Obiecujące mikrusy

Zrobiłem się wybredny w sposób jaki mnie nie cieszy. Dawniej, szczególnie o takiej porze roku jaką mamy, cieszyłem się z paru rybek. Liczyło się, że pojechałem nad wodę z wędką. Teraz muszę mieć jakiś bardziej konkretny wynik. I nie chodzi tylko o to, by się pochwalić w kolejnym wpisie, bo nawet jak nic nie mam, to koledzy wpierają mnie zdjęciami. Chodzi bardziej o takie wewnętrzne poczucie spełnienia, nie zmarnowania czasu. Ale nie podoba mi się to, choć chyba się już od takiej postawy nie uwolnię.

Ponieważ dołujący wynik jaki zrobiłem na otwarciu naszej tegorocznej ligi trochę mnie ostudził, no i jednak nie chcę ryzykować sterczeniem w nadal lodowatej wodzie, to odpuściłem sobie kolorowe rybki. Natomiast na innych łowiskach tak się składało, iż łowiłem nieprzyzwoicie małe sztuki. Dziś to się jednostkowo zmieniło, bo wśród kilkunastu klonków jakie udało mi się oszukać, trafił się jeