Miniony weekend był dla mnie chyba najgorszym w tym roku pod względem żerowania ryb. Ja nawet – co robię nieczęsto – obdzwoniłem lub „omejlowałem” bliższych i dalszych znajomych z pytaniem jak im poszło. Duża część osób nie wychyliła wprawdzie nosa z domu, ale pozostali mieli podobne jak ja spostrzeżenia. Szału nie było.
Ja mimo iż zaliczyłem trzy wypady [fakt, że dwa króciutkie], to mam niesamowity niedosyt, bo to ani wielkościowo, ani ilościowo, choć miałem bardzo emocjonującą przygodę.
W piątek odwiedziłem moczary, na których nie byłem o tej porze roku dwa lata. To te, gdzie nie było opcji nie złowić kilku szczupaków w te 3-4 godziny, a minimum jedna sześćdziesiątka była w pakiecie. To takie dwie kałuże, ale wody, że tak powiem – kompletne, żyjące własnym życiem, praktycznie bez ingerencji ludzi. Dlatego nieprawdopodobnie rybne, nie tylko jak na polskie realia. A trzeba też dodać, że wizualny koloryt bajor, niczym z fotek, z Syberii.
Niestety, pod koniec jesieni 2015, ciesząc się, że wykańczam dom, a nie on mnie, koledzy dzwonili z bardzo kiepskimi informacjami. Na większym bajorze [powierzchnia jakieś 300 na 50m, przy max. głębokości 120cm, a średniej może pół metra] sporadyczne kontakty z małymi szczupakami. Bajorko mniejsze [max 1/3 hektara z wodą do pasa z tym, że z przepływającym przez nie strumieniem], gdzie padły swoiste, nieprawdopodobne jak na Polskę i wielkość kałuży rekordy: 2 x 80+, 90 i około 95cm bo kolega z wrażenia zapomniał rybę zmierzyć [jest zdjęcie] – zero kontaktów.
W końcu znalazłem czas, by zweryfikować temat. No i koledzy mieli rację. Mimo położenia na uboczu w i tak odludnym terenie, musiał nas tam ktoś namierzyć, bo woda totalnie zmieniona.
Zacząłem w piątek koło 13.30 i łowiłem dwie godziny – była to końcówka opadów non stop od kilku dni. Ja zresztą nie licząc słownie trzech czerwcowych wypadów tutaj, to zawsze pojawiałem się późną jesienią w dni gdy lało, albo było bardzo zimno. Dawało to względną gwarancję, że nie spotkamy nikogo na tych łąkowych dróżkach.
Tak więc lało spokojnie ale rzęsiście. Mając w głowie to, co koledzy mówili, nie wziąłem typowego sprzętu na szczupaka, który pozwalał relatywnie silną rybę ciągnąc dosłownie na siłę w tutejszej plątaninie gałęzi, tylko uzbroiłem się w kij do 20g, żyłkę 0,20mm i krótką stalkę. Łowiłem smukłą 7cm białą gumą na 3g, względnie dobrze imitującą dużą słonecznicę, która jest najliczniejszym gatunkiem w bajorze.
Pierwsze wrażenia nieciekawe: zdeptane jak nigdy i sporo śmieci po krzakach [tu wszędzie są krzaki]. W paru miejscach prymitywne spławiki pourywane na wielkich gałęziach w wodzie. Rzut oka na torfowego koloru taflę. Gdzieniegdzie, nawet nie rzadko widać uciekające rybki, ale nie ma cudów – to nie są ataki szczupaków.
Wszedłem od strony płytkiej zatoki i powolutku, przedzierałem się przez leżące w wodzie konary, by nie zaliczyć potknięcia i upadku w brązową ciecz. Deszcze spowodowały, że wody wyraźnie przybyło. Co z tego, jak w najlepszym tu wg mnie miejscu, w okolicy przewróconej w wodę dużej olchy, mam ledwo jeden kontakt.
Dość niemrawy. Nie udaje mi się zaciąć ryby. Zmieniam przynętę na najmniejszy, wolno tonący [pół metra wody] swimbait Izumi. Jest branie i wyjmuję około 25cm okonia. I na tym koniec.
Opuszczam więc miejscówkę i idę dalej, choć mam mniejsze przekonanie do pozostałego obszaru wody.
Zaliczyłem w sumie 12 pewnych brań. Wyjąłem 8 okoni, gdzie nie licząc dwóch dwudziestek, pozostałe, to były bardzo sensowne ryby pod 30cm.
Największy też na swimbaita, ale pozostałe brania na prosto i bez finezji prowadzoną po powierzchnią gumkę, tak jak ryby tu najbardziej zawsze preferowały. Niestety, rzecz wręcz nieprawdopodobna – ani jednego kontaktu ze szczupakiem. W ogóle widziałem dużo śmiałych spławów drobnego białorybu, co dwa lata temu było rzadkie, tak jakby ryby wolały się nie afiszować. Ale zrozumiałe, jeśli powiem, że nigdy nie zdarzyło mi się zejść z tej wody z liczbą szczupaków mniejszą niż trzy sztuki wyjęte… Ewidentnie ryby zostały zdziesiątkowane i pewnie coś tam zostało, ale cudów to od tej wody raczej nie ma już co wymagać. Niewiarygodnym jest, jak tępe umysły z wędkami są w stanie zajechać w jeden sezon wodę, gdzie można było oglądać jak szczupaki polują na duże karasie, czy słonecznice. Prawie jak w akwarium. Straszna szkoda.
Małe bajorko zaskoczyło mnie na plus, gdyż nastawiłem się, że tu nic się nie wydarzy, gdyż szczupaków było tu może z dwadzieścia sztuk. Tych od 60cm w górę. Tak szacowaliśmy, bo areał całego bagna jest znacznie większy, tyle, że nie da się tam łowić. Wody niby pod metr, ale zarośnięte prawie w stu procentach powierzchni jakimiś trawami.
Łowiłem tylko godzinę. Doczekałem się dwóch brań. Być może była to ta sama ryba. Najpierw niezwykle agresywnie, ale zarazem ostrożnie wyszła tuż pod lustro wody i capnęła silnie, ale tylko sam ogonek. Szczupak był bardzo gruby i dałbym mu bliżej 60cm niż pół metra, ale mignął dosłownie w ułamku sekundy. Mniej więcej w tym samym rejonie tylko z pół godziny później na identyczny wabik, tylko w kolorze złoto – brązowym, miałem piękne przytrzymanie. Tu zemścił się brak sztywnego kija i ryby nie zaciąłem. Zostały ślady po sporych zębach [nie mówię o typowo szczupaczych nacięciach, tylko dziurze jaką w nowej gumce zostawił jeden z tych najgrubszych zębów]. Mimo brania na około 40cm wodzie, nie widziałem nawet cienia.
Na koniec zaskoczyłem nad tym bajorkiem jakiegoś okolicznego gumofilca. Facet w deszczu nie słyszał jak pakowałem się za ścianą krzewów, a on podjechał z drugiej strony muru zieleni. Jak wyjechałem autem zza drzewek, to był tak zaskoczony, że nie wiedział co robić. Myślałem przez chwilę, że będzie nawet uciekał, ale ostatecznie zaczął się tak zachowywać, jak zbierający porzucone aluminiowe puszki menele. Ewidentnie udawał, że coś tam wyszukuje, licząc że nie zauważę rzuconych na ziemię dwóch żywcówek. W każdym razie jedno z dwóch najwspanialszych, moich łowisk ostatnich lat, skończyło się…
Dzień drugi miał być odegraniem się, przynajmniej ilościowo. Nastawiłem się na mocno podniesioną wodę. I była. Pobliska rzeka przybrała z 1,5m. W starorzeczu wody początkowo z pół metra więcej niż zazwyczaj. Liczyłem, że może być brązowa. I tu zaskoczenie: zarówno rzeka, jak i starorzecze nie były ani czyste, ani brązowe. Woda miała nieciekawy matowy, szary kolor, jak pośniegówka.
Nie jestem pewien ale straciłem chyba najlepsze dwie poranne godziny, ale po dzień wcześniej stoczonej batalii z ZUS-em w sprawie mojego ojca i późniejszym odreagowywaniu na wyżej wspomnianych bajorach, nie pospałem i nad wodą byłem dopiero o 8.00. Nawiasem mówiąc ten system musi upaść. I to nie za pięć – dziesięć lat tylko szybciej. W każdym razie – kieruję te słowa do obecnych ludzi młodszych niż 40 lat: jeśli jakimś cudem ten syf przetrwa dłużej, to przytłaczająca część z Was będzie miała mega przes…ną starość. Ale wróćmy do ryb.
Nie padało, lecz do godziny mniej więcej 13.00 panowało jednolite, totalne zachmurzenie. Cały plan przez kolor wody wziął w łeb. Ryby zwracały nawet uwagę, ale tylko na relatywnie spore przynęty. Najlepiej wypadały 6-8cm smukłe gumy z wyraźnie merdającym samym ogonkiem. Tyle, że te wszystkie na ogół małe, albo mniej drapieżne ryby [świnki], nie były w stanie skutecznie zjeść tak dużych przynęt. Przez pierwsze pół godziny zaliczyłem zaledwie pięć kontaktów. Zaciąłem dwa. Klonka [nieduży] i przewidywaną świnkę. Jest w tym starorzeczu taki mały uskok ze żwirkiem na dnie, a nie mułem. Posłałem tam malutki ripperek, licząc, iż tam mogą stać ryby tego gatunku. Obszar ten łatwo spenetrować, bo nie ma tam zaczepów, a jest to taka wąska odnoga między lądem i jakby wysepką z krzewami. Branie było dość szybko i bardzo pewne. Ryba miała 40cm.
I na tym w zasadzie się skończyło. Dość liczne potrącenia gumek, ale nic poza tym. Miałem okazję oglądać kilka eksplozji sporych uklei, które na powierzchni co najmniej 100m kwadratowych wystrzeliły kilka razy na wszystkie strony, a ja już zacząłem zmieniać zestaw na mocniejszy, oczami wyobraźni widząc to stado boleni, czy sandaczy, które sieją taki popłoch. Tymczasem…po którymś ataku, gdy właśnie brałem pierwszy zamach mocniejszym kijem z pod wody łeb wystawił… kormoran. Na mój widok rzucił się do ucieczki, a wraz z nim, tylko kilkadziesiąt metrów dalej – trzy kolejne ptaki.
Nigdy ich tu nie widziałem. Na pobliskiej rzece – owszem, ale nie na starorzeczu.
Obszedłem kawał zalanego obszaru, często po pas w wodzie. Trafił się fajny, ale słownie jeden okoń. Woda powoli opadała. W kilku bankowych zagłębieniach zalanego terenu, gdzie często wymacam jakieś jazie – cisza.
Upaprany błotem i oklejony opadającymi liśćmi, koło południa zrobiłem sobie przerwę. Po herbatce i kanapce okazało się, iż woda znów poszła w górę o kolejne pół metra. Obraz bez mała już powodziowy. Niejako z konieczności poszedłem na najbardziej skrajną, jakby czwartą część starorzecza, zazwyczaj bez wody lub z jej niewielką ilością [stopa głębokości]. Na ogół, jak łatwo się domyśleć – nic tu nie pływa. Teraz, po pierwsze było lekko metr wody, a poza tym widoczność w niej była zdecydowanie większa niż na pozostałej części starorzecza. Tyle, że trzeba było przebić się przez gąszcz wszelkich krzaków.
Zgromadziło się tu wiele małych, na ogół około 20cm kleników, ale nieskorych do żerowania. Odpuściłem. Poszedłem nad samą rzekę, ale kolor wody i siła nurtu nie dawała nadziei na cokolwiek. Zamieniłem dwa zdania z jakimś wędkarzem, który potwierdzał nudę tego dnia.
W tym mniej więcej czasie wzmógł się wiatr i pojawiło się piękne słońce przy licznych jeszcze chmurkach. Czym prędzej powróciłem nad skrajną kałużę z klenikami. Łowiło się tu dyskomfortowo, gdyż leży tam na dnie masa gałęzi, znacznie większa niż na tym uczęszczanym fragmencie starorzecza, bo tam choć raz na czas, ktoś jakieś patyki wyholuje. Tu nie. Poza tym na powierzchni pływała masa liści, a przy brzegach na powierzchni rozlały się duże ilości powoli obumierających roślin.
Brania były bardzo intensywne przez może 40 minut, dopóki wiatr nie rozgonił chmur zupełnie. Najskuteczniejszy był „robal” na maleńkiej główce. Trzeba tylko było tak manewrować żyłką, by przynęta spadła na dno, bo nawet mały liść, na którym zawisła linka, powodował zatrzymanie przynęty w toni, a takiej ryby nie chciały brać. Złowiłem 15 klonków. Niewielkich, takich do 30cm. Wyciągałem je dosłownie z roślin.
Poddałem się widząc niebo jak lustro.
W niedzielę postanowiłem odwiedzić zapomniane, a kiedyś bardzo fajnie obdarzające trzy niewielkie starorzecza Wisły. Wprawdzie z własnego zwiadu z przed tygodnia wiedziałem, iż do dwóch obecnie nie dojdę [o ile w ogóle się da] bez spodniobutów, to trzecie było dostępne ot, tak.
Nie złowiłem tu ryby. Miałem wyjście około 25cm karasia lub linka do streamepps’a i podskubywania wzdręg po 12cm. Nie przekreślam jednak tematu, bo aura była arcy kiepska: prawie bezchmurnie z silnym płn. – wsch. wiatrem.
Wracając, zatrzymałem auto przy sporym zbiorniku, który dla mnie miał ostatnie dni swojej świetności równo 10 lat temu. Przez kolejne lata byłem tam raptem kilka razy, podobnie jak kumpel, ale nic poza rachitycznymi, bezbarwnymi okoniami nie wyjmowaliśmy. Jałowość wody potwierdzał także praktycznie brak wędkarzy. Sporadycznie widziało się jednego – dwóch. Nastawieni głównie na drobny białoryb.
Pomyślałem, że jak tu jestem, to można spróbować. Nie ukrywam, że liczyłem na te karłowate okonie. Wiatr jednak był tak silny, że nawet na żyłce 0,12mm rzut półgramową przynętą nie osiągał większego dystansu, a poza tym, zanim wabik dotarł do dna [przeciętnie 3-5m głębokości], to był przy brzegu, spychany podmuchami. Najcięższą przynętą jaką wygrzebałem przy sobie, był 4,5cm ripperek Mans`a, na dość nietypowej gramaturze [4g] z bardzo małym haczykiem. Leciało toto już jakieś 30m i dość szybko opadało. Niestety przy czołowym i zarazem lekko skośnym wietrze nie czułem prawie kontaktu. Zacząłem więc łowić szybkim opadem, tak agresywnym, że śmiałem się sam z siebie, nie bardzo w ogóle wierząc w skuteczność takiego „dziwoląga” – cieniutka żyłka, mała przynęta, kijek jak gałązka i mega wiatr.
Tymczasem – bum! No może nie „bum” tylko „pyk”. Pierwszy okonek, nawet trochę większy niż tutejsze karły. Za chwilę następny. Już się cieszyłem, że przynajmniej nałowię się tych rybek. A tu kolejne kilka rzutów i koniec. Jak zwykle tutaj. Tymczasem w którymś kolejnym rzucie mam naprawdę „bum” przez wielkie „B”. Jakim cudem żyłka wytrzymała atak – nie mam pojęcia. Ryba stanęła jak kamień na kilka sekund, po czym spokojnie zaczęła odpływać w środek zbiornika. Czuło się jak jedno machnięcie ogona przemieszczało drapieżnika o dobrych kilka metrów. Była moc. Trochę zaskoczony, a równocześnie świadom niewielkich szans, próbowałem powstrzymać zdobycz. Po 2-3 machnięciach ogonem, ryba sama się zatrzymała, po czym pozwoliła ściągać z powrotem. Szło to bardzo opornie, a zębacz trzymał się kurczowo dna. Po chwili miałem go z 10m od brzegu u podstawy pierwszego spadu [jakieś 3-4m głębokości]. Tu opuściły mnie resztki nadziei, bo okazało się, że nawet jakby ryba poddała się, ale nie płynęła w moją stronę, ku powierzchni, to sam jej ciężar raczej uniemożliwiał jej wyjęcie na żyłce jaką miałem. A ryba oczywiście się nie poddała. Wręcz przeciwnie, jakby zezłoszczona, ruszyła wzdłuż spadu, w lewo. Wprawdzie miałem sporo linki, ale załamanie linii brzegowej przy dłuższym odjeździe musiałoby w końcu skutkować zaczepieniem żyłki o trzciny – jedyne rośliny jakich tu dużo w wodzie. Na nic się zdał mizerny zresztą opór jaki próbowałem stawiać. Po jakichś 30m – luz. Okazało się, że ryba po prostu uznała, iż to, co pochwyciła nie jest jadalne. Jestem przekonany, że nie była nawet zahaczona maleńkim grotem. Miałem, szczególnie w czasach, gdy krakowska Wisła nie była tak zajechana jak obecnie – kilka, może kilkanaście przypadków, gdy na lekki lub średniej mocy zestaw zdarzały się takie strzały, że dębiałem, a uścisk rybich szczęk nie pozwalał nawet przy bardzo silnym szarpnięciu przesunąć im przynęty w paszczy. Co więcej – ryby te czasem kilkanaście sekund pływały przy bardzo silnie napiętej żyłce, zanim uznawały, że coś jest nie tak. W każdym razie ten sandacz miał parę kilo.
