Jednak się udało. Wprawdzie dzień wcześniej aura była znacznie łaskawsza, tyle, że były ważniejsze sprawy do zrobienia. Nie mniej, w ostatni ranek 2013 roku stawiłem się nad wodą. Ciśnienie było już dość wysokie – 992hPa, co rokowało większą aktywność okoni. Rano minus jeden. Chłodno, ale nie zimno i nie tak wilgotno jak poprzednio. Potem, od około 10.00 temperatura urosła nieznacznie do zaledwie 2-3 stopni na plusie. Za to obyło się bez wiatru i mgły. W sumie było jakby cieplej niż kilka dni wcześniej, bo nie zmarzłem rano. Woda powróciła już do normalnego stanu. Oczywiście liczyłem się z lodem gdzieniegdzie, ale finalnie na początku miałem kwaśną minę. Po około pół godzinie nieudanych prób podania przynęty, byłem bliski decyzji o powrocie. Dlaczego? Mimo, kilku ciepłych dni wystarczył jeden chłodniejszy i potem lekki mróz tej jednej nocy, by pokryć jakieś 80% powierzchni starorzecza cieniutkim lodem. Na pozostałym obszarze pływał tzw. śryż – jakby granulki lodowe tuż pod powierzchnią, ciasno do siebie przylegające. Poniższe zdjęcie robiłem około 14.00 i lodu już sporo ubyło.
Próbowałem robić slalom między tymi bryłkami, ale to jest niemożliwe lekkimi gumkami. Wobler mimo, że zanurkował, to jednak żyłka napierając na lód wyciągała wobler do powierzchni, wykładając go najczęściej na bok. No, bezsilność. Tym bardziej, że momentami fragmenty wody z lodem delikatnie kołysały się, zaburzone szybkim wyjściem większych ryb w pogoni za drobnicą. Kilka razy widziałem, jak prawie w zwolnionym tempie i całkowicie bezszelestnie, pojedyncze rybki szukając ratunku, znajdując luki w lodzie, wślizgiwały się na taflę.
Na styku bajora z rzeką dość szybko doczekałem się brania. Wyjąłem klonka, nieznacznie nad 30cm. Na tym się skończyło. Choć tu nie było lodu, to ryb także.
Naprawdę miałem zamiar się poddać. Uznałem jednak, że może większy ciężarek byłby w stanie po pierwsze przebić cienki lód, po drugie – na tyle napiąć żyłkę by ta nie kładła się na lodowych mini krach, tylko spychała je ze swojej drogi. Niewielki wybór między drop shotem, [do którego zawsze parę haczyków i przynęt mam ze sobą], a trokiem bocznym. Wybieram to drugie. Działa. To znaczy jakoś to wygląda. Ciężarek kruszy cieniutki lód i pociąga za sobą gumkę do dna. Bardzo szybko mam kilka dość mocnych, ewidentnych brań, lecz ryby się nie zacinają, a moje docięcia trafiają w próżnię. Potem następuje 20 minut, gdy zupełnie nic się nie dzieje. Już, już godziłem się z myślą o beznadziejnym wyniku. W końcu mam okonia. Dosłownie, może…12cm. Ta rybka spowodowała jednak, iż zostałem i nie żałuję.
Nie będę się rozpisywał bo w sumie, to nie ma o czym. Znów tylko jedna uwaga, którą można uznać za regułę. O tak późnej wędkarsko porze, o ile ranki są pewne, reszta dnia bywa różna, to popołudnie plus wieczór na ogół są słabe. Tak jest z pewnością, jeśli celem jest okoń i kleń na tego typu wodzie. Drugi wniosek jest jeszcze taki, że gdy ciśnienie „typowe” dla regionu, to śmiało można liczyć na okonie, jak i klenie od rana po wczesne popołudnie. Niskie ciśnienie, to okoniowa senność i raczej tylko ranek czymś nas obdarzy, podobnie klenie – żerują od niechcenia, ale jakby z tendencją do aktywności trochę większych ryb. Wysokie ciśnienie, to niemrawe brania, ale za to cokolwiek się dzieje przez większą część dnia w temacie okoni, za to klonki raczej są powściągliwe i najwyżej skubie drobnica.
Tak trzymając się metody troczka, jak brzytwy, zobaczyłem, że pod przeciwległym brzegiem jest wąski ale naprawdę wolny od lodu pas wody. Być może tak się działo, gdyż powoli rosła temperatura i lodowa folia powoli się roztapiała, co już naocznie mogłem stwierdzić kilkadziesiąt minut później. Na oko było widać ubytek lodowej powłoki. W każdym razie na tym niewielkim jeszcze obszarze niemrawe ucieczki małych ryb, zostawiały wyraźne smugi na powierzchni. Ochoczo, bo nie lubię tak łowić, zrezygnowałem z ciężarka i rozdwojonej żyłki, na rzecz normalnego spinningowania. Zaliczyłem przez cały dzień jakieś 70 kontaktów. Wyjąłem prawie 40 rybek. Oczywiście dominowały okonki pod 20cm, ale sporo było jeszcze mniejszych. Czwarta część ryb to klenie. Hitem dnia był, sprawdzający się już wielokrotnie w takich warunkach ciemny twister z granatowym, ale jaskrawym zarazem brokatem. Ryby atakowały go dość zadziornie, jak na temperaturę wokół.
Nawet okoniowe malizny potrafiły go łyknąć całkiem głęboko. Trafiała się kleniowa młódź. Niestety, około południa któryś rozbójnik pozbawił gumkę ogona i musiałem się zadowolić innym twisterem, który już nie miał takiego wzięcia, a tej samej kolorystyki nie miałem.
