Co powiedzieć?

To będzie krótki tekst. Nie martwcie się – ryby będą. Nie moje w prawdzie ale będą.  Z tym pognaniem w chaszcze, które buńczucznie zapowiedziałem, to przesadziłem, ale niestety pogoda wyklucza w zasadzie spinningowanie w wodach płynących.

Bardzo lubię jeździć na ryby  z ludźmi, którzy mają autentycznego hopla na punkcie wędkarstwa. Tacy nie narzekają, że nie bierze, znoszą każdą pogodę, nie muszą wracać, bo coś tam… Byle patelnia nie była dla takich priorytetem. A szczególnie nową wodę łatwiej rozkminić w kilka osób, gdy łowi się różnymi metodami.  Zazwyczaj jest tak, że ma się podobne wyniki. Tzn. jeden połowi trochę więcej niż drugi, ale zazwyczaj podobnie. Tym razem Patryk z którym się wybrałem, był bardzo „niekoleżeński”. Albo inaczej: ja błądziłem, jak we mgle, a ryby nie miały dla mnie litości. I nie ma co zwalać na trudne warunki, bo kolega w krótkim czasie zrobił niezły wynik. Kompletnie nie mam czym się pochwalić.

Wybraliśmy się nad Stradomkę. W sumie nie mam pojęcia dlaczego dopiero teraz, a byliśmy tu pierwszy raz, mimo, że już od liceum dość często „brało” mnie na tę rzekę, gdy patrzyłem na różne mapy. Poświęciliśmy cały dzień, prawie od świtu i zjechali większość rzeki, aż do ujścia. O wnioskach i wrażeniach powiem już po sezonie pstrągowym, bo wiąże się to z większym tekstem, który będzie mieć kilkanaście części. O samej Stradomce powiem tylko jedno: dla mnie, na wyższym odcinku to najpiękniejsza woda pstrągowa okręgu. Po rozczulam się późną jesienią.

Poniższy tekst dotyczy tylko odcinka przyujściowego. Zjawiliśmy się w tym miejscu już późno bo około 14.00 i łowili przez trzy i pół godziny. Świadomi warunków jakie możemy zastać, nie zostaliśmy zaskoczeni. Raba była totalnie brązowa i sporo podniesiona, natomiast Stradomka  „złamana” tak na 50% i podniesiona około pół metra, co akurat uważałem za atut tej niegłębokiej w ujściowym odcinku wody.

(fot. A.K.)

Warunki wokół rzeki były mniej ciekawe, bo wszędzie śliskie błoto, powalone po potężnym przybraniu krzaki, a w wodzie nieprawdopodobnie ruchome i niepewne dno. Do tej pory aż tylu zapadających się, odjeżdżających czy wciągających piaszczystych łach jeszcze nie spotkałem. Nawet na Nidzie, którą uważam, za dość niebezpieczną do brodzenia. Panował już spory upał, a do tego potężnie wiało z południowego wschodu gorącym powietrzem, zupełnie nie przynoszącym ulgi. Non stop oślepiające słońce.

Nie będę się usprawiedliwiał tym, że sporo goniłem, bo zależało mi na zrobieniu większej ilości zdjęć. Łowiłem nieskutecznie. Najlepsze było to, że Patryk, będąc zatwardziałym pstrągarzem, sprawiającym wrażenie, jakby inne ryby mogłyby nie istnieć, kompletnie się nie wysilał. Nie założył nawet woderów. Łowiliśmy odmiennie.  Ja nie tyle z ambicji ile bardziej z ciekawości szansę dawałem niewielkim woblerkom, malutkim wirówkom i gumkom. Patryk łowił większymi woblerami [około 5 – 6cm] i wirówkami, takimi w rozmiarze 1+, czyli ciut mniej niż dwójka. Jego wirówki to raczej nie wielkoseryjna produkcja, a przypominały trochę Wrtę. Ta najskuteczniejsza była jeśli dobrze pamiętam – złota z taką fajną już patyną.

Generalnie poza jednym odcinkiem ryby jakoś masowo nie ujawniały swojej obecności i były raczej bardzo dyskretne. Gdy doślizgałem się do ujścia, do Raby, zaliczyłem kilka brań mikro kleni, ale i tak żadnego nie wyjąłem. Plusnął się za to boleń. Widziałem go dokładnie. Nie był duży [tak z 50-55cm], ale wystarczyło, by mnie tu przykuć na godzinę. Zdawałem sobie sprawę, że szanse są mizerne, bo przy takim syfie jaki leciał, to prowadzenie z nurtem na niewiele się zda, a by przejść na drugi brzeg znów musiałbym drałować z 300m wyżej i ryzykownie brnąć na drugą stronę, co po pierwszym, takim doświadczeniu niekoniecznie mi się uśmiechało i miałem małe obawy, czy się drugi raz skończy to równie dobrze, jak za pierwszym.

Za chwilę mam telefon. Kolega daje znać, że złowił fajną certę. W sumie to pierwotnie był „świniak” i sam tak na szybkiego oceniłem. Dopiero w aucie, jak się przyjrzałem na powiększeniu, to marka ryby się zmieniła. Certa wzięła na pstrągowy wobler.

(fot. P.R.)

 Patryk informuje mnie, że znalazł fragment na którym ciągle się coś dzieje. Widać ataki ryb i nie są to maluchy. Dobra – myślę sobie – nie uciekną, a tu boleń. Rapa oczywiście nie wzięła, a pokazała się jeszcze tylko raz. Nie zniechęcony, kombinuje na różne sposoby, a tu telefon znów dzwoni:

– Adam – to znów Patryk – bolenie mogą mieć czerwone płetwy? W głosie kumpla słyszę trochę niepewności i jakby ekscytację. Coś tam mówię, że część populacji miewa takie matowo – ceglaste płetwy, ale znów słysząc nieznaczne napięcie w głosie Patryka, nie mogę się powstrzymać i pytam:

– A ile ta ryba ma?

– A tak z pół metra. Zrobię zdjęcie, to zobaczysz.

Odpowiedź mnie lekko elektryzuje. W zasadzie jestem pewien, że Patryk złowił bolka. Kurde, ja tu się bawię w magika, a On przystanął w adidasach na brzegu, tam gdzie jakoś doszedł, rzucił i ma już drugą rybę. Całkiem sensowną. Niesprawiedliwość. Ale nie wytrzymuje i dreptam do niego. Idzie się okropnie. Mimo trzeciej już zmiany skarpetek i podsuszeniem neoprenowych wkładów w woderach mam saunę.  Jeszcze nie widzę kolegi, a znów dzwoni.

– Ty, tutaj to chyba chodzi boleń, bo jakaś większa sztuka, co chwilę coś zbiera z powierzchni. W ogóle to tu się coś dzieje.

Powiem szczerze, że mocno powątpiewam w to co Patryk mówi. Farciarz i tyle. Ja przeczołgałem się przez 500m wiklinowej dżungli z błotem i poza subtelnymi spławami jakichś malizn, nic nie widziałem. Nie mogąc powstrzymać ciekawości, już z daleka proszę o pokazanie fotki. Boleń to nie jest, ale klenisko już piękne [pięć dych].

(fot. P.R.)

Kolega pozornie łowi bez szczególnej finezji.  Rzut raz nieznacznie pod prąd, raz nieznacznie z prądem. Generalnie ściąga przynęty w poprzek nurtu. Żadnych cudów. Namawia mnie bym został. Kuszony znalezieniem czegoś jeszcze, nie słucham. Idę w górę. Po około kolejnym pół kilometrze widzę niezły przelew. W zasadzie jak mały jaz – taka droga z płyt na drugi brzeg, zalana teraz półmetrową wodą. Poniżej śliczne prądziki i smugi nurtowe miedzy licznymi, większymi głazami.  Aż mną zatrzęsło. Tu się odkuję. Jak nic spinningowa bonanza. Rzucam na wszelkie sposoby. W końcu doczekałem się potężnego szarpnięcia, ale niestety na ściągany pod prąd 5cm biały twister. Ryba nawet nie dotknęła haka…

Znów telefon. Zaczynam już odczuwać jakiś stres – ponownie wyświetla się kolega.

– No, jak tam? Mnie właśnie znów poszedł kleń.

– Duży?

– No, taki pod 50cm, trochę może mniejszy.  I wyjąłem kilka takich małych.

Kolega centralnie wyluzowany, relacjonuje, jak jakiemuś adeptowi. Jasny gwint. Jakim cudem?

