Długi weekend – raport

W końcu mam chwilę by podzielić się wrażeniami z poprzedniego długiego weekendu. Szczerze mówiąc, jak na nasze okołokrakowskie realia był on zaskakująco owocny. Weekend zacząłem i skończyłem niezłymi rybami. Wielu kolegów postawiła na wody stojące w tamtych dniach i raczej cudów nie doświadczyli, a wyłamał się pozytywnie tylko Marcin.

(fot. M.P.)

Niezbyt dobrze to wróży na klejoną turę ligi, nie mniej twierdziłem, że za trzy tygodnie to będzie i tak inne już, późnojesienne łowienie. Ale te rozważania pozostawię na inną okazję.

Wprawdzie nie udało mi się wystartować w ostatnim pracującym dniu przed weekendem na nockę, ale…

Pojawiłem się nad rzeką kolejnego dnia i od razu dość późno. Zacząłem dopiero około 10.00. Wybrałem jako łowisko opaskę, na której byłem raz w życiu i to nocą kilka lat temu. Wtedy skończyło się na obcince woblera przez niemałego szczupaka.  Jakoś nie było okazji wrócić tam wcześniej. Ponieważ dominują skrajne niżówki, uznałem, że woda przy opasce będzie wręcz stać. Co z tego, jak,  gdy dojechałem i  już byłem na opasce, skoczyła o 30cm…Klnąc na te wszystkie progi i zapory straciłem dwie godziny. Łowiłem bez wiary i bez brania. Tyle, że było ciepło. Kiedy schodziłem do końca odcinka woda siadła z minuty na minutę. Znów o te mniej więcej 30cm. Na końcu opaski, gdzie nurt pozrywał z niej kamienie i odciągnął niżej, utworzyło się rumowisko z rzadko rozsianymi kamieniami na mulistym dnie z leniwym nurtem. I tu trafiłem właśnie w kamień. Dosłownie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że to ryba. Kolejny raz przekonałem się, iż nawet średniej mocy sprzęt  [kij do 15g, dobrze, że linka 10kg] można sobie w kieszeń wsadzić w konfrontacji z trochę większymi rybami. „Kamień” ślimaczo odjechał kilka metrów i zaskoczony, ale bez emocji zacząłem hol, jak przypuszczałem – jakiegoś leszcza-kapotnika. Ryba bardzo szybko postawiła mnie do pionu swoim zachowaniem. Kijek okazał się kijkiem z gumy dla fajnej już wielkości szczupaka. Szczęśliwie, zapięty był bardzo mocno, choć za sam koniec dolnej szczęki i tylko jednym grotem tylnej kotwiczki. Po zaliczeniu chyba z 30 odjazdów wylądował w podbieraku.

Uznałem tę rybę za wystarczający sukces na tej miejscówce. Byłem tam w kolejnych dniach jeszcze dwa razy z czego raz po zmroku. Miałem raczej szczęście, bo poza tym pierwszym razem, nie miałem tam żadnego kontaktu. Szczupaka oczywiście wypuściłem, co powinno być obowiązkowym zachowaniem przynajmniej na naszych wodach płynących. Inaczej czeka nas wszystkich, niezależnie od podejścia do łowienia płacenie coraz większej kasy za rzucanie do wody przynęt.

(fot. A.K.)

Kolejnym celem na popołudnie, był jeden z pigalaków W2. Nie mniej zjeżdżając z tego wysokiego W2, zaglądałem w każdy możliwy zjazd, który znałem i…po dwuletniej przerwie znalazłem zimowy, bobrowy magazyn gałęzi w wodzie. Zawsze takie miejsca były znakomite na zabawę z kleniami. Nieważne, czy to była Soła, czy Wisła. Miejsca takie działały. Trochę bez wiary podszedłem do miejscówki, nie miej w pierwszych rzutach były ryby. Nie olbrzymy, ale warte zachodu.

(fot. A.K.)

W około 90 minut złowiłem 15 klonków w wielkości ok. 33 – 41cm [tak po przyłożeniu do kija], trzy mniejsze, oraz okonka. Po moich ostatnich doświadczeniach, taka ilość była co najmniej satysfakcjonująca. Łowiłem jak zawsze w takiej sytuacji: kijek do 6g, plecionka 1,6kg z metrowym przyponem z żyłki 0,12 i Pintail`e 5,5cm na 0,5g. Brania były dość niemrawe i nie tak jak zwykle na obrzeżach patyków, tylko w wyraźnym oddaleniu [5 – 7m], raczej w kierunku środka rzeki.

Byłem tak pewny swego, że następnego dnia namówiłem i przekupiłem dzieciaki – 5 dych za klenia na punkty, byle tylko przebiły się przez niefajne krzaki do siedziby bobrów. No i zrobił się przypał. Sam rzucałem tam z pół godziny i miałem…jedno niezacięte branie. Chyba były, ale nie brały.

By wyjść z twarzą, pojechałem na wspomniany, planowany dzień wcześniej pigalak. Woda znów opadła jak diabli. Sprawę ratowała drobnica.

(fot. A.K.)

Julka samodzielnie, a młody po zarzuceniu przeze mnie, holowali małe okonki, sandaczyki i kleniki. Julka złowiła nawet bolenia [jakieś 15-17cm miał😊] i zaliczyła nowy gatunek. Ale i tak znów zrobił się „kwas”, bo ojciec, czyli ja, mając spodniobuty wszedł głębiej w innym miejscu i okazało się, że w smudze nurtu między niezwykle wartkimi warkoczami stoją jakieś klenie. Złowiłem cztery i nawet fajne [35 – 40cm].

(fot. A.K.)

Dzieci patrzyły z wyrzutem, bo też by chciały, ale za głęboko. Okupiłem się lodami.

Następny dzień i znów byłem przy bobrowych kijach. Dość szybko złowiłem dwie, prawie 40cm ryby i jak nożem uciął. Ani dotknięcia. Niby woda stabilna, aura praktycznie identyczna, jak i pora dnia…Nie wiem…

Przejechałem na wspomniany pigalak, tyle, że wyraźnie nad miejscówkę, tam gdzie ta ostra woda. I ku mojemu zaskoczeniu znów w tych bystrzach trafiłem 8 – 9 brań, wyjmując 6 niezłych jak na UL ryb. Klenie 34 – 43cm i jazik około 32cm.

(fot. A.K.)
(fot. A.K.)

Po 90 minutach musiałem się zwijać do pracy

Następnego dnia znów przy bobrach. Słabiutko, ale dwie ryby koło 40cm skusiłem.

(fot. A.K.)

Weekend postanowiłem kończyć na mojej sandaczowej miejscówce nocą. Jeszcze za dnia pofatygowałem się z maczetą i wyrąbałem te 50m trasy na najgorszych odcinkach. Końcówka i tak jest karkołomna ale teraz do przejścia.  Miałem dwa brania. Pierwsze – około 20cm od brzegu na wodzie max 30cm. Coś pięknie zassało wobler, zaciąłem i niby czuć było spory ciężar, ale nic nawet nie szarpło, a wobler wyskoczył z wody. Trochę roztrzęsiony zastanawiałem się co do cholery… Wyszło, że nie było to branie sandacza i że ryba się chyba nawet nie ukłuła, bo nie powstał wir na płytkiej wodzie. Zero oznak przestrachu. Zrezygnowany miałem wracać, ale Tommy podesłał swoje zdjęcie  – połów sprzed kilku minut, tylko kilkadziesiąt km niżej.

(fot. T.M.)

To mnie ciut zdopingowało. Po pół godzinie obijania miejsca brania po czym zszedłem z 10m niżej. I dość szybko miałem wspaniały strzał, zacięcie jak zawsze z półobrotu i jeszcze docięcie, po czym modliłem się by było choć te 60cm, bo coś to słabo walczyło. Ryba majtnęła dwa razy i była w podbieraku. Zapalam światło i…mam wspaniałego klenia! Jestem pewien że życiówka, a po cichu myślę o 60cm. Ryba arcy masywna.

(fot. A.K.)

Niestety , dwukrotny pomiar nie pozostawia złudzeń: do życiówki brakuje włos, a do 60cm też niewiele, nie mniej…

Co się nie udało na koniec weekendu, odbiłem sobie kilka dni później. Uznałem, że na tej mojej naprawdę stojącej wodzie przy tak niskim jej poziomie, trzeba być później. Nie zmierzch – 21.00 tylko 21.00 – do ile się da😊 No i przed 22.00 po totalnej ciszy w powietrzu i w wodzie, miałem branie. Jak zwykle mega pobicie. Tym bardziej mocne, że na nietypowy wabik. Kupiłem kiedyś, bo był ładny wobler Karaś Jaxon`a. Za pierwszym razem to aż się przestraszyłem, gdy go testowałem. Niby na poważnym sprzęcie, ale wyczyniał takie cuda, że nie do opisania. Na mocnym kiju czuje się ten wabik, jak ściąganą małą pokrywkę. No, bije na boki jak szalony. Chodzi strasznie tępo. Za to nurkuje może 20-30cm. W wolnym nurcie telepie się wyraźnie, ale jednak znośnie. No i nie wiem – sandacz przypłynął, czy się zirytował tą dziką pracą przynęty. Po prawdzie postarał się i grzmotnął potężnie.  Byłem zawiedziony, bo strzał znamionował rybę większą. Oczywiście wiara w miejscówkę tylko się ugruntowała, a fota wyszła nieźle, choć żałuję, że ciągle jestem tu sam, a z drugiej strony…wiadomo o co chodzi.

(fot. A.K.)

Jedna odpowiedź

  1. Gratuluje poeknych sandaczy, u mnie sama drobnica do 45 cm a lowie dosyc grubo. Klen 58 to juz prawie 3 kilo ryby

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *