Wyobraźcie sobie taką sytuację: stoicie w wodzie do pół łydki. Wokół wielkie karcze naniesione przez wodę. Jest spokojne popołudnie. Troszkę pokropiło. Ustał już wiatr. Stoicie daleko, daleko od brzegu na gliniastym grzbiecie wśród wiślanej wody. Gdzie tylko nie spojrzycie, otaczają Was spokojne kręgi, muśnięcia powierzchni tafli wody, wreszcie nachalne wręcz machania płetwami piersiowymi, czy ogonowymi jazi. Dużych jazi. Raczej nie widać ryb poniżej 45cm. Co jakiś czas macha do nas taki ogon, że można klęknąć. I są wszędzie dookoła. Bliżej i dalej. Niektóre bezczelnie podpływają pod nogi. I jeszcze jedno: kompletnie mają w nosie przynęty. Można zwątpić.
Powyższe to nie żaden sen. Realny fakt, choć początek był dużo bardziej obiecujący.
Trzecia rano. Daleko na horyzoncie nieśmiały świt. Wokół ciemności. Desantujemy się w miejscu, gdzie w poprzedni wieczór kilku debili ostro pochlało, po czym postanowiło w przypływie animuszu porozwalać wszystkie, obalone flachy. Wodowanie się powiodło, ale już powrót nie, bo kumpel rozciął poszycie, co zauważył następnym razem. Spora dziura.
Szczęśliwi i pełni nadziei w tej wczesnej godzinie suniemy na łowisko.
Zimno. Tylko 11 stopni. Jak na połowę czerwca to słabo. Chwilkę krążymy monitorując temat sonarem. Cudów nie ma, choć dno ciekawe. Bita godzina i po dwa domniemane brania. Jest już jasno, minął czas oszałamiających spławów leszczy i znacznie rzadszych ataków boleni. Panuje mokra i zimna mgła.
Cisza i to absolutna. Uderzamy do drugiego miejsca, ale też bez rezultatów. Zero na kiju, podobnie jak na ekranie echa. Wracamy w miejsce nr 1. Coś się zmienia. Mam około 20 brań, wyjmuje kilkanaście okonków, ale z rzadka któryś ledwo przekracza 20cm. Masakra. W miejscu, gdzie brały takie po 35cm. Paweł ma jeszcze gorzej; zabrał tylko dość ciężki kij sandaczowy i bardzo rzadko ma branie, zacięcie ryby to cud. Biorą małe i nieprawdopodobnie delikatne. Choć niewielkie przynęty [twisterki 5cm, ripperki tej samej wielkości na główkach 3-5g] nawet zjadają.
Mam lżejszy kij i cieńszą plecionkę. Kolega na grubszej lince nie jest w stanie w wyraźnym nurcie zejść w spokojnym, niemrawym dryfie gumą do dna. Ponieważ miejscówka została chyba wygolona przez „wiecznie głodnych”, płyniemy w trzecie miejsce – wielką mieliznę. Przy bardzo niskich stanach przeistaczającą się z rzadka w wysepkę. Boleni tu nie za wiele, ale jakby się trafił, to raczej trudno o mniejsze niż 70cm. Przy okazji zastanawiamy się, czy przypadkiem jazie, do których w sposób nieprawdopodobny odcięła nam dostęp roślinność, nie uda się podejść z wody. I trafiamy w dziesiątkę. Co ja mówię! W sam środek dziesiątki. Wita nas obrazek jaki znamy z brzegu, tyle, że pomnożony razy 20. Dziesiątki płetw, spławów, cichych chlapnięć. Ogromne stado jazi. Ryb lekko pod sto sztuk, na powierzchni 150x 30m.
Początkowo lekka konsternacja, bo generalnie, nie mamy sensownego sprzętu. Kolega z braku czegokolwiek pod jazie próbuje sandaczowym sprzętem i wirówką ode mnie, jedyną, która leci w miarę daleko, na plecionce. Ja mam niby lepiej: wziąłem kijek na wzdręgi, mam żyłkę 0,10mm. Okazuje się, że cudów to nie ma. Ryby uparły się tylko na wirówkę Pawła. Ma kilka brań, kilka wyjść bez finału, ale żadnego skutecznie nie zacina. U mnie gorzej. Woblery ignorowane, mniejszymi nie dorzucam, podobnie jak mikrojigami. Próbujemy podpływać bliżej lecz ryby na ogół dają dyla. Paweł proponuje, by wyjść z pływadła. Jestem sceptyczny. Okazuje się, że jest płytko. Pierwsza próba kumpla studzi nas obu – wody niewiele, lecz kolega powoli grzęźnie w rzadkim osadzie. Głębiej i głębiej. Nieciekawe uczucie. Przepływamy jednak kilkadziesiąt metrów i okazuje się, że jest całkiem twardo. Twardy piach pokryty tylko około 10cm tłustej i zarazem rzadkiej gliny. Oblepia stopy totalnie, można się poślizgnąć, ale jest bezpiecznie. W oddali, kilku wędkarzy ewidentnie nie znających specyfiki miejsca z ciekawością ogląda samotnie bujający się ponton.
Każdy namierza swoją gromadkę jazi i idzie w ich kierunku. Jest bezwietrznie, ale cierpliwie drobiąc w błotku, udaje się podchodzić do ryb na długość rzutu jigiem 1g. Ryby jakby nas nie widziały. Wytrwale ryją w dnie. Nic nie zbierają z powierzchni. Pasą się jak owce, albo inne stadne zwierzaki lądowe. Kolega tylko syczy kilkanaście metrów ode mnie. Słyszę co chwilę: „idzie, idzie…odpuścił”. Głośne westchnienie. Albo grubsze przekleństwo, po nieudanym braniu. U mnie jest totalnie słabo! Mam dwa wyjścia do ciut większego wobka, zaś te najmniejsze są kompletnie ignorowane. Mam jeszcze jedną wirówkę, ale jest mniejsza i lżejsza. Jakby jej nie widziały. Mkrojigi? Co najwyżej podcinki. Stadko lekko poddenerwowane przesuwa się kilkanaście metrów. Ewentualnie można zrobić sobie z 10 minut przerwy, to wracają na miejsce.
Woda sprawia wrażenie mętnej, ale to tylko kwestia koloru dna. Białe twistery. Znów nic. Dopiero zielony twister na 1g rzucony najbliższemu jaziowi na grzbiet, jest momentalnie zassany. Branie silne. Odnoszę wrażenie, iż gumka nawet nie osiągnęła dna w tej 40cm wodzie, tylko została złapana w locie. Tak to zresztą wyglądało. Nagły wir, zdradzający gwałtowny obrót ryby. Nie jakiś kolos, ale bardzo ładny jaź.
Kierując się zasadą, że nie zmieniamy dobrego zawodnika, [choć zawsze ta pierwsza ryba może być przypadkowa] kontynuuję tę samą, niewyrafinowaną strategię. Staram się podejść jak najbliżej, rzucić tuż za zdradzającego obecność jazia, szybko podprowadzić gumę po powierzchni i opuścić ja na domniemany grzbiet ryby. Dystans mały – zaledwie 7-10m. Żyłka lekko tylko napięta. Znów kilka ryb ciągnie zaniepokojona za sobą żyłkę, ale się nawet nie zacina, tym bardziej, że widząc co się dzieje, nie prowokuje podcinek. Kilkadziesiąt minut i bliźniacza akcja. Ryba też niezła.
Paweł jest trochę poirytowany i wcale się mu nie dziwię. W porównaniu ze mną ma dość dużo wyjść ryb ewidentnie płynących za wirówką, którą skubią, ale potwierdza się reguła, iż sztywne kije, plecionki lepiej zostawić w domu, gdy myślimy o jaziach. Wygrzebuję drugiego, podobnego twistera i kolega próbuje wg mojej metody. Niestety, z jakichś powodów nie ma nawet namiastki brania. Wraca do wirówki i znów słyszę „idzie, idzie”. Odwracam głowę i na moich oczach spod wielkiego korzenia wypływa ryba [widzę ten rosnący garb], po czym wybucha ma gejzerek na płytkiej wodzie. Udało się jakiegoś zaciąć. Wszystkie jakby z jednej matrycy.
Ponieważ jest już dość późno, a my pływamy od wczesnego świtu, kończymy i postanawiamy tu zawitać z woderami i kijami na jazie. Jeszcze tylko żmudne mycie klapek z tłustej gliny, chwila odpoczynku na burcie i w drogę.
