Zanim przejdę do sedna poniższej relacji, kilka słów o postawach ludzi wobec otoczenia. Tak się złożyło, że dwa ostatnie dni kwietnia i początek maja spędziłem w Tyrolu [zlewisko rzeki Inn]. Miałem okazję pooglądać i potoki na wysokości 2000m n.p.m. i rzeczki pstrągowe znacznie niżej. Mieszkać to ja bym tam nie chciał [nie cierpię gór], ale na ryby warto przyjechać, choć to „późne” wody. Sezon zaczyna się najczęściej w połowie maja i trwa w najlepszym wydaniu do końca października. Jak byłem, to wodą spływała końcowa fala śniegówki – rzeczki były matowo-mętne. Wszędzie można jeszcze złowić pstrągi tęczowe i źródlaki, którymi obficie zarybiano tamte rejony. Obecnie, od trzech lat zdecydowanie zarzucono taką „gospodarkę”, na rzecz lipieni i pstrągów potokowych. O olbrzymy trudno, ale bez problemu, jak mnie informowali rozmówcy i co podpierali obrazkami, łowi się ryby z przedziału 35-40cm. U nas wciąż jakieś nieosiągalne marzenie. Co ciekawe, a dla naszego kraju wciąż egzotyczne – bazuje się na lokalnych populacjach i naturalnym tarle, a nie na zarybieniach. Do tego coraz szerzej zatacza swe kręgi łowienie w stylu C&R i nikt tam nie robi zdziwionej, albo oburzonej miny. Austriakom, umknęła kwestia wędkarstwa, jako fragmentu turystyki i krótko mówiąc kopiują teraz z dobrymi wynikami bośniackie czy słoweńskie wzorce. Może dlatego mają coraz więcej wędkarskich gości latem, w porze, gdy nawet w tak uznanym regionie Europy było ich wyraźnie mniej. Oglądając filmy promujące region, obok dziesiątków rowerzystów, wielbicieli jazdy konnej, fanów wspinaczki, niepoślednie miejsce mają już wędkarze. I to tam widać w reklamie. Na co innego jednak zwróciłem uwagę: w tych bardzo ciasnych dolinach, gdzie miejsca jest jak na lekarstwo i domy, stacje benzynowe, sklepy czy nawet hoteliki są o kilka metrów od koryt potoków, w wodzie można znaleźć tylko drewno, piasek, kamienie… Na przestrzeni kilometra nie znalazłem w rzece, czy na jej brzegach nawet maleńkich fragmentów cywilizacji w stylu choćby kapsli, czy małych papierków. Nic. Zero. Kosmos jakiś.
Do tego druga sprawa. Nikt tam nie walczy z wodą, tylko pozwala jej tak spływać, jak chce. W ich prostej szkole elementarnej, [a na tym to się akurat znam], małe dzieci wiedzą, że rzeka płynąca „na krechę” zmasakruje wszystko podczas powodzi, szczególnie jak ma duży spadek. U nas jakby o tym nie wiedzieli. Jedyne, dotknięte ręką człowieka fragmenty widziałem na styku większych potoków i tylko pod warunkiem, że w pobliżu było jakieś „centrum” istotne dla funkcjonowania lokalnej społeczności.
Ponieważ tam towarzyszyła nam cudownie majowa pogoda, nie mogłem się doczekać powrotu. Jak tylko zjechaliśmy na austriacki niż, nie wytrzymałem i dzwonię do kumpla. Jego relacja mocno mnie ostudziła. Zimno, pochmurno, wygwizd ze wschodu, zero życia na wodzie, nie miał dotknięcia. Był wprawdzie godzinę, ale facet wie od czego ma wędki…
Po powrocie wszystko się niestety zgadza. Leje jak diabli. Zimno. Pierwszy mój dzień przepadł. W zasadzie kombinowałem cały wieczór, gdzie uderzyć. Wisła zdążyła się zmienić w rzekę czekoladową. Pobliskie rzeczki miały stan bliski wypływania na łąki. Ledwo mieściły się w korytach, niosąc chyba więcej mułu niż wody. Kolejnego dnia też mam deszcz. Tyle, że miłosiernie kropi a nie leje. Około 11.00 przestaje i jakby się przejaśnia. Pół godziny później jestem nad błotnistym brzegiem jeziorka. Tak naprawdę to oglądam je przez szybę, licząc, że kolejna burza i ulewa szybko przejdą. Mija jakieś 20 minut. Leje ale już nie grzmi. Nie wytrzymuję. Wbijam się w sztormiak, gumiaki. Kijek w rękę i lecę. Nawet nie myślę o zębaczach. Wiem, że jest ich tutaj…mało. Jak wszędzie. Ubzdurałem sobie krasnopiórki. Ciemno jak w przysłowiowej tylnej części ciała. Ale nic. Zobaczymy. Normalnie, tzn. jak zima kończyła się z początkiem marca, to już by było posprzątane, ale zakładam i chyba słusznie, że w wodzie jest spokojnie, co najmniej dwutygodniowe opóźnienie. Liczę, że jak zwykle tutaj, ryby będą licznie zgromadzone na tym jednym, jedynym fragmencie. W kryształowej wodzie zero życia. Tylko krople burzą powierzchnię. Żadnych płotek, które zwykle o tej porze za nic mając spacerowiczów i pogodę, tarzały się orgiastycznie w przybrzeżnych, zielonych już lekko roślinkach. Jestem na miejscu. Spora zatoczka. Po jej jednej stronie sześć żywcówek. Trzech panów – bajkopisarzy roztacza przede mną rajskie wizje tego akwenu, dodając z akcentem, iż od wczoraj złowili 17 szczupaków. Jeszcze dając wiarę, pytam czy to wszystkie, razem z niemiarowymi. Oczywiście to tylko miarowe, bo „panie, pistoletów to nie liczyliśmy”… Dobra, wodolejcy. Dowartościujcie się. Grunt, że drugi brzeg zatoki jest wolny. On mnie interesuje. Jedyny tutaj fragment, gdzie od brzegu nie od razu zaczyna się kilkumetrowa otchłań, tylko tak 10m od lądu jest około 2-3m z półmetrowym kożuchem ogniłych rogatków i wywłóczników. Deszcz powoli ustaje. Kapie jeszcze niemrawo, ale można zsunąć kaptur z głowy. Nie bawiąc się w eksperymenty, stawiam na sprawdzone patenty. Warunki wszakże trudne. Ten brak słońca… Kilkanaście rzutów jigiem 0,2g i wszelkie próby spowolnienia opadu na razie nic nie dają. Rzucam więc najdalej jak się da i czekam aż czerwony paproszech z piór osiągnie zgniłe rośliny. Poderwanie i ewidentnie skubnięcie. Nie ma mowy o pomyłce. Kolejny rzut, bo w przypływie entuzjazmu zwinąłem żyłkę. Delikatne podniesienie i dość słaby, lecz wyczuwalny kontakt. Jest pierwsza, prawdziwie wiosenna.
Duża to ona nie jest – ma około 17cm, ale na takiej trawce, to każda rybka mi się podoba. Mała przynęta wyraźnie wystaje z pyszczka. Widać, że nie brała łapczywie.
Nastaje mały cud. Wizualnie nie rejestruję tego, ale czuję, że zaczyna mi się robić gorąco. Ołowiane niebo powoli jaśnieje. Nie widać błękitu czy słońca, ale robi się ciepło. Mija kolejny kwadrans. I nie pada zupełnie. Pojawiają się pierwsze drobne i delikatne kółeczka na wodzie. Szczególnie przy jakby wyspie z kijów i resztek roślin.
Znów kilkanaście rzutów i tu rozczarowanie. Rybki tak niewielkie, że nie są w stanie wziąć nawet takiej drobinki. W sumie dobrze. Za wysepką śmigają albo mi się wydaje, wymiernie większe cienie. Udaje się dorzucić. Brania nie czuję, za to widzę, jak spory łuk żyłki [wieje lekko ze wschodu], sam się prostuje pod wiatr. Zacinam. No, jest jak każdy lubi. Kijaszek gnie się wspaniale, krótka szermierka, by rybka nie wpadła w trzciny. Ta ma już siłę.
Waży też w okolicach ćwierć kilo. Piękna i tłuściutka. Worek powoli się otwiera, podobnie jak niebo. Widzę nawet skraweczek błękitu. Rybki biorą bardzo ostrożnie i jakby powoli. To nie są żadne strzały, do których krasnopiórki są zdolne, szczególnie jak biorą blisko powierzchni. Brania umiarkowanie liczne. Mniej więcej jedno na pięć rzutów. Sporo pustych, przedwczesnych zacięć. Za szybkich. Dziś reagują tak, że wskazane jest flegmatyczne unoszenie kija. To nie tylko wystarcza, ale nawet pomaga. Są kolejne. Większość w przyzwoitym rozmiarze, tuż nad 20cm.
Wszystko wskazuje, że są na swoim miejscu i domniemanie o dwutygodniowym spóźnieniu w wodzie jest zasadne. Tylko czy są te ciut większe. Nasyciwszy się kilkunastoma holami w ciągu może pół godziny, próbuje skusić cokolwiek większe. Zakładam pstrągowego mikrojiga. Liczę, że szybciej się przebije to tych stojących niżej – ryby w międzyczasie zaczęły brać w toni i bliżej powierzchni. Znów kilka rzutów. W którejś próbie niemrawy ale żywy opór. Skusił się mały okoń. W porównaniu z krasnopiórkami, jego kondycja jest żadna. Straszny powolniak. I jakby nie wiedział, że jest na haku. Ma z 18cm.
Na szczęście nie ma ich więcej albo nie żerują. Za to wstrzeliwuję się w stadko starszych sióstr. Zdecydowanie lepszy kaliber – rybki jak jedna z pierwszych, po około 0,25kg.
Eksperymentuję krótko z kolorami. Mam ich w końcu niewiele. Zielony ze srebrem – słabo. Jedna ryba. Żółty minimalnie słabiej niż czerwony, choć rybki jakby grubsze.
Mimo to tylko jedna przekracza te magiczne dla tej wody 25cm. Bardzo rzadko łowię tutaj nieznacznie większe. Ale te też są fajne. Okrąglutkie i powoli „łapią” taki masywny wygląd.
Wśród rybek pojawia się jeszcze jeden okoń, krąpik i mały leszcz. Naprawdę mały, plus jedna płoteczka. Niestety po niespełna 90 minutach ponownie grzmi i leje. Sterczę nad plecakiem, znów w sztormiaku, próbując chronić dobytek. Wygląda to nieciekawie. Po około 20 minutach oglądania tafli wody, obfitej zieleni [zawsze coś], uznaję, że albo w tę albo w tę…
Niestety ryby zaprzestają jakiejkolwiek aktywności. Przez godzinę w deszczu miałem słownie jedno branie. Rybka dość ładna.
Niestety ostatnia. Uznałem, iż nie ma co moknąć. W sumie było całkiem sympatycznie, a ta godzina dobrze wykorzystana. Pocieszam się, że miałem szczęście. Aha, panowie – pogromcy zębaczy nie mieli dotknięcia przez ten czas. Ale pewnie wyłowili wszystkie szczupaki z zatoki…
Kolejny dzień, to kolejne wędkarskie cierpienia. Leje, pada, siąpi, kapie… Można się wykazać znajomością synonimów deszczu. Dochodzą informację o niezłych połowach boleni, tylko z innych rejonów kraju [Wielkopolska]. Jaki niefart! Jest czas, są chęci, są ryby [bo te akurat jeszcze są]. Po raz dwudziesty kompletuję pudełko na klenie i jazie, drugie na bolenie. Oklejam z nudów ponton nową rejestracją. Zmieniam cześć wody w akwarium – przegiąłem z black water. Cokolwiek by mieć styczność z rybami. Mija kolejny, wolny dzień… Jutro ma być słońce. Chyba będzie, bo temperatura spada tak, że szyby parują w oknach.
Ranek. Mgła jak sto zbójów. I tylko 10 stopni. Wychodzę z założenia [błędnego], że ryby jeszcze nie będą brać. Nad wodą jestem dopiero o 10.00. Faktycznie, jest oślepiająco jasno. Słońce, słońce, słońce. Choć sporo chmurek. Zero wiatru. Nad wodą miejscami straszna ciapa. Łatwo wywinąć orła. Jestem sam. Ta sama zatoczka. Tym razem rybie cienie widzę od razu. Są liczne. Pływają przy bardziej zalanych trzcinach, odciętych przez opady od reszty pasa roślin.
Podpływają od strony środka zbiornika. Dużo ich i w różnych wielkościach. Pogoda wymarzona. Postanawiam zrobić testy przynęt jakie dostałem od muszkarzy. Na pierwszy ogień idzie jakby larwa ochotki. Nie korzystałem z niej dwa dni temu, także dlatego, że nie mogłem jej zapiąć na agrafce, a z braku czasu nie chciałem przewiązywać. Dziś jest czas, bo aura nie zmieni się na pewno. Rany! Ale czad. Początkowo nie mam rzutów bez brań. Rybki niekoniecznie z tych większych ale szybkie.
I widać jak startują do wabika. Rzut, sekunda na zatonięcie z 30cm pod powierzchnią i delikatny hol przynęty. Po chwili widać cień, a czasem kilka na raz, jak na wyścigi gonią „ochotkę”. Rewelacja. Mimo, że zacinam zaraz po kontakcie, który jest i widoczny i super wyczuwalny, zdecydowana większość ryb jest głęboko zapięta.
I tu kolejna korzyć z muszkarskich gadżetów: bezzadziorowy hak. A ryby, mimo, że odeszły ciut dalej od trzcinek, nadal nie dają się prosić.
Dołącza do mnie Michał. Napisał, że chciałby zobaczyć jak to wszystko wygląda. Po krótkiej rozmowie, wiem, że w temacie np. pstrągów, to ja mogę się uczyć od niego. Gość ma silną wolę, bo mam rybę za rybą, a on nie wziął nawet wędki – nie ma dopłaty na te akurat wodę. Ja bym zwariował. Na chwilę przekazuję mu kij. Nowy kumpel łapie w mig o co chodzi i może w pięciu rzutach ma dwie wzdręgi. Brania nieznacznie słabną, więc próbuję z nad dna. Ta sama przynęta. Brania rzadsze, ale rybki – marzenie. Sami zobaczcie.
Kilka sztuk jest już w tej kategorii wagowej, gdzie próba podniesienia ich na kiju jest raczej niemądrym pomysłem. Pobijam nawet mój rekord z tej wody, choć daleko mu do tych wiślanych ślicznot. Ale zabawy mnóstwo. Gadając non stop jakoś przegapiamy moment, gdy ryby przestają żerować. W sumie to nie wiem czy nasze hałasy je odstraszyły, czy istny tabun ludzi na brzegu. Co kawałek, pojawiają się wędkarze i spacerowicze. Próbuję testować jeszcze jaziowego smużaka, ale zrobiłem to zdecydowanie zbyt późno, bo nawet na poprzedni wabik nie ma amatorki. Kilkadziesiąt sztuk jednak zaliczamy. Idziemy wzdłuż brzegów. Tak, jak się spodziewałem, jest coraz słabiej. Jeszcze tylko na upatrzonego udaje się ustrzelić kilka krasnopiór. Jest to dość ryzykowne, bo mamy tylko gumiaki i kij 2,1m, a ryby biorą za pasem trzcin szerokości 3m. Niektóre, biorąc pod uwagę ich korpulentne ciałka, z trudem wyjmuję. Żyłka jakimś cudem radzi sobie. Szczególnie jedna zdobycz zasługuje na opis. Pojawiła się nagle.Z Zdecydowanie większa. Mieliśmy się zbierać. Ryba leniwie płynęła w naszą stronę. Szybki i bardzo niecelny rzut. Zwijam powoli licząc, że zanim osiągnę ścianę roślin, ona dopłynie i zobaczy. Powiew wiaterku, niestety mocno przyspiesza ruch drobiny w wodzie i zwiewa ją na trzciny. Ryba jest jakieś 1,5m od przynęty. Luzuje żyłkę – wabik opada do dna. Tyle mogę zrobić. Patrzymy obaj na rybę. Powoli nurkuje. Chyba się zainteresowała. Żyłka już leży na trzcinach. Po dwóch – trzech sekundach zacinam lekko na czuja. Wisi! Ćwierćkilóweczka, zażarcie broni się przed wyciągnięciem jej z zalanych trawek.
Polecam. Nawet przy niewielkich rybach tego gatunku, emocje potrafią być duże. W porównaniu z niemrawymi okoniami, które jak się okazało zupełnie nie brały tego dnia – jest za czym pochodzić. Żałuję tylko, że nie znajduję w ofercie 3m kijów o wyrzucie do max 5g…
Po drodze widać anomalie pogodowe w tym roku. Samice perkozów siedzące na łysych gniazdach. Rok temu w tych miejscach były już niskie ale zielone, gęste i dyskretne szuwary.
Z każdym krokiem ubywa brań, choć tu i ówdzie łowię kilka sztuk z tym, że zdecydowanie mniejszych [18cm]. Trafiają się też dwie płotki i spora hybryda chyba krąpia i płoci. Po drodze mamy jeszcze raz popis, innych tym razem „poetów wędki”. Rozmawiamy ze spotkanymi kolegami po kiju i załogami licznych tego dnia pontonów i łódek. Mnie interesuje mityczny na tej wodzie sandacz. Aleśmy się nasłuchali. Myślałem, że padnę. Kolejny raz przekonałem się jakimi kłamczuchami są wędkarze. Szczególnie ci, których wyniki kompletnie nie satysfakcjonują. A jeden „poszedł po całości” i zaliczył szczupaka 81cm [oczywiście go wypuścił] i miał całą serię pukających sandaczy. Jak stwierdził „na gniazdach, na 9m”… Taa, przy temperaturze wody 10 stopni pod powierzchnią. Potem miałem okazję zamienić kilka słów z ludźmi, którzy nie opowiadają bzdur, a na spinningu się znają, a którzy właśnie spłynęli po kilku godzinach. Kilka niemiarowych szczupaków, jeden 57cm. Okonie – strajk powszechny. Wiele załóg bez kontaktu. Na moje zapytanie o sandacze, śmieją się. Dobrze są wzdręgi.
7 odpowiedzi
czy to o mojej przynecie mowa?:) polecam sie ;p
Dokładnie o Twojej! Przyjmę każdą ilość:)) Zobaczymy jeszcze jak się sprawdzą w wodzie płynącej, ale na te mniejsze wzdręgi są bezkonkurencyjne. Dzięki!
Widzialem Kolegota przynete rewelacja 🙂
WIELKIE DZIEKI Adas za przygarniecie mojej osoby i pokazaniu co z czym sie je 🙂
Metoda naprawde reweacyjna i 100 kroc lepsza niz chodzenie za okoniem z twisterkiem bo jak okon bierze to i na mikro jigi tez sie skusi 🙂
Pozdrawiam i do kolejnego razu 🙂
cieszy mnie to niezmiernie 🙂 reszte tez musisz wyprobowac 🙂
Szczególnie sprawdziłbym „glajchę” tylko ukręconą na haku z gramową główką. Wielkość haczyka i przynęty bez zmian. Jakbyś miał kiedyś trochę czasu, to proszę zmontuj ze trzy egzemplarze…
ona przecież dociążona ołowiem jest ;p ważyłeś ją w ogóle? 🙂
Oczywiście że jest dociążona z punktu widzenia muszkarza. Mnie brakuje w niej 0,5g. Niby niewiele ale przy rozmiarach glizdy to oczekiwanie na zejście do dna przy lekkim uciągu i 5m głębokości,,, Można się nie doczekać 🙂