Zacząłem letni maraton spinningowy. Mam nadzieję, że przerwy będą tymi planowanymi, a pogoda będzie łaskawa, choć na to, to akurat się nie zanosi. Niestety. Urwanie głowy związane z prymitywnym sposobem spędzania wolnego czasu [praca] w końcu powoli okiełznałem. Nie miałem, o czym pisać, bo chciałem odrobić się ile można i z czystym sumieniem zbijać bąki z wędką w ręku. No, te dwa – cztery dni w tygodniu będę musiał czasem popracować, ale nie będzie źle.
W zasadzie, to maraton miał się zacząć 22 czerwca. Uciułałem wolny dzień. Byłem tak „nagrzany”, że pojechałbym na Syberię bez środka przeciw komarom. Dzień wcześniej było dość chmurno i zapowiadano przelotne, lekkie opady. Wisła brudna, więc miałem zaliczyć zbiornik wody stojącej. Wszystko, absolutnie wszystko zapakowałem dzień wcześniej, by potem iść lekkim krokiem do auta, tym bardziej, że zastanawiałem się czy iść w ogóle spać. Ostatecznie zrobiłem sobie mały maraton filmowy i w taki sposób doczekawszy godziny 2.00, ruszyłem. Ujechałem słownie 8 km i wpadłem w taki deszcz, że wycieraczki ledwo nadążały. Gdyby mnie to zastało nad wodą, to bym zacisnął zęby, ale, że dopiero kilka kilometrów od domu, zawróciłem. Taka ulewa na wodze zmienia mój ponton w basen z wodą. Nawet jak trwa 10 minut. Jak tak mają wyglądać przelotne opady, to ja dziękuję…
Dopiero 2 lipca nastała okazja by poprawić sobie nastrój. Druga część dnia była wolna i wyskoczyłem na kropkowańce. Zanim przejdę do rzeczy, zobaczcie, jakie mamy opóźnienie w przyrodzie. Poniższe zdjęcie, zrobione na początku lipca, co widać po dacie, przedstawia rójkę chrabąszczy majowych, która zwykle ma miejsce pod koniec maja/na początku czerwca.
Żuki jak latające traktorki fruwały głośno bucząc i wplątując się we włosy. Obsiadały wszystko i w najbliższym otoczeniu było ich z 20-30 sztuk. Niech to obrazuje, jak wszystko w tym roku jest do góry nogami. Nie mam wątpliwości, że na ryby też to działa, a ciągłe, silne opady i nagłe wezbrania nieźle dezorganizują im bytowanie, więc przestałem się dziwić, że ciężko cokolwiek przewidzieć [gdzie stoją, na co biorą itd.]
Wracając do pstrągów; woda była nadal sporo podniesiona, ale pierwszy raz, chyba od połowy maja – czysta. Naprawdę czysta. Cały, krótki spacer mógłby podsumować, parafrazując znane powiedzenie: co pstrąg, to obyczaj. Otóż dostałem nauczkę [no chyba, że był to przypadek], że należy być możliwie plastycznym. Co ja poradzę, że nie lubię łowić pstrągów na woblery? Przeszedłem całą kilometrową prostkę w dwie godziny i zaliczyłem ze dwadzieścia anemicznych skubnięć. Wszystkie, podobnie jak za pierwszym razem na tej rzeczce w kwietniu na białego twisterka 6cm. Inne przynęty były ignorowane. Co z tego, gdy tylko jedna ryba łaskawie powtórzyła atak i na małą wirówkę wyjąłem malca na 20cm? Pstrągi jakby nie widziały innych przynęt. Próbowałem nawet mikrojiga, choć wyraźnie podniesiona woda „leciała” jak torpeda uniemożliwiając komfortowe, dłuższe prowadzenie takiej przynęty przy dnie. Zdesperowany, dopiero pod wieczór założyłem 5cm Salmo Minnow. Nie wiem, czy ryba po prostu zaczęła żerować, czy trzeba było wcześniej założyć taki wabik, bo, jak głosi gminna wieść – po spłynięciu ze stawów drobnicy kilkanaście dni temu, pstrągi nie zawracają sobie głowy jedzeniem czego innego. Fakt faktem, z ostatnich sześciu brań wykorzystałem pięć. Niestety rybki były małe. Pierwsza trójka stała dosłownie o metry od siebie i zaatakowała wobler nic sobie nie robiąc z chlapaniny przed minutą.