Zanotowałem jedną ciekawą obserwację. Otóż przy brzegu, na którym stałem, były wychodzące jakiś metr – półtora w środek bajorka lodowe nawisy. Potem była wolna od lodu woda. Miejscami, cienki lód był przeźroczysty i co jakiś czas, błyskały mi pod nim rybki na tyle duże, że warte zainteresowania. Tym bardziej, iż te ich świetlne refleksy były dość gwałtowne, pozwalające przypuszczać, że coś tam poluje. Okazało się, że dokładnie, jak pod jakimś okapem, na granicy lodu pływały luźno liczne okonie i atakowały jakieś drobne rybki. Rzucałem w środek wolnej wody i leniwie, jednostajnie zwijałem żyłkę. Jeśli nie było brań, to linka załamywała się w końcu na krawędzi lodu. Gdy ją podciągałem, to przynęta w pewnym momencie chodziła w pionie, dokładnie na granicy lodu. I tu było najwięcej ataków.
Momentami był kłopot z wydobyciem rybek, ponieważ po zacięciu, niektóre, co bardziej energiczne wyskakiwały na lód i robiąc dziurę, znów zapadały się w wodę. Czuło się wtedy niemiłe napięcie linki na lodowej krawędzi, szczególnie w przypadku kleni.
Miałem też dwie minuty z ładnymi już pasiakami. Najpierw był pierwszy, nieznacznie mniejszy.
Dosłownie tuż po jego wypuszczeniu złowiłem okonia na równe 30cm. Był kłopot, ponieważ nie bardzo byłem wstanie podnieść go na kiju. Z pewnym strachem przeciągałem go przez lód, a ryba szła niczym mały lodołamacz. Na szczęście nie spiął się po drodze.
Wiele kontaktów było tyleż mocnych, co bardzo krótkich i mniej więcej połowa tego drobiu spadła tuż po zacięciu, lub na pierwszych metrach holu.
Zadziwiła mnie ilość ludzi. Trzeba przyznać, że popularność tej wody stała się spora. Do 15.00 przewinęło się oprócz mnie jeszcze trzech spinningistów i dziewięciu spławikowców. Ci to mnie wprawili w osłupienie. Po pierwsze nie było stałego bywalca, „pana Mięsko”, jak go prywatnie nazywam w myślach. Po drugie wszyscy grzecznie łowili na jedną wędkę, co do niedawna nie miało miejsca, bo prawie każdy rzucał dwa kije: jeden z robalem, drugi z żywcem. No i intrygowało mnie, dlaczego tego dnia, tylko z rzadka któryś wyciągał…płotki. A mnie nieźle te okonki brały. Przyglądając się zauważyłem, że wszyscy łowią na ciasto. Cud, prawie wigilijny. Potem okazało się, gdy jeden z nich „sypnął”, że w końcu pojawiła się kontrola nad starorzeczem. Jakoś na dniach. Fama się rozniosła i nagle wszyscy są grzeczni. I bynajmniej nikt nie złorzeczył. Przynajmniej nie przy mnie. Czyli się da. A na tej wodzie jeden taki sezon, bez dwóch kijów, bez robali [to woda górska], to za rok każdy, powtarzam każdy spinningista rzucając w wodę gumkę do 5cm miałby zabawę póki nie zamarznie. Tak jak bywało dawniej. A i częsta byłaby miła niespodzianka w postaci kilowego klenia.
Około 12.00 przyszła bardzo delikatna mżawka. Potem ustała, by godzinę później zamienić się w drobniutki deszczyk. Wraz z mijającym południem dało się wyraźnie odczuć delikatnie wyższą temperaturę, a spory obszar wody zupełnie uwolnił się od lodu.
Postanowiłem sprawdzić, co dzieje się w dalszej części bajora. Zaliczyłem dość szybko kilka kleni. Niestety, ryb większych nie było. Dominowały sztuki nieznacznie przekraczające trzydziestkę.
Jedyny większy [ale żaden okaz], po raz kolejny udowodnił mi, że kleń, obok szczupaka jest mistrzem ucieczki i że najtrudniej opanować go pod samym brzegiem. Wyłożoną już na powierzchni rybę, spokojnie ciągnąłem do siebie. Gdy mijała spory konar, będący częścią wielkiej kłody, natychmiast, jednym skokiem była po jego drugiej stronie, zaczepiając żyłkę o korę. Chwila zawahania z mojej strony skutkowała głębokim nurem ryby pod gałęzie. Przez moment go czułem, po czym cisza. Jeszcze się łudziłem, iż tak oplątał żyłkę, że straciłem z nim kontakt, ale ostatecznie znalazłem twisterek wbity w gałąź.
Około 14.00 miałem parę sekund nadziei. Naprawdę gruba świnka [szacuję ją na ponad 45cm] podpięła się za płetwę grzbietową. Mając pełną swobodę manewru ciałem w takiej sytuacji, zakręciła mi kilka takich ósemek, że wlazłem w wodę po pas, by nie stracić pięknego, jak sądziłem klenia. Niestety, potem kolejne, już bez takich emocji, „odtajnione” kilkadziesiąt sekund i się wypięła. Oj, byłoby smutno, gdybym nie widział ryby.
Tak więc kolejny sezon został zakończony. Jego podsumowanie przedstawię wkrótce. W kolejnych tekstach odniosę się również do zmian jakie mamy w regulaminach i tym wszystkim, co wiąże się z ruchem w PZW i wokół związku. Jedne zmiany oceniam jako całkiem niezłe. Są też słabe lub dyskusyjne pomysły. Szczególnie jedna rzecz mnie „wgięła”, bo ma miejsce po cichu i bez naszej wiedzy. O tym niebawem.