Tak naprawdę jedyną, dużą wadą bardzo lekkiego łowienia jest, trafienie na rzeczywiście pokaźną sztukę, bo zwyczajnie mamy „pozamiatane”.
Natomiast mam zagwozdkę: czy to jakiś ostaniec, czy coś się w tej wodzie odrodziło. Dałem znać koledze, który mieszka prawie na miejscu. Był oczywiście następnego dnia, ale skończyło się na dwóch braniach i dwóch spadach jakichś niewielkich ryb. Ale coś mnie tam ciągnie…
7 odpowiedzi
Szkoda ze czas tych bajorek sie skonczyl. Sam miałem tam przyjemność łowić i jest czego żałować. Zlowilem raz tam tyle szczupakow ze odechcialo mi się łowić co jest praktycznie nie do pomyślenia.
Zaskoczyło mnie ze miałeś branie na małym, uznałem je w zeszłym roku za wymarłe. Ono było fenomenem na skale światowa. Jednen szczupak dostał tam nawet ode mnie swoje imie. To był ” Scareface” ryba z blizną. Krępy szescdziesiatak .
Trzeba szukać nowych.Ja mam jakies na oku . Na jednym bylem tylko raz w lecie. Zarośnięte na maxa udało mi sie złowić tylko zlocista torfowa wzdrege.
Jedno jest blisko a reszta to dralowanie daleko od miasta. Za kazdym razem kiedy pomysle żeby tam jechać, zmieniam zdanie i decyduje sie ostatecznie szukać na Wisle lub wiekszych zbiornikach .
Gdybym miał znacznie więcej kasy, to bym odkupił/wydzierżawił ziemię z tym mokradłem i zaangażował jakąś agencję ochroniarską by skutecznie wybijała z głowy gumofilcom zabieranie ryb. To był ewenement i śmiem twierdzić, że w Polsce już czegoś takiego nie doświadczę.Bajoro pokazało trzy kwestie:
1. Jak mają się wody gdzie nie gospodaruje okręg czy koło PZW
2. Jakie ryby łowi się wciąż, gdy tych kilku wędkarzy wypuszcza złowione ryby
3. Jak to wszystko się kończy, gdy wodę odkryje paru debili, co ktoś dał im kartę,a może i nawet jej nie mają…
… tym razem to nie rybacy :-)… też miałem swoje wakacyjne eldorado z pięknymi karasiami… przez przypadek „info” poszło do ludzi… sezon wystarczył i „po” karasiach… 🙁
Królestwo i ręka księżniczki temu kto znajdzie skuteczny sposób na gumofilcow. Niestety jak się odkrywa takie enklawy to trzeba trzymać buzię na kłódkę nawet przed najlepszymi funflami o czym niejednokrotnie się przekonałem, nie mówiąc o forach i blogach internetowych. Takie czasy nastały, że pochwalenie się wynikami skutkuje natychmiastowym najazdem szarańczy sk……..w z wędkami…
Niestety. Są całe rzesze internetowych tropicieli, którzy zwyczajnie żerują niejako na pracy innych. I nie mam nic przeciwko, gdyby tylko łowili. Ich priorytetem jest siata.
Mój znajomy dobrze to ujął: Koneserzy krąpika w occie ciągle nie dają za wygraną…
Tak to jest niestety Panowie i nic nie da się z tym zrobić. Teraz biorą te większe. Z czasem jak juz ich zabraknie pójdą mniejsze i mniejsze. Na końcu zostanie 10-cio centrymetrowy okoń i znowu będzie spokój nad wodą i porządek.