Ryby były tuż pod miarę. Najczęściej zapięte za kotwicę brzuszną. Uderzył mnie fakt, że nie miały nic z upasienia, które już w maju mocno się zaznaczało. Kolejne dwa były zupełnymi malcami, chudymi jak często pstrągi bywają po zimie. Ten brak większych, których było tu całkiem sporo mocno mnie zaniepokoił. Czy wybrali je wielbiciele rybiej dziczyzny? Wszak ku mojej rozpaczy wzdłuż rzeki idzie bardzo starannie wydeptana ścieżka. Bardziej wygląda mi to na jakiegoś miejscowego, który często nawiedza odcinek, niż stado przyjezdnych. A może ryby jednak powoli zaczynają być zmęczone tym testowaniem ich wytrwałości przez naturę? Wprawdzie w mojej rzeczce, jak i w tej, ryby, które były przed pierwszą falą opadów były nadal, to może ta druga duża wielka woda, zmusiła ryby do zmiany siedzib. Wszak na tym fragmencie nawet przy normalnym stanie wody, rzeczka płynie raczej bardzo szybko, bez zwolnień…
Mimo braku gęstych krzaków, czy licznych drzew, w trawach kryła się już masa komarów i był to przedsmak tego, co mnie czekało z nawiązką w następnych dniach.
Kolejny wypad był nad Wisłę. Ponieważ opadająca i czyszcząca się rzeka przyciągała co dzień tabun ludzi, [którzy jednak na ogół zupełnie nic nie łowili – Paweł czuwał, codziennie podglądając rozwój sytuacji], uznałem, że jestem za bardzo wymęczony pracą, by się jeszcze kokosić w tłumie, postanowiłem, że ponton zagwarantuje spokój i samotność. Z rannej pobudki nic nie wyszło. Wykończony natłokiem roboty, otwarłem oczy o 5.00, tylko po to, by wyłączyć budzik i przewrócić się na drugi bok. Z bólem wybrałem się po 11.00. Wędkowanie rozpocząłem o 13.15 przy 30 stopniach. Wiał leciutki wiatr ze wschodu, przy nielicznych chmurkach, nawet, jeśli większych, to jakichś takich „rzadkich”. Woda była nieznacznie wyższa i dość przejrzysta. Mocno „przymulony”, otrzeźwiałem, gdy zdałem sobie sprawę, że oprócz ręcznika do wycierania nadmiaru wody itp., nie mam zrywki – to ten śmieszny kabelek, bez którego silnik nie chce odpalić. Cały majdan był już rozłożony, włącznie z kucami mechanicznymi na rufie… Chwila gorzkiego wkurzenia przybierała na sile, gdy zajrzałem jeszcze raz w kieszeń kamizelki i…była tam.
Rozłożyłem kije i jazda. Znacznie milej, bo wiaterek jakby szybszy, gdy ponton w ruchu. W drodze na planowane miejsce, zahaczam o okoniową, jesienną w zeszłym sezonie miejscówkę. I widzę na raz kilkanaście pięknych, żółtych, okrągłych ech na ekranie. Są! Wróciły. Momentalnie gaszę silnik i na wiosłach cichutku jak się da opływam obszar. Jeśli to nie małe leszcze, czy większe krąpie, to muszą być One. Ale mnie ożywiło! Kotwiczę powyżej, jakieś 30m. Dobrze, że kij miałem rozłożony, bo ledwo zakładałem przynętę w tej ekscytacji. Jak by to były takie typowe polskie okonki, to bym tak nie świrował. Lecz te, tutejsze, to można rzec, krajowa okoniowa, rzeczna ekstraklasa. Pierwszy rzut przeszedł bez echa. Po tych wszystkich ostatnich rozczarowaniach, szybko zagościło niesympatyczne ukłucie zwątpienia. Drugi rzut. Trochę bardziej w lewo, by ripper napłynął jakby bokiem, tuż nad dnem na krawędź uskoku. Bomba! Przyzwoitych rozmiarów pasiak, jak jest naprawdę głodny, to nawet na względnie miękkim kiju, na plecionce potrafi palnąć w gumę. Dwie sekundy później, jakby dochodzi do niego, że coś jest nie tak. Kilka wspaniałych, bardzo silnych targnięć. Jak mi tego brakowało. Od jesieni. Warto było czekać. Przy burcie ciągle nie chce dać się podebrać półkilowy garbusek. Taka, standardowa w tym miejscu „trzydziestka”.
Rozbójnik połknął 6cm gumy na 6g gramach dokumentnie. Żadne tam skubania. Po prostu ją zeżarł. Ryba cieszy oko, ale trzeba działać, bo jest ich więcej.
Kolejny rzut i pudło. Dwa następne to niestety spady. Mam w końcu zaczep. Nie mając zamiaru ich płoszyć, rwę. Postanawiam rzucić jeszcze dalej, pod trzciny, gdzie w końcowej partii dołka siedziały zazwyczaj największe. Pobicie, jak wcześniejsze: krótkie, mocne z natychmiastowym wściekłym przygięciem. Ale w głowie pali mi się czerwona lampka, bo tej ryby nie mogę zdecydowanie ciągnąć do siebie, jak poprzednich. Czterdziestka? Nie dowiedziałem się. Po przebyciu z dużymi oporami około 10m, gdy dzielił nas jeszcze dwa razy taki dystans, okoń [jeśli to był on, a raczej tak] – odhaczył się. Co tam. Ważne, że są. Za chwilę mam dwa – trzy kolejne. Mniejsze, a jeden to jakiś mikrus, jak na tę miejscówkę [jakieś 22cm]. Wszystkie jednak, nawet te mniej okazałe dają radę większym gumkom. Wystaje, co najwyżej główka.
Niestety brania ustają. Nagle i gwałtownie. Zmieniam przynęty. Nie skutkuje to zmianą sytuacji. W pewnym momencie zakładam średnie banjo. Ten rippero – twister ma chyba 10cm długości. Główka też większa – 10g. Kilka rzutów i mam w końcu branie. Mocne, ale żadne tam targnięcie. Raczej jakby pociągnął po brzytwie. Z przynęty zostaje tyle, co widzicie na fotce…
Cokolwiek to było, nie było małe. Ponieważ okonie nadal jakby znikły powoli wpłynąłem w ich teren. Nie wiem, co było powodem, że już nie brały. Stały nadal.
Zrezygnowałem i postanowiłem zobaczyć, czy tutejsze wzdręgi [także bardzo na ogół okazałe], są już na pozycjach. Niestety, nie były. Znów widziałem kilka ryb, ale nie licząc jednej, która wypuściła się na 6cm kopyto i oczywiście nie zacięła, to nie miałem brań. Ta guma nie była dla nich przeznaczona.
Próbowałem szukać innych ryb, ale mimo wielu fajnych ech na sonarze, to nic nie chciało współpracować. Bolki atakowały ospale i rzadko. Jeden z dwóch łowiących z brzegu, zawzięcie rzucał za drapieżnikiem, ale nie widziałem, by miał branie. Grunciarzowi popiskiwał sygnalizator, podrywał się do kija, ale też nie zauważyłem, by coś wyjął. Późnym popołudniem dostałem się w ławicę wielkich leszczy. Miałem chyba jeden rzut bez kontaktu z rybą. Oczywiście same podcinki, więc dość szybko zmieniłem miejsce. Około 17.30 jeszcze raz dałem szanse krasnopiórom, lecz poza dużym karpiem, który jak ekshibicjonista, ostentacyjnie afiszował mi się kilka razy w najbliższym sąsiedztwie pływadła, inne ryby pościły.
Nie byłbym sobą, gdybym na koniec nie odwiedził ponownie okoniowej bankówki. Bardzo szybko mam kolejnego półkilowca w podbieraku.
Dwie następne ryby nie powalają. Też jakby nie tutejsze. Wiatr ustał i robi się wyraźnie chłodniej. Rozglądam się po niebie, tym bardziej, że na dzień następny ma nastąpić zmiana. Aura ma się pogorszyć, za to ciśnienie ma iść w górę i ma powiać z zachodu. Tyle prognozy. Faktycznie, kilkanaście minut później rejestruję, nadchodzący od zachodu „atomowy grzybek”
Niezniechęcony chwilowym brakiem kontaktów, działam dalej. Ostatecznie mam jeszcze kilka brań. Wykorzystuję trzy. Najpierw wyjmuję sandaczyka pod 40cm.
Kolejnym jest piękny, ponad trzydziestocentymetrowy pasiak. Walczy zdecydowanie mocniej, całkiem długo trzymając się dna, a potem kręcąc krótkie zawijasy na powierzchni.
Dość poszarpany ripper poszybował znów do wody. Jakoś tak sam z siebie upadł z dala od brzegu, na równą jak stół, metrową wodę. Już miałem zamiar szybko go stamtąd wyciągnąć, tyle, że pomyślałem, aby dać szansę temu nieciekawemu miejscu. Tymczasem po jednym z pierwszych poderwań nastąpiło branie, jak kolejnego sporego okonia. Ryba początkowo ładnie przygięła, wcale nie mocniej niż okonie, ale tak spokojniej. Jednak wcale nie miała zamiaru dać prowadzić się tak, jak garbusy, które miotając się pod wodą we wściekłych esach-floresach, jednak chcąc nie chcąc płynęły do mnie. Ten postawił tępy i statyczny opór. Oczywiście nie miałem wątpliwości, że przy takiej postawie, cokolwiek to jest, może urwać mi plecionkę 0,10mm, ale powoli rozmarzyłem się na myśl o kilowcu. Ryba tymczasem stała pod pontonem i bardzo niechętnie płynęła do powierzchni. Na kiju miałem tym razem około 1,5kg sandacza. Przy okoniach – trzydziestkach był duży. Jego atak też nie był jakimś mizianiem rippera, tylko łyknął go bardzo zdecydowanie.
Sensownego zdjęcia też bardzo nie chciał sobie zrobić i nie dość, że wiercił się okropnie jak na okoniowatego, to za nic nie chciał stroszyć płetw. Mając świadomość, że kolejne sekundy poza wodą raczej go zniechęcą niż zachęcą i że jak do tej pory nie chciał się polansować, to tego już nie zrobi. Chwilka reanimacji i czmychnął w ciemnawą już toń.
Nie miejcie z tego kolorowego opisu krzywego obrazu dnia. Wszystkich pewnych brań miałem z dwadzieścia, trzy, czy cztery ryby spadły w holu. Gdybym wszystkie wyjął, to biorąc pod uwagę okazałość większości, powiedziałbym, że jest fajnie. Ale w rękach miałem tylko połowę ryb, więc wynik jak z początku listopada w zeszłym roku. Nie mniej, super, że znów są. Rosną nadzieje, iż we wrześniu, jak w zeszłym sezonie będzie szał, a i w wakacje nie pozwolą się nudzić. Droga powrotna pontonem odbyła się nieprawdopodobnej chmurze komarów, które dość mocno mnie napoczęły. Wejście w krzaczki, by zrobić siku było wielkim ryzykiem. Miało się wrażenie, że wszystkie trawy wokół brzęczą i tylko czekają na śmiałka. Zresztą na otwartym terenie też nie było lepiej.
Po dokładnie 2,5 godzinach snu, dość drętwy ze zmęczenia i niewyspania, czekałem pod budynkiem pobliskiego technikum na Patryka. Godzina na szkolnym zegarze była „chora”.
Cóż mnie może wyciągnąć o takiej porze po, nie oszukujmy się – niekoniecznie obfitym wędkowaniu na pontonie w upał? To „coś” nazywa się mała rzeczka. Kolejna, dość odległa, położona z dala także od większych skupisk ludzi i zupełnie nieznana. Ciek, bo to słowo świetnie pasuje do rzeczułki, wyjawił nam znajomy z mojej drugiej pracy, a który to Maciek jakiś czas temu dokonał, że użyję modnego ostatnio określenia – „coming out`u” i przyznał się, że też jest wędkarzem. Rzeczka płynie w jego rodzinnych stronach. Ma status wody górskiej. Maciej łowił w niej na ogół same pstrągi. Jak sam mówił, nie porażają wielkością ani ilością, ale są. Do tego z początkiem maja wybrał się tam po większej przerwie i pod wpływem mojej pisaniny, nie łowił jak zwykle wirówką, tylko czerwonym twisterkiem. Złowił cztery pstrągi i cztery klenie. Tu już zacząłem przebierać nogami, a gdy podesłał mi kilka fotek… Nie było szans, by się tam nie pokazać. Ja najzwyczajniej uwielbiam takie ciurki, gdzie 30cm ryba jest już spora, a takie głównie się tam łowi. Zarówno pstrągi jak i klenie tej wielkości, są już w tej rzeczce duże. Poza tym zawsze jest nadzieja, że, a nóż trafi się okaz w takim strumyku. To dopiero jest powód do satysfakcji. Patrykowi też nie trzeba było opowiadać jakiś szczególnie podkoloryzowanych historii, by zdecydował się natychmiast. Zresztą super, że on prowadził, bo z moim stylem jazdy to bylibyśmy na siódmą. Tymczasem jesteśmy tuż przed piątą. Po drodze gadamy oczywiście o rybach. Ja nastawiłem się na „ilościówkę”: mam kijek do 15g i żyłkę 14-kę i niewielkie przynęty [kilka smużaków, małych typowych woblerków po 2cm, wahadłówki na pstrążki, dwie dosłownie wirówki w numeracji 00 i 0, oraz niewielkie gumki na maksymalnie 2g i mikrojigi. Patryk arsenał powiększył o kilka „normalnej” wielkości woblerów i gum, ale generalnie też chce bazować na maleństwach. Jak słyszymy, że Maciek stawia na wirówki nr 2, to powiem szczerze – wysoko unoszą mi się brwi, tym bardziej, że kolega nie robi sobie jaj. Komentujemy z Patrykiem, że tak dużych błystek w temacie takich ryb jak klenie czy pstrągi, nie używamy już kilka ładnych lat. Jak nas pokarało za przemądrzałość będzie dalej. Ciut egoistycznie [pstrągi], wybieram odcinek najwyższy. Maciek, powiedzmy środkowy, a Patryk zjeżdża najniżej, blisko już ujścia do większej rzeki.
Jest dosłownie dwie minuty po 5.00. Ciut mi chłodno, bo tylko 14 stopni. Wspaniały, pogodny ranek. Nigdzie śladu załamania pogody. Wiaterek słaby i jak przez ostatnie dni – wschodni. Nie za dobry, ale nie grymaśmy. Stoję nad…zastanawiam się jak to nazwać? Strumykiem? Myślę sobie, że przegiąłem z tym najwyższym odcinkiem. Rzeczka ma jakieś 1,5 – 2m. Wody do pół łydki. Mimo, że wokół domostwa są rzadkie i nie bezpośrednio nad wodą, to jednak w korycie ciurnika pełno opon, reklamówek, starych pasków od kombajnów i tego typu śmieci. Woda niestety wyraźnie trącona, a i tak bywa chyba nie aż tak krystaliczna, jak wody górskie w moich stronach. Dno jest w przytłaczającej części piaszczyste z dużym dodatkiem, może nie mułu, a piaszczystego pyłu, który podrywa się wielkimi chmurami przy każdym kroku.
Początkowo udaje się iść brzegiem lub jego skrajem. Bardzo szybko mam wyraźne, lecz nie do zacięcia brania. Nie mam pojęcia, co to jest. Zakładam ciekawskie strzeble, które ponoć tu też żyją, a które podskubują wszystkie w zasadzie małe wabiki. Woda miejscami wonieje nieciekawie, ale może strzeble rzeczywiście tu są. Gatunku nie rozróżniam w cieniu wąwozu, w który rzeczka wpływa i przy tym żółtym dnie. W zasadzie nic nie widzę. Zakładam smużaka, gdy dostrzegam nieśmiałe kółka na powierzchni. Szybko mam około 20 cm klenika.
Podobnie z maleńką wiróweczką. Atak, za atakiem, ale rybki podobne. Wiele jest bardzo małych. Te, które udaje się zaciąć mają do 26cm [mierzyłem największego]. Jest może 5.20. Mam sms od Maćka. Gospodarz, że tak powiem – nie jest zbyt gościnny. Melduje, że ma klenia 39cm. W czymś takim! Nutka zazdrości i początkowo niedowierzania. To ta fotka główna tego tekstu. Po około 500m rzeczka zmienia oblicze.
Robi się wolniejsza i dużo, dużo głębsza. Co raz częściej mam kłopot by jakoś się poruszać mimo posiadania woderów.
W końcu zacinam jedno z tych niemrawych podskubywań. Okonek.
A więc i one tu urzędują. Ten z fotki jest największym, choć to nietrafione słowo, dla tych prawie przeźroczystych pasiaków. Kilka razy pod kij odprowadzają mi przynętę pod kij jakieś niewielkie rybki. Biorę je za uklejki, ale któraś decyduje się na atak i wyjmuję niewielkiego jelczyka.
Widać, że powódź zdemolowała wodę i gdyby nie śmieci, byłoby cudownie.
Bardzo ciężko szacować głębokość. Kolor dna i lekkie, chyba po opadach zmętnienie wody, powoduje, że ocena głębokości jest trudna. A pojawiają się dołki po pas.
Patryk też ma kontakty, ale podobnie jak ja z niewielkimi klonkami.
W pewnym momencie trafiam jakby nad inny strumyk. Wszędzie kamieniste dno, koryto po metr – dwa szerokości, rwący nurt po kolana.
Szczerze powiem, że coś takiego, pstrągowego widziałem tylko w górach, w Maroku i gdyby skały były ciut bardziej rude, to przysiągłbym, że jakimś cudem tam się przeniosłem.
Nadal jednak nie mam kontaktów z pstrągiem. Tylko nieliczne, nawet nie okonki tylko okonięta i małe kloneczki. Potem woda staje się jak poprzednio: raczej spokojny nurt na piaszczystym dnie. Miejscami jest tak głęboko iż przy tak stromych brzegach, muszę okropnie kombinować, aby iść dalej. A złapać się można, co najwyżej pokrzyw, lub ostrężyn…
Do 8.00 ryby, jakkolwiek malutkie, to żerują świetnie. Tyle, że mało co udaje się zaciąć, przez te niewyszukane gabaryty rybek. W kilku płytkich zastoiskach widzę pojedyncze małe głowacze i stadko około 30 kiełbi. Nie są duże, takie do 7-8cm. Pogoda powoli się zmienia. Miły już od 6.00 chłód rzeczki i wąwozu stał się parnym upałem. Przybywa chmur. Chłopaki dzwonią, bo trzeba coś zdecydować. Mają podobnie jak ja – zdecydowanie mniej kontaktów, za to Patryk zaliczył kąpiel. Myślałem, że gdzieś tam wpadł do pół uda. Sam zresztą nalałem sobie w wodery. W prawy tylko troszkę, a w lewy całkiem sporo. Tymczasem Patryk zalicza dziurę na ponad 1,5m! W drodze powrotnej, na płytkim, około metrowym przewężeniu, wierzcie lub nie, jakiś metr od moich nóg [stałem na brzegu], przechodzi po dnie, [bo trudno mówić, że płynie], zalany może dwoma centymetrami wody około 15kg bóbr. Zdębiałem, a zwierz już odpłynął w dół rzeczki, trafiając na więcej wody. Na samym końcu napotykam nie nowy już, co widać na oko – drewniany jaz. Jak go tak oglądam, to poważnie powątpiewam, w wędrówkę w górę rzeczki kleni, a i pstrągom najłatwiej chyba nie jest, choć z pewnością nie w wysokości tu kłopot tylko w wąskim gardle wypływu.
Maciek złowił zdecydowanie największą rybę; jako jedyny miał też małego pstrążka. Także jako jedyny z nas łowi tu idąc…pod prąd. Obaj z Patrykiem nie przepadamy za tym, a w takim strumyku, to moje wahadłówki [nie użyłem ich nawet], czy smużaki nie na wiele się zdadzą. Jak widać był to jednak skuteczny patent.
Uznaliśmy, że podjedziemy nad rzekę, do której wpada rzeczułka, nad którą spędziliśmy ranek. Tak sobie jeździliśmy i jeździliśmy i w końcu, owszem – byliśmy nad kolejnym celem tyle, że już w okręgu, na który nie wykupiliśmy zezwoleń. Trzeba było się cofnąć z 15km. Pogoda była już całkiem inna. Zanosiło się na burzę. Niewielka w sumie rzeka, bardzo przypominająca Skawę, tylko połowę mniejsza, niosła lekko zmąconą wodę.
Ryby absolutnie strajkowały. Choć, nie. Powiem raczej, że niewiele tam już pływa. Złowiłem dwa małe kleniki, koledzy zerowali. Patryk wprawdzie poszedł na długi marsz i stwierdził w dwóch miejscach spore skupiska dość dużych kleni. Nie wiem, jeśli tak, to powodem nie jest to, że przełowiono je w jednym miejscu bardziej dostępnym, tylko może teraz dopiero mają tarło. Nie byłoby to tak nierealne, patrząc na anomalie w tym roku.
Krótkie silne opady oraz kilka złowrogich grzmotów, spowodowały, że po 14.00 kapitulujemy. Po dłuższej jeździe stajemy na rondzie, gdzie z jakichś powodów strażacy wstrzymali ruch na chwilę. I tak patrzymy na drogowskazy i nagle szybka decyzja: Dunajec. Pół godziny później rozkładamy się nad sporą zatoką. Rzeka czysta, choć wyraźnie przybrała. W polu widzenia dwie piękne wyspy. Jedna to czubek przerwanej ostrogi. Druga to płaska rozległa łacha z rzadką trawą. Piękne wlewy i przelewy. Niestety z bardzo szybką przy tym poziomie wodą.
Na prawo od nas w górę rzeki stwierdzamy jeszcze trzy ostrogi, tak dzikie i tak kosmicznie zarośnięte, że ciężko rozpoznać, iż to nie naturalny brzeg. Zastoiska między nimi wyglądają jak typowe zakola lub wręcz stawy ze stojącą lub bardzo leniwą wodą. Już przy brzegu bywa dość głęboko, ale o pójściu w te chaszcze nikt z nas nie myśli. Nie przejdziemy tego nawet w godzinę z wędkami. Całkiem ładna tu pogoda zmienia się gwałtownie. Mimo słońca pojawia się pojedyncza wielka chmura i zaczyna obficie lać. Deszcz jest ciepły, spokojny, ale na tyle silny, że po kwadransie wyglądamy jakbyśmy wpadli do wody. Oczywiście każdy pewnie rozważał powrót po jakiś sztormiaki, ale jak pomyślałem sobie, że mam wracać na granicy lądu [długa droga], lub na przełaj, to wybieram „wczasy w Kambodży”. Maciek został przy aucie, ja z Patrykiem pełzniemy na granicy wody i dżungli. Nasze chaszcze w swym bujnym rozkwicie w niczym nie ustępują tym tropikalnym. Są tak samo ciasne, klaustrofobiczne i przytłaczające, uniemożliwiające poruszanie się, pełne wszelkich owadów. Różnica tylko taka, że zróżnicowanie gatunków zwierząt i roślin u nas jest mniejsze. Nie wiem, może to zmęczenie, może ten deszcz był faktycznie ciepły, ale tak tkwiliśmy we trzech w tej ulewie. Aż mi czapka puściła farbę i miałem zielone czoło.
Rzucam wzdłuż wstecznego prądu małą wirówką. Bardzo szybki strzał. Nawet miękka szczytówka nie drgnęła, a już była po przynęcie. Szczupak. Mówię, do Patryka, że tak mała wirówka to go mogła połaskotać i może weźmie. Zakładam 4cm ripperek na 2g. Wody jakiś metr. Rzut, rzut, buch. Wisi. Skacze jak pstrąg. Mały. Najwyżej 35cm. Nie miałem okazji zajrzeć mu w gardło bo się wypiął. Za chwilę wyjmuję jeszcze dwa podobne. Niestety dla mnie – są „czyste”. Żaden z nich nie był odpowiedzialny za pozbawienie mnie zasłużonej mikro wirówki.
Patryk rzuca około 7cm gumą o większej gramaturze. Ma branie. Ponawia rzut i na całkiem dużą przynętę, połakomił się około 35cm kleń.
U mnie otwiera się worek z braniami okoni. Mam co chwilę podskubywania kolejnej wirówki. Nie są to na pewno małe klonki, tylko coś innego. Zakładam fioletowy paproch na 2g. Przez pewien czas mam branie za branie. Rybki małe – typowy polski okoniowy standard. Nieliczne po 20cm, lecz jak to okonie z takiej rzeki, waleczne za dwóch. Łapczywie pożerały każdy gumowy wabik, be względu na kolor. Raczej waga [te 2g] miała znaczenie. Lżejsze przynęty lub idące wyżej wirówki tylko skubały.
Ożywiamy się zdecydowanie po sennym południu. Po około 70 minutach rozpogodziło się. Deszcz ustał. Nie było już parno tylko piękna letnia pogoda. Naszym celem jest odległa łacha. Wlew na wysokości jej początku, patrząc w górę rzeki, sprawia wrażenie takiego, który można sforsować. Jesteśmy na czubku drugiej ostrogi. Okazuje się, że wodą w woderach nie da się iść. Miejscami za głęboko, nawet przy brzegu. Wymyte głębokie rynny. Nic w nich nie reaguje na moje przynęty. Z konieczności pakuję się w plątaninę pnączy, ostów, pokrzyw i karłowatych wiklin. Jakby nie obawa przed kleszczami to nie mam oporów i mógłbym w tym się pewnie zdrzemnąć, nie mniej teraz każdy ruch strąca na człowieka pół wiaderka wody z tych gałęzi i liści. Jestem dokumentnie mokry. Zaliczam totalną glebę na twarz, do zupełnie przez roślinność zamaskowanego około metrowego rowu. Kij puszczam w ostatniej chwili, gdy poczułem, że zaraz trachnie. Poparzone oblicze, jakieś kolce pod okiem. Na wszelki wypadek drugi raz pryskam się preparatem przeciwko insektom. Mocno problematyczna przeprawa i jesteśmy na otwartej przestrzeni drugiej wyspy. Patryk dość szybko łowi w głównym korycie kolejnego klenia, który do byków nie należy, ale z ręki zdecydowanie wystaje.
Ja dostrzegam słownie cztery pobicia bolenia. Jeden taki w okolicach 60cm i chyba dwa maluchy po około cztery dychy. Niestety aktywność tych ryb do tego tylko się sprowadziła. Założyłem plecionkę i oczywiście miałem ze cztery woblery, które kijek był w stanie tolerować, ale wszystko odbyło się raczej dla uciszenia sumienia, że próbowałem. Wykończeni, naprawdę zmordowani wracamy. Zaliczam znów krzaki, potem długi marsz wzdłuż brzegów zatok. Maciek miał dwa klenie.
Co by nie mówić, koledzy zdeklasowali mnie wielkością ryb, gdyż moje „trofea”, to były mikrusy.
Co mogę powiedzieć? Dwa dni takiego wycisku, w tym jeden w doskonałym towarzystwie, mimo niespecjalnych wyników oceniam jako świetne. Na dwa – trzy dni jestem doładowany. Potwierdza się jednak reguła, że jeśli jedzie się nad nieznaną wodę, lub rzadko odwiedzaną, to nawet przy jako takim doświadczeniu, jeśli trafi się na nieciekawe warunki, to cudów nie będzie.
Trudno powiedzieć, co nas czeka, bo Wisła znów płynie kakaowa i potrzebny będzie tydzień bez opadów, by wszystko wróciło do normy, a tu już za trzy dni zapowiadają załamanie pogody…Trochę frustrujący jest ten sezon. Jeśli aura nadal będzie tak chwiejna, to rzeczywiście będzie słaby rok.
W niedługim czasie zapraszam na wywiad z Maćkiem Klubą, komendantem terenowej SSR Okręgu Kraków, podsumowujący pierwsze półrocze i będący zarazem dialogiem na temat sytuacji i kondycji naszych wód.