Mam już teorię: jazie tak agresywnie atakują twister muskający je po grzbiecie, bo biorą go za pijawkę, która próbuje się do ryby dobrać. Diabli wiedzą, może…
Kika dni później jestem sam. W temacie okoni i sandaczy jest jeszcze gorzej niż trzy dni wcześniej. Dwa niemrawe brania i jeden maluch. Od razu sunę na mieliznę. Tym razem lekko wieje. Wbijam się w wodery, montuję jaziowy zestaw. No teraz to ja im pokarzę – tak sobie myślę. Tymczasem lekki wiatr wyraźnie marszczy wyższą o około 10cm wodę. Mam okropne problemy, by jakiegoś wypatrzyć. Chwilami od tego gapienia się, jakbym miał lekkie zawroty głowy. Kilkanaście okazji i…nic. Przechodzi lekki deszczyk, a wiatr ustaje. Nagle jestem otoczony przez dziesiątki ryb. I to w najbliższym sąsiedztwie.
Dalej, gdzie tylko mogę jeszcze rozróżnić tak małe obiekty, jak płetwy – pełno delikatnych spławów jazi. Niektóre to niezłe już okazy, a przy tym z pewnością jazie.
To nie jakieś amury, czy inne ryby.
I co? I zero! Przez około trzy godziny oddaję jakieś 200 rzutów, do ryb z których, z brzegu w optymalnych warunkach wyjąłbym co najmniej, co piątą. A tu ani jednego. Mam tylko dwie podcinki [ryby same się wyplątują] i dwa ładne brania, ale tak powolne, że nie wytrzymuję i zacinam, wyciągają chyba sam ogon, który dopiero tkwi w leniwych mordkach. Poza tym nie reagują na nic. Testowałem chyba z 20 różnych wabików [jigi, wirówki, woblerki, nawet wahadłówki]. Ale lipa. Pada teoria o twisterze udającym pijawkę. Jedno jest pewne. Ryby są nastawione tylko na pokarm wykopany z dna i ewentualnie obgryzanie [z glonów?, ikry?] zanurzonych resztek konarów karczy.
Zniechęcony po tak sromotnej porażce, postanawiam odreagować w najlżejszej wersji spinningu. Montuję wzdręgową wędeczkę i mikrojigi.
Jest książkowy, czerwcowy, spokojny wieczór. Na głębokiej opasce woda ledwo płynie. Ciszę przerywają tylko bardzo rzadkie łomoty większych sumów. Może trzy – cztery razy. Drugi rzut pod krzaczek.
0,2g tonie bez końca przy tych 4m. Gdzieś w połowie drogi wyraźne jakby pstryknięcie. Zacinam. Piękny opór. Ryba śmiga jak błyskawica. Głęboko. Spora jak na te metodę ryba. Oczami wyobraźni obstawiam krasnopiórkę minimum 35cm. Już nie pamiętam o jaziach. Tymczasem znów dowcip losu. Bardzo rzadki tutaj klenik. Taki ciut nad 30cm… Szkoda.
Ale przynajmniej szybko, coś się skusiło. Wyjmuje kotwicę i w ślimaczym dryfie próbuję dalej.
Znów przytrzymanie, którego raczej się domyślam niż czuję. Okoniątko. Chwilkę później jest inaczej. Rzucam tak, że żyłka kładzie się na nadłamanych nad lustro wody trawkach. Chcąc nie chcąc, jig idzie prawie pionowo ku powierzchni. Tuz za nim woda dyskretnie się marszczy. Niestety przynęta jest już w powietrzu. Otwieram czy prędzej kabłąk i lekko potrząsam szczytówką. Czerwony okruch znika w wodzie, po czym obserwuję, jak żyłka z traw zaczyna odchodzić od brzegu. Zacinam. Znów coś fajnego, jak na tak lekki zestaw. Kilkadziesiąt sekund i mam pierwszą w tym roku z tego łowiska. Nie jest duża [29cm], ale jest!
W zeszłym sezonie, napalony po 2012r, nie złowiłem tu ani jednej. Jakby zniknęły. Kolega miał jedną niewielką sztukę. A teraz chyba znów są. Wróciła chęć do wędkowania. Polowanie, bo to właściwe słowo – polowanie na duże wzdręgi, to obok boleni i jazi mój faworyt. Spinningowanie maleńkimi jigami na 4-6m głębokości, to o niebo trudniejsza akcja niż nie wiem jakie podchody za boleniem. A i nagroda w postaci krasnopióry 35+, dla mnie przynajmniej jest godna zachodu. Bardzo żałuję, że robi się ciemno i że tak późno zdecydowałem się na takie łowienie. Mam w godzinę osiem brań. Poza kleniem i kilkoma okoniami, z których jeden był na tyle duży, że z powodzeniem kilkanaście sekund udawała niezłą wzdręgę, złowiłem dwie krasnopiórki. Może ten sezon faktycznie będzie lepszy w temacie tych przepięknych rybek, niż rok poprzedni…