę robi się totalnie ciemno, jak na dzienną porę i z nieba ciężko lecą wielgachne płaty śniegu. Mija z dziesięć minut i znów leje. Wicher nie przestaje nawet na minutę. Z samym rzutem jest kłopot. Oczywiście, próbuję innych wabików. Ale daremny trud. Klenie, bo tylko one chcą brać, zafiksowały się na biało i tyle im zrobisz. Mam już tylko dwa wabiki. Jeden został tak rozerwany, że nie ma jak go założyć. Nawet do góry nogami już się nie da. Drugiego tracę, na jakimś leszczu. Nie był duży ale zaczepił się za grzbiet i robił co chciał. Wjechał pod wielką kłodę i musiałem rwać.
Dość często mam po zacięciu tylko targnięcie. To napięcie żyłki trzeba było naprawdę nieźle przeczekać. A i tak sporo widzę takich obrazków. Dzień wcześniej było podobnie.
Mam jedną prawidłowość. Ripperki większe lepiej sprawdzają się, gdy jest ciemniej [świt, zmierzch]. Ewidentnie ryby łatwiej je lokalizują. Małe są super w środku dnia. W ogóle są w sumie lepsze, bo na nie mam mniej spadów. Myślałem, że duże będą bardziej selektywne i skuszą większe ryby, ale nie.
Wg mnie najlżejszy spinning, to jednak trochę zabawa w zegarmistrza. Detale i to naprawdę niewielkie decydują o końcowym wyniku. Nigdzie indziej, jak w tej formule, dziesiąte części grama odgrywają czasem strategiczną rolę. Przynajmniej o tej porze roku. Przy totalnym wichrze musi być te 1,2 – 1,5g. Jak jest mniej, wiatr dmucha w żyłkę tak, że ripper zasuwa w wodzie już za szybko i brań nie ma. Dwa gramy – nawet dotknięcia. Gdy później wiatr ciut daje odsapnąć, te 1,5g to zbyt wiele. Gram lub ciut mniej i zabawa trwa dalej.
Patryk przybył dwie godziny po mnie i pierwsze trzy godziny poświęcił na ciężkie łowienie. Nie miał brania. Potem, gdy zmienił zestaw, to trafił już na czas wyraźnie mniejszej aktywności [od około 13.00 wiatr zaczął zmieniać kierunek na północny i trochę osłabł], i chyba nie miał nic białego – nie wiem, czy coś złowił, ale też zaraz poszedł na zwiad w wędkarskim temacie, ale nie zdradzę gdzie.
Jedyny z nami śmiałek – straszy gość, któremu od dłuższego czasu klenie nie brały na spławik, zmontował spinning. Tyle, że o ile dobrze widziałem, łowił za grubo. Zerował, bo zamieniliśmy kilka słów, gdy kończył.
Mimo już większych starań o każdy kontakt, ja mam szczęście wyciągać kolejne klenie.
Ostatnie ryby łowię około 15.00, choć już nie wiem, czy to ich fotografie.
Niestety, tracę przedostatnią gumę na zaczepie, a ostatnią ponownie na jakimś pechowym leszku, tym razem sporym jak na bajoro. Nie miałem szans, a dostał w ogon i pływał jak chciał. Żyłka zaczepiła o jakiś kij i pękła, mimo, iż co 20 ryb, klnąc na zimno, przewiązywałem prewencyjnie wabik. Później, mimo iż zostałem do 16.15 nie doczekałem się nawet skubnięcia, choć o zmierzchu ryby ponownie nieznacznie się ożywiły. Widać było spokojne ataki, spławy, miejscami nieznaczna chlapanina. Jasne, że próbowałem, ale urwałem tylko cztery czy pięć gum.
Oczywiście nie płakałem z tego powodu, że końcówkę miałem słabą. Wyjąłem drugiego dnia 67 kleni, przy czym słowo „klenie” jest jak najbardziej na miejscu. Przytłaczająca większość miała 35-40cm, czyli były to ryby bardzo fajne przy delikatnym zestawie. Nie wiem, czy tego dnia miałem mniejszego niż te 30cm. Po prostu bajka.
5 odpowiedzi
Pozazdrościć… Też chciałem zakończyć sezon. Najpierw myślałem o Rudawie – i zrezygnowałem z tego samego powodu, gdy tylko zobaczyłem stan wody na wodowskazie. Potem pomyślałem o pobliskim wiślanym starorzeczu, ale zamarzło na kość. I tak się to skończyło, czekam na styczeń 😉
Miałem wtedy jechać, ale za cholerę nie miałem czasu. Aż żałuję że nie rzuciłem obowiązków na bok.
Adamie, całego przyszłego sezonu wędkarskiego 2017, takiego jak w tym wpisie Ci życzę. Rekordowych rybek też.
Bardzo dziękuję i wzajemnie. Pewnie kiedyś znów się spotkamy nad wodą.
Takich 'byczych’ połowów życzę w całym 2017 roku – stały czytelnik Twoich artykułów z podkarpackiego.
Bardzo dziękuje. Także życzę możliwie wielu miłych chwil nad wodą!