Dzień 5
Było zdecydowanie lepiej. Pierwsze podejście do kleni o świcie. Mam szczerą chęć być na miejscu jeszcze po ciemku, a to z tego względu, że ryby po weekendzie są pewnie okropnie przestraszone. Wszak w ich dołku non stop ktoś się moczył, a im pozostała w najlepszym wypadku woda do kolan i towarzystwo wielu osób. Po drugie – centralny dzień pełni. Po trzecie wreszcie – zanosi się na kolejny upalny dzień bez chmurki. Kalkuluję, że ryby są aktywne jeśli chodzi o jedzenie bardzo krótko. Zanosi się już na poważne łowy, a nie ściganie małych kloneczków. Wcześniej, jak pisałem dokładnie rozpoznałem plac działań. Tu się zatrzymam i jeszcze raz pokażę miejscówkę.
Zdjęcie robiłem dzień później. Ten mikro potoczek po prawej stronie w głębi kadru to…tak, nie mylicie się – to Ropa. Po lewej stronie mamy „cofkę” jej dopływu. Pozornie sprawia wrażenie dużej wody, ale tam było maksymalnie do kolan pod wielkimi kamieniami. Najgłębiej [dołek do pasa] jest na styku nurtów, mniej więcej środek kadru – sam szpic lądowego trójkąta. Przypomnę, że dołek miał powierzchnię mniej więcej 1,5 na 1,5m. Na lewo w głębi widać zwaloną starą wierzbę, a raczej jej resztki. Od połączenia nurtów, z biegiem rzeki utworzyła się jakby spokojna płań, z wodą o głębokości od około 80cm do jakichś 20cm na jej końcu. Odcinek ten miał jakieś 15m długości ale ryb tam nie zauważyłem. Pewnie z powodu idealnie równego dna bez większych kamieni i zupełnie łysych brzegów.
Teraz najważniejsze – miejsce jak się okazało największej ilości brań.
To ta zwalona wierzba. Cześć jej konarów leżała w wodzie i tam klenie najchętniej przebywały za dnia. Było tam, pod tymi wielkimi głazami – wody zaledwie ciut nad kolano. Tam też było, jak się okazało wejście podwodne do bobrzej nory. Tak wierzba wyglądała, patrząc na nią z boku.
By dowodnie pokazać , jak maleńki był ten dopływ Ropy, rzut oka powyżej „rozlewiska”. Ten dla mnie anonimowy strumyk miał wyżej po 5cm głębokości i metr – dwa szerokości.
Wychodzę jeszcze po ciemku. Jest – to chyba dobre określenie – zimno. Około 15 stopni. Przy dziennych upałach, to lodówka. Do Ropy mam 200m. Początkowo postanawiam iść przez Uście drogą [około 1km], ale szybko kusi mnie ledwie płynąca woda Ropy i to, że jej korytem do miejscówki mam z 500m. Poniżej drewnianej kładki już pierwszego dnia moją uwagę zwróciła, na oko głębsza woda przy większych kamieniach. Podchodzę cicho, rzucam i o zgrozo – wyjmuję przeźroczystego okonka. Może 12cm. Niżej jest ciut lepiej. Trafiam na resztki pali po starym moście. Z dołka wyjmuję dwa, albo trzy klonki po około 25cm. Wszystkie z jednego miejsca. Chlapanina kolegów nie przeszkadzała następnemu. Więc chyba żerują. Niestety co kawałek kusiłem się by rzucić tu i tam w efekcie czego na styku wód jestem, gdy świt minął i jest całkiem jasno, choć może mam jeszcze z 15 minut do pełnego dziennego światła. Zakładam tonącego smużaka, którym jak do tej pory radziłem sobie najlepiej na różnych wodach. Przyklękam na jednym z kamieni tamki u wylotu Ropy i kieruję rzut lekko w bok, intuicyjnie nad zalane gałęzie wierzby. Wraz z natychmiastowym startem żuka, tuż obok niego , z prawej strony pojawia się naprawdę duże wygrzbiecenie wody, które w ułamku sekundy jest przy wobku. Smużak znika mi z oczu wraz z jakby żabim kumknięciem. Następuje lekkie zaburzenie powierzchni. Zacinam. Smużak z minimalnym oporem wyskakuje z wody. Nie rozumiem, co jest grane. Jakim cudem. Pokornie klęczę dalej i czekam parę sekund, by ryby czegoś nie zaczęły podejrzewać. Mam nadzieję, że żyłeczka 10-ka jednak ich nie spłoszy, podobnie jak skromne przynęty. Ponawiam rzut. Historia ma praktycznie identyczny przebieg. Duża, szybka fala zwiastująca bynajmniej nie ułomka i puste zacięcie. Po chwili to samo. Jestem lekko podłamany. Po takich zebraniach smużaka bardzo nieczęsto zdarzały mi się pudła… Kolejne rzuty i cisza. Już świta mi w głowie, że połowiłem. Zamieniam więc smużaka na konwencjonalny wobek, tyle, że bardzo, bardzo mały. Rzut. Branie natychmiastowe, bez żadnej fali. Musiał dostać żuka „na twarz”. Żaden olbrzym, choć przy tych wszystkich wcześniejszych mikrusach duży. Ma z 30cm.
Rybę holuję wręcz błyskawicznie upewniając się, że z jej strony żadne zerwanie pajęczynki nie grozi. Odczepiam go i wypuszczam powyżej tamki, na której mam stanowisko, by ryba nie wróciła, przynajmniej nie od razu do reszty stada. Po kolejnym rzucie znów bardzo zdecydowanie odciągam na bok drugiego klenia. Jest trochę większy.
Te klenie mają ciut inny pokrój ciała niż łowione przez ze mnie w Wiśle. Głowa zaznacza się wyraźnie, w wodzie są złotawe, a nie tylko srebrzyste i mają jakby lekko ostry kil przy płetwie odbytowej. Nie są tak walcowate, tylko troszkę podobne w przekroju ciała do jazi. Kilka minut później wypuszczam największą jak do tej pory, blisko 40cm sztukę.
Ten narobił rabanu i brania jakby zgasły. Jest już w pełni jasno. Pojawia się lekki wiaterek z płn. – zach. Cieszy mnie to bo woda choć trochę się marszczy. Przy tych „głębokościach” i przejrzystości daje to możliwość podejść choć dwa kroki bliżej. I ryby chyba mniej dokładnie widzą, co chcą zjeść. Postanawiam przejść na drugą stronę. Schodzę te 20m niżej i cicho przechodzę na drugą stronę. Stoję w cieniu, który daje z oddali wielkie wzgórze, nie dopuszczając tu słońca, a bezpośrednio za plecami mam ścianę zieleni, na tle której mam nadzieję, nie rzucam się w oczy. Też jestem cały na zielono. Przechodząc rzekę, słyszę potężne walnięcie w okolicach dołka. Nie wzbudza we mnie jakichś wielkich emocji. Dałbym sobie uciąć rękę, że brzmi jak pacnięcie o wodę wiosłowatym ogonem bobra.
Stoję na płytszej części „cofki” dopływu Ropy. Pod przeciwległym brzegiem, powyżej zatopionej wierzby dostrzegam cienie ciemnych ogonów, dość nerwowo pływające tam i z powrotem. Poniżej woda sprawia wrażenie miejscowo mocno zmąconej…
Ryby jednak nie reagują na nic. Po przerzuceniu praktycznie całego pudełka, sięgam – po jak się okazuje – bohatera tej wyprawy, jak i kolejnej. To ten chrząszcz na zdjęciu poniżej.
Mam go od roku. Jak do tej pory nie przyniósł spodziewanych wyników z rzadka wprawdzie testowany na Wiśle, oraz częściej na pstrążkach. Powiem szczerze, że po kilku pustych rzutach wracałem do sprawdzonych przynęt, na ogół z pozytywnym skutkiem. Nie mniej nosiłem go ze sobą, głównie z powodu wspaniałego wykonania. Uznawałem, iż głównym powodem jego małej skuteczności, jest jego rozmiar. Ma wszak bez kotwiczki 32mm, czyli do maleńkich trudno go zaliczyć. Testowałem go zazwyczaj w dość wartkim nurcie, który rzucał mocno tym jaskrawym owadem. Tu woda jest prawie stojąca. Pomarańczowy chrząszcz zalicza pierwszy kontakt z wodą. Mimo, że bardzo lekki, na tak cienkiej żyłce leci bez kłopotu ponad 12 – 15m. Natychmiast podpływa do niego około 35cm kleń. Uruchamiam kołowrotek i …ryba rezygnuje. Żuk dość mocno kręci tyłem na boki, przy nawet wolnym prowadzeniu. Na płyciźnie sprawdzam jak to wygląda , przy nieznacznej pracy samej szczytówki. No, zupełnie inaczej. Puszcza ładne kręgi i jakby próbuje wygramolić się z wody. Dobra. Spróbujmy tak.
Chrząszcz ląduje tuż przy dużych kamieniach. Natychmiast podniósł się do niego ładny jak na te warunki klonek, ale odpuścił. Napinam lekko szczytówkę. Wobler niezdarnie i powoli przechyla się na prawo i lewo jakby chciał wyjść z jakiejś mazi. Kleń znów się pojawia i ewidentnie studiuje robala. Minimalnie napinam żyłkę. Nieznaczne kręgi jakie wabik puścił przekonały rybę. Hałaśliwe zassanie. Zacinam i… Znów pudło. Postanawiam, jeśli jakiś kleń się zdecyduje na atak, nie robić nic. I działa. Kolejna około pół kilowa ryba z leniwym siorbnięciem zbiera wobler. Docinam dopiero jak czuję rosnący opór żyłki. I mam. Parę kroków wyżej. Tu pływa jakby więcej wierzbowych liści z gałązek, które bobry przywlekły nocą. Od razu do woblera wystartowały dwie sztuki, ale zbyt małe i chyba nie sprostały wielkości żuka. Puszczam wabikiem kilka kręgów wśród liści. Kolejny, ciut większy podpływa do chrząszcza. Jednak zatrzymuje się w pół drogi, a z przeciwnej strony idzie piękna fala. Słyszę znów głośne cmoknięcie, a na szczytówce czuję mocne targnięcie. Nawet nie docinam, tylko od razu zwalniam hamulec. Ryba – zdecydowanie największa z dotychczasowych tutaj – kręci się jakby zdezorientowana. Nie ucieka tylko pływa w kółko. Dość szybko mam go w dokładnym zasięgu wzroku i teraz dopiero robi się trochę trudnej. Nie mniej brak zaczepów, płytka woda i jakieś takie niezdecydowanie ryby, pozwala go powolutku dostarczyć pod rękę. No, jemu się nic nie zdawało. Nie miał zamiaru tylko smakować owada.
Żuk tkwi głęboko w paszczy. Bez kłopotów odhaczam jednak rybę. Kleń ma 41cm. Niby nic, ale w takiej wodzie. Po chwili, po wypuszczeniu klenia mam wyjście sztuki, przy której już mi zmiękły nogi, lecz znów nie wytrzymałem nerwowo i zaciąłem, ewidentnie wyrywając rybie z pyska przynętę. Nabieram jeszcze jednego dość sporego klenia.
Ten jest mniejszy ale również, jak poprzednik dosłownie pochłonął wobler. W międzyczasie dostrzegam okonia. Dużego, jak na te warunki. Ryba natychmiast atakuje paprocha. Jest dziwnie chuda i niezbyt intensywnie ubarwiona, choć walczy dzielnie. Ma na oko całe 25cm. Śmiem twierdzić, że ojciec tutejszego rodu.
Nie ściągając gumki obrzucam rejon kamieni i głębszej wody. Okazuje się, że przesiadują tam tabuny małych okoniąt. Rybki po 7-8cm uganiają się za twisterkiem. Obok kleni są to niepodzielni władcy tej wody. Wyjmuję 8 szt. Takich po 15cm. Kończę tuż przed 8.00 z piętnastką kleni i dziewiątką okonków. Wygląda to obiecująco. Gdyby dopaść tego wielkiego klenia… Na koniec pokazuję na zdjęciu poniżej, poziom wody pośrodku rozlewiska…
Wracam na kwaterę. Gospodarz pyta, widząc wędki – jak tam było. Dzień przed nami byli ludzie ze Śląska. Też dopadły ich jakieś perturbacje z zezwoleniami, ostatecznie coś załatwili w Gorlicach, ale finalnie ryby złowili [ponoć dużym nakładem sił, bo nie chciały brać] w łowisku komercyjnym. Odpowiadam panu, że zaliczyłem kilkanaście kleni w tym parę przyzwoitych sztuk, mówię tylko, że trzeba się poświęcić i być bardzo wcześnie nad wodą. Facet widocznie ożywiony patrzy na mnie, po czym pyta: „to chyba zamroziliście?” Tu następuje mała wymiana poglądów na temat sensu wędkarstwa, regulacji rzek, zanieczyszczeń. Człowiek, sympatyczny gość pod 50-kę. Okazuje się że uczy w szkole. Ma takie poglądy, że aż mi się nie chce z nim gadać. Narzeka, że nie pozwalają regulować rzek, opryskliwie wypowiada się o SSR, która – tak to odczytałem – kontrolami odstrasza turystów… Odnośnie mojej wizji wędkarstwa zaniemówił na chwilę. Zupełnie go „wgięło”, jak mu powiedziałem, czy wyobraża sobie sytuację, gdy zalew jest własnością gminy, pływają w nim metrowe szczupaki, kilowe okonie, bo nie wolno zabierać ryb i cały sezon mają turystów, którzy poza kwaterą zapłacą jeszcze 5 dych [może mnie poniosło ze stawką] za dzień łowienia, bo te ryby są i że ta kasa była by dla nich. Wywróciłem mu jego wizję o 180 stopni ale chyba skutecznie [Klimkówka to bez wątpienia najrzadziej odwiedzana na południu Polski zaporówka, a w okolicznych miejscowościach nigdy nie ma problemu ze znalezieniem wolnych kwater. Poza sezonem, jest tu pustynia]. Na tym skończyliśmy.
Odpuściłem ponton ze względu na upał i pełnię. By jednak coś nowego zobaczyć, pojechaliśmy na odcinek poniżej zapory [około 3km niżej czoła zapory]. Poprzednio, mimo kakaowej wody złowiłem na tym odcinku w 1,5 godziny kilka potokowców, więc jeśli nic się nie zmieniło, to powinno być ich wiele. A teraz woda jest czyściutka.
Ropa poniżej płynie zdecydowanie większa, choć i tu rzekę dosięgła niżówka.
Woda jest wyraźnie zimniejsza. Wszystko wygląda bardzo atrakcyjnie: zielone otoczenie, wartki, momentami bardzo silny nurt, kryształ rzeki. Minusem są całe połacie burych glonów, które momentami ciągną się na metry. Sporo też śmieci, głównie plastiku. Dno to nieregularne kamienie na ogół dość duże. Chodzi się niewygodnie.
Nie licząc na cuda rozkładam kijek do 15g i nieco ryzykując, zakładam także żyłkę 10-kę. Po cichu marzy mi się choćby mały lipionek. Wszak mam te 10mm super małe wobki. Początkowo nie wiem co robię nie tak. Obławiam zagłębienia [spokojnie do 1,5m] pod przeciwnym brzegiem. Jestem zaskoczony, bo nawet nie mam skubnięcie, choćby mikro klonka, jakby ich tu nie było. A przecież przy samym brzegu pływa wiele takich z tegorocznego tarła. To samo pstrągi. Przez półtorej godziny bardzo skrupulatnego łowienia [wahadłówka, perłowy twister i wspomniany wobek], nie mam nawet cienia kropkowańca. Zaliczam jedynie kilka wyjść dziwnych rybek o dość szpiczastych głowach, niemrawo skubiących woblerek . Lipienie? A miejsca świetne.
Wszystkie te głębokie zastoiska są puste.
Już mam zamiar uznać, że nic tu nie pływa, gdy w desperacji posyłam wobka w dziki, jak dla mnie nurt o głębokości 40cm.
Rany! Co się okazało. Wszystkie ryby siedziały właśnie w takich zwariowanych miejscach. Biły jak opętane w te malutkie wobki. Większość stanowiły egzemplarze po 20cm. Sporo było jednak takich po 25-27cm. Ubarwienie nieprawdopodobne. Podobnie z siłą. Naprawdę, sztuki po 25cm swobodnie mogą konkurować z 30cm egzemplarzem na mojej wodzie. Pobicia nieprawdopodobnie agresywne. Niektóre rybki są matowo – szare, maja poszarpane płetwy i ogólnie kiepską kondycję. Albo uciekinierzy z hodowli, którzy się jeszcze nie zaaklimatyzowali, albo wpuszczaki.
Próbuje łowić wahadłówką ale niespecjalnie ma wzięcie. Ryby ewidentnie zainteresowane są drobnym, owadzim/larwalnym pokarmem. Woblerek jest nie do pobicia. W pewnym momencie mam troch inny opór i jakby ciut większy.
Dość grubiutki tęczak.
W zasadzie, na takich płachtach nurtu można było zaliczyć kilkanaście brań. Wiele ryb spinało się w zwariowanych saltach. Choć maluchy, to jednak całkiem inne pstrągowanie, niż mam okazje doświadczać na co dzień. Poniżej mostu, podrzucam wobler pod brzeg w cień drzew. Poprzednio takie miejsca świeciły pustkami, a w każdym razie nic się nie interesowało wobkiem. Tu jest płycej, a gałęzie sięgają znacznie niżej nad wodę. Szybkie, jakby ciężkie branie. Ryba znów walczy mocniej niż potokowce lecz jakoś tak przy dnie i bardziej statycznie. Pod kijem robię zdziwiona minę. Pierwszy, mój, bez wątpienia pstrąg źródlany.
Czas mija wspaniale. Robi się przyjemnie chłodno [ 25 stopni]. Pojawia się trzech wędkarzy. Dwaj są razem. Jeden łowi na muchę, drugi na spinning. Obaj mają spore koszyki do transportu ryb. Cóż, z takim podejściem, to raczej nie złowię nic większego… Trzeci to muszkarz. Starszy gość w amerykańskim mundurze z demobilu i takiejże czapce – polówce. Przypomina Lee Marvina. Podobnie jak ja, ma pudełko przynęt, szczypce do odhaczania i wędkę. Dwa zdania tylko, jak się zamieniamy miejscami, ale od razu widać, że jesteśmy z tej samej bajki. Ponoć jeden z tych dwóch złowił małego lipienia – widziała Agnieszka. Obaj są chyba, podobnie jak ja nietutejsi. Spinningista młóci wodę wirówką, na oko trójką. Pod prąd kij wygina mu się jakby holował kilowca. W poprzek nurtu lub z prądem mam non stop zaczep, albo wiązkę przygniłego zdrojka. Faktycznie łowi się bardzo trudno. Nawet małe wahadełka łapały co i raz zielsko. Trzeba było co jakiś czas wnikliwie sprawdzać końcówki kotwiczek, bo często wisiały tylko pojedyncze nitki glonów. Że coś jest nie tak można było poznać po tym, jak przez kilka rzutów nie było kontaktu.
Idę z 300m w górę. Jest tam silny spad terenu, a w wodzie mnóstwo, punktowo rozrzuconych dużych kamieni. Okazuje się, że prawie za każdym jest pstrąg.
Tylko, że brak większych. Muszkarz w polu widzenia też ma dużo brań, ale rybki jak moje. Jest już koło 19.00. Czas się zwijać. Podchodzę pod zatopione duże kije. Woda między nimi, a lądem głęboka i wyraźnie płynie. Pierwszy rzut i wyjmuję tęczaka. Taki jak poprzednie. Dzielnie walczy ale… Udaje mi się rzucić przed kije, w to samo miejsce, tyle, że pozwalam nurtowi wciągnąć wobka dużo głębiej. Niech tam. Najwyżej będę za nim nurkować. Potężne w porównaniu z tymi, co do tej pory pobicie. Żadnych wyskoków, tylko ryba sunie pod prąd jak torpeda. Już zaczynam żałować, że założyłem tak cieniutką żyłkę. Ryba mnie mija i z 10m powyżej wpływa za zatopione, małe drzewko. Czuję jak żyła trze o jakieś gałęzie. Ryba tam stanęła. Nadal nie mam pojęcia z kim emocjonująca przyjemność. Ryba stanęła, ale czuję, że żyłeczka utkwiła na początku konarów. Jakoś tam podchodzę, mocując się z nurtem, bacznie kontrolując poziom wody. Wodery ledwo, ledwo starczają w tym miejscu. Wydłużam dystans między szczytówką a zaczepem, popuszczając hamulec. Udaje mi się złapać w palce kawałek żyłki i nie luzując jej przełożyć przez kij. Ryba jest nadal. Ale wciąż prze w głęboki cień pod zwisające wikliny. Znów podjechała ze dwa metry w górę, choć mam wrażenie, iż zyskuję już przewagę. Po kilkunastu sekundach powoli ściągam rybę w dół. Opornie bo opornie, ale idzie. Na mojej wysokości zdobywa się jeszcze na jeden desperacki zryw. Tym razem w dół. Hamulec szaleje, jakbym ciągnął coś znacznie większego. Wiem, że mam pstrąga, ale raczej nie potok. Żadnych salt itp. Po chwili cykam pierwszą fotkę uciekinierowi z hodowli.
Tęczak ma 35cm i śmiejcie się – to mój rekord w tym gatunku. Poprzedni, 33cm „okaz” złowiłem jeszcze w liceum. Włócząc się po małych dzikich rzeczkach, raczej nie mam okazji na styczność z tym gatunkiem. Ryba nie należy do piękności: ma tępy, niezgrabny łeb, obgryzione płetwy piersiowe i kiepskie ubarwienie. Nie mniej siła godna.
Dniówkę kończę 18 potokowcami, trzema źródlakami i trzema tęczakami. Wszystkich kontaktów było ze trzy razy tyle. Fajna woda, tylko szkoda, że tak mało większych ryb. Idę spać szybko, zmuszam się do spania, by znalazła się wola wyskoczyć z łózka o 4.00. Z tego tytułu odpuszczam już planowaną, wieczorno – nocną godzinę z kleniami.
Dzień 6
Wstaję nawet ciut wcześniej, bez budzika. Rzut okaz w niebo, pokazuje, że totalnie zmieniła się aura. Bezskutecznie wypatruję księżyca w pełni. Jest masakrycznie ciemno i wietrznie. Czekam więc kwadrans, bo coś tu jest nie tak. Minimalnie szarzeje. Z trudem jestem w stanie rozróżnić na niebie wielgachne poszarpane chmury. Wygląda, że lunie jak nic. Chwilę się łamię, czy iść. Na tyle długo, że na miejscu jestem, jak wczoraj, a nie pół godziny wcześniej jak chciałem. Ale przez zmianę pogody i tak jest ciemnawo.
Idzie się fatalnie po sporych kamolcach, które słabo widać. Jest cieplej niż wczoraj, ale silny wiatr powoduje zupełnie inny odbiór temperatury. Cieszę się, że prócz podkoszulka i koszuli, mam ciepłą bluzę.
Przyklękam na tamce. Pomarańczowy owad śmiga w powietrzu i zniesiony silnym podmuchem ląduje z 5m na prawo w stosunku do planowanego miejsca. Ledwie uniosłem kij, a już sunie do przynęty klinowaty garb wody, doskonale widoczny nawet przy wietrze pod prąd i sporych falkach. Nie wytrzymałem nerwowo i zaciąłem wraz z pluskiem wody. Pudło. Kolejny rzut i wyjmuje takiego na 35cm.
Za chwilę następny, ale podobny. Nic większego. Jakby się spłoszyły. Po chwili ogłuszający wręcz łomot w wodzie. Niby pewnie bóbr, ale takiej pewności jednak nie mam tym razem. Tak sobie myślę, co by to za ryba mogła być. Tylko gdzie by się chowała? Jedynie przychodzi mi do głowy szczupak, albo kleń. Tylko jak kleń, to ja nawet nie wyobrażam sobie rozmiaru, przy takim hałasie…
Przechodzę na drugą stronę. Ściana traw za mną. Woda faluje, widać niewiele. Rzucam w okolicę nadbrzeżnych kamieni i zatopionych gałęzi. Wobler kołysze się sam z siebie. Lekkie pociągnięcie szczytówką. Widzę tylko dużą mordę i słyszę żabie kumknięcie. Na wodzie wielki bąbel powietrza. Kij już przygina się mocno. Odpuszczam hamulec, ryba rwie na boki, żyłka idzie jak masło. Nie ma czym stopować grubasa – 10-ka to tylko 1,7kg wytrzymałości. Jakoś się nie boję. Poza kilkoma dużymi konarami wierzby, nie ma większych przeszkód. Ryba jakby dopiero teraz przestrasza się tych płycizn. Idzie szybko wzdłuż brzegu, zagarniając kilka wierzbowych witek. Skracam dystans i szybko ściągam je z żyłki. Piękny, olbrzymi w tych warunkach „żabiok” łypie na mnie złym okiem. Jestem tak podekscytowany, iż nie mam odwagi robić zdjęcia w wodzie. Delikatnie podbieram go pod brzuch. Za pierwszym razem nie udało się. Uciekł jeszcze kilka metrów. Po chwili mam go w mokrej od rosy trawie. Wielki ogon i okazałe płetwy piersiowe. W kolorach zdecydowana przewaga mosiądzu nad srebrem. Płetwy także nie tyle pomarańczowe, co brązowo – wiśniowe. Łuski również jakby większe niż u tych z moich stron i chyba mocniej osadzone. Jestem usatysfakcjonowany. To chyba ten najokazalszy z tego stada, choć wyraźnie większy niż oceniłem kilka dni temu.
Aj, jak ciężko z nim się rozstać. Klenisko w ogóle nie chce żadnej reanimacji i mimo, że poza wodą był z minutę – dwie, to do razu chce uciekać. Dopiero, jak go trochę „umęczyłem” w wodzie, uspokoił się i pozwolił na jeszcze pożegnalne zdjęcie.
Odpływa niezbyt zgrabnie, bo dopiero w połowie koryta woda przykrywa mu grzbiet. Od razu zaszył się w zatopione patyki. Nie wiem, może tumult, jaki zrobił, może fakt, że dla mnie była to już pełnia szczęścia, połączona ze świadomością, iż z tej wody dziś przynajmniej więcej nie wycisnę, może zmiana pogody spowodowała, że złowiłem potem jeszcze jednego trzydziestaka. W pełnym świetle robię zdjęcia miejscówki z bliska. Tak wygląda ostoja ryb.
Wody tam nieznacznie nad kolano.
By nie być gołosłownym w jakich warunkach łowię, robię zdjęcie oddające „bezmiar” łowiska. Fotka mało udana, ale robiona z telefonu. W każdym razie samowyzwalacz jeszcze działa, mimo podtopienia urządzenia.
Postanawiam jeszcze pomedytować nad dziurą, by mieć pewność, że sprawcą mega hałasu jest bóbr, a nie jakiś rybi kolos. Stanąłem nad dołkiem jak czapla. Po paru minutach, nie co wyżej, spod brzegu zaczęły wydobywać się obłoki mułu. Po chwili, gdy sięgałem po aparat do kieszeni, 1,5m ode mnie najpierw zobaczyłem wiosłowaty ogon, a sekundę później wielgachny bóbr zrobił w wodzie fikołka i tuż pod moją nachylająca się twarzą, pokazała się jakby rozczochrana morda zwierzaka. Falująca w wodzie sierść dość śmiesznie deformowała facjatę gryzonia, który na mój widok dokonał panicznego zwrotu. Jedyne co uchwyciłem, to obłok mułu pod nogami.
Postanawiam zobaczyć, jeszcze jak jest niżej. Wszak dopiero 6.00. Wygląda na to, że niżówka osiąga swoje apogeum.
Ryb, poza maluchami nie widzę. Początek cofki przed zbiornikiem jest o kilka metrów węższy, niż gdy przyjechałem.
Dno koryta rzeki wygląda jak pustynia.
W drodze powrotnej, w samej Ropie przy palach po moście łowię jazgarza.
Okazuje się, że po kleniach i okoniach, to one do spółki z rosłymi kiełbiami rządzą w rzece. Oprócz tych gatunków i szczupaczków oraz bardzo rzadkich jelców, innych ryb nie widziałem.
Po południu mam szczerą chęć zwodować ponton. Tym bardziej, że się dosyć rozpogodziło. Nie mniej jest parno, a porywy wiatru – spokojnie do 40/h. Na wodzie poza żaglówką i kilkoma ludźmi na deskach, nikt nie pływa. Jadę więc na pstrągi. Jutro, ostatniego dnia popływamy od rana do wieczora i powrót.
Nad wodą pomny wczorajszych doświadczeń, nie ryzykuję i zakładam 14-kę. Nastawiam się tylko na cokolwiek większego. Łowię tylko wahadłówką, tym bardziej, że z drogocennych wobków ostał się jeden. W drugim wypadł ster, trzeci jakimś cudem wypadł ze swojej przegródki, która się otwarła przy wyciąganiu z kieszeni koszuli [zapomniałem kamizelki]. Dwie godziny daje dziesięć pstrążków potokowych. Brań jest znacznie mniej niż wczoraj.
Następny ranek, owszem – wita nas chłodem lecz też i mega ulewą. Czekamy do 11.00, ale nie przestaje. Z komunikatów wynika, że szybko nie przejdzie. Więc powrót.
Jak to wszystko ocenić? Odnośnie bazy noclegowej jest bardzo dobrze. Zarówno ilość jak i standard. Gospodarze zachowują się tak, jakby ich nie było. Są naprawdę ok. Ceny także nie są zatrważające. Poza sezonem miejscowość wygląda jak wymarła. Trzech ludzi na krzyż, na ulicy w dzień, w sezonie może dwa razy tyle. Zaopatrzenie sklepów też spoko. Gorzej z jadłodajniami. Jakość kiepska i nie piszę tego z perspektywy mojego złego samopoczucia. Jest dużo gorzej niż dwa i trzy lata temu. Słabe jest natomiast wszystko, co dotyczy ryb. Po pierwsze, albo na stronie PZW Sącz winien być komunikat, że owszem – mamy takie i takie pozwolenia, ale obecnie do nabycia są tylko takie, a takie. Albo ludzie je sprzedający, na telefoniczne zapytanie powinni powiedzieć, że tak, mamy, lecz tylko trzydniówki. Tyle, że oni ich nie rozróżniają. Kolejna kwestia. Punkt widzenia. Niestety, wśród osób miejscowych, niekoniecznie wędkarzy, panuje przekonanie, że turystom nic nie powinno przeszkadzać, robić dosłownie, co im się podoba, bo wtedy będą chętniej przyjeżdżać. O wszelkich wędkarskich kontrolach wypowiadają się źle. O zgrozo, podobne opinie mają wędkarze , nie wiem, czy z najbliższych stron [nie oglądałem rejestracji], ale mówili, że tutejsi, czyli co najmniej z okręgu sądeckiego – z dezaprobatą mówiący o strażnikach SSR. Przez cały czas nikt, nic nie sprawdzał, nie miałem żadnej kontroli, ani ze strony SSR, ani PSR ani policji wodnej, która dwukrotnie koło mnie przepływała…
Odcinek poniżej zapory ma świetny potencjał. Pal licho już tych obcych uciekinierów. Nie mniej działanie w stylu „chłop żywemu nie przepuści”, prowadzi do tego, że mamy standard południowej Polski, czyli dziesiątki rybek po 20cm, a mogły by być dziesiątki takich choćby po 35cm. Powyżej zapory Ropa to kałuża, więc nie ma co nad nią mędrkować, poza tym ma znacznie cieplejszą wodę. Ze względu na mikre rozmiary, aż się dziwię, że żyją tam tak okazałe klenie. Mało kto tam łowi, więc nie ma się co czepiać. A sama zapora? Nie wypowiem się o niej po tej próbce. Mam wrażenie, sadząc po danych z sonaru, że nie jest tam aż tak źle z rybą w ogóle. Jak jest z drapieżnikiem? Czas sandacza raczej dopiero nadchodzi [chyba drugi raz]. Będąc na stronie koła Gorlice widać, że ci ludzie próbują działać. Są krześliska, starają się robić kontrole. Odnoszę wrażenie, że zarówno działania koła, jak i lokalnych władz zmierzają do tego samego: zwiększenia liczby turystów – tam naprawdę nie ma pracy w okolicy!, tyle, że świadomość władz samorządowych jest z minionej epoki. Jeśli tam nie będzie zwiększonej kontroli, zachęcania ludzi do nie trzebienia wszystkiego, co się rusza w wodzie, to przyjeżdżać będzie tylko garstka frajerów, którzy od czasu do czasu dadzą się naciąć. I tylko w wakacje. Ja postaram się poświęcić jeden weekend w połowie września lub z początkiem października i zbadać temat odnośnie ryb drapieżnych przy normalnej temperaturze wody i w czasie gdy, jeśli są, to żerują lepiej.
Chciałem też podziękować panom prezesowi koła Gorlice i skarbnikowi koła, za pomoc przy „rozkminieniu” kłopotu z pozwoleniami. Widać, że ci ludzie się starają. Nie mniej zasad jakie przyjął okręg to oni sami nie zmienią…
2 odpowiedzi
Po pierwsze: gratuluję pięknego kleniska (ile miał cm, jeśli można wiedzieć?). Każdy kolejny wpis potwierdza Pana klasę wędkarską i niebywałe wręcz umiejętności w wyskubywaniu ryb z najmniejszej nawet kałuży.
Po drugie: Pana wpisy przedstawiają polską rzeczywistość wędkarską taką jaka jest w rzeczywistości. Czyli: brak kontroli, bajzel z zezwoleniami, kompletny brak jakiejkolwiek świadomości wędkarskiej u spotykanych łowiących. Szczerze i bez owijania w bawełnę – i to mi się bardzo podoba (choć, widząc skalę problemu, bardzo przygnębia).
I po trzecie: dobrze że Pan to wszystko tutaj wytyka. Może jakieś puste łby natrafią kiedyś na tę stronę i zmienią nastawienie po przeczytaniu kilku wpisów.
Pozdrowienia ze stolicy.
Przemek
Kleń otarł się o 50cm, choć pełnego pół metra nie było. Cieszę się, że stronka się czyta.Wolałbym pisać tylko o łowieniu ryb ale przy tym, co jest, to bez wywierania presji nie da rady. Zmiany są tak powolne, że zanim osiągniemy stan normalności, to w wodach będą uklejki i cierniki. Nic więcej…