Schodzę na koniec tych silnych prądów. Za ostatnim większym kamieniem jest taki duży cień nurtowy, jakby zastoisko, otoczone dwoma bystrymi warkoczykami. Chyba dość głęboko. Rzucam woblerek. Branie, ale nie ma jak zaciąć. Za chwilę znów. Ponownie wracam do gumki, gdy już nic nie chce wirówki, której także dałem szansę. Tym razem na końcu zestawu mam niewielki opór i wyjmuję bladego jak ściana okonka… Ale lipa.

Zaraz się utopię – znów dzwoni Patryk.

– Zrobisz mi zdjęcie? Mam klenia na 42cm.

(fot. P.R.)

Coś tam mamroczę, że trochę daleko, że do półmetrówki, to bym poleciał. Niech sam zrobi. Cóż Panowie [bo Panie raczej tu chyba nie zaglądają] – poczułem niezdrową już igiełkę zazdrości. Wywieszając białą flagę i chowając w najgłębszych otchłaniach świadomości ambicję, mówię, że zaraz dołączę, tylko jeszcze 15 minut. Kolejny rzut przynosi mi tym razem okonka wręcz przeźroczystego. Jakiś koszmar, jakieś żarty!

Do kumpla dopełzłem sponiewierany upałem i moim niefartem. Nie wiem, czym bardziej. Jak cesarz do Canossy.  Bez skrepowania, totalnie kopiuję kolegę, ale nic szczególnego się nie dzieje. Tym bardziej, że obaj mamy już lekko dość, wszak na nogach jesteśmy od trzeciej rano.

Nie pierwszy to raz klenie z takich podgórskich rzeczek udowodniły mi, że niekoniecznie lubią filigranowe przynęty, szczególnie przy sporej wodzie.

A sam wyprawa? Rewelacja.

4 odpowiedzi

  1. Takie sytuacje między innymi sprawiają, że wędkarstwo to przygoda nie tylko podczas jednej wyprawy, ale na całe życie. Głowa musi pracować, pracuje, a i tak czasami tłumaczymy sobie wyniki takimi abstrakcjami jak pech czy szczęście 😉
    Pozdrawiam

    1. Tyle, że nie mogę zwalić na siły wyższe. Po prostu uparcie łowiłem w „wiślanym” stylu. Źle dobrałem sposób łowienia, to i wyniki lipne…

  2. Dwie rzeczy, z których nie wiem czy śmiać się czy płakać…
    Na wstępie, łowię czwarty sezon. Pierwszy „stracony” spławikowo-gruntowo. Przez przypadek, a właściwie za sprawą mojego przyjaciela, który zabierał za każdym razem spinning ze sobą spróbowałem z nudów i… Złapany.
    Pierwsza rzeka pstrągowa, pierwsze kropki i jak tylko okres ochronny pozwala to jestem monotematyczny. Niestety wody pstrągowe nie rozpieszczają spinningistów (pomijam kilka odcinków no kill, nie bardzo w moim guscie ze względu na presje i „nizinny” charakter). Żałuje, że najpiękniejsze odcinki górkich rzek są dostępne tylko dla muszkarzy. Wdawałem się już kilka razy w dyskusję czym się różni streamer od wobka uzbrojonego w jedną kotwicę itd. Itp… Tego i podatków i nie przeskoczę ;). Albo zmienię kraj albo metodę, taki urok, taki ustrój 😉 .
    Przy okazji tego wypadu z Adamem doszedłem do wniosku, że coś tu jest nie tak. Sporo czytam o wedkarstwie, staram się choć teoretycznie rozwijać ale smutne jest to, że łowię w czasach, w których w moim hobby wydarzeniem są półmetrowe klenie. Tak mnie ten rozmiar zaskoczył… nierealne, pół metra klenia! Jak to? to takie istnieją? Ba, da się je złapać? W okolicach Krakowa? Boję się, że za kilka lat pozostanie mi tylko teoria i wyjazdy zagraniczne… Powody do śmiechu bo chłop nie wie jaką rybę złapał, do płaczu bo tak naprawdę nie bardzo jest się jak tych ryb „nauczyć” poza narybkiem lub atlasem…
    psssssss: obrotówka rękodzieło, killer pstrągowy( ma na swoim koncie paręzdrowych kropków), rozmiar w okolicach Wrty 1’nki, nie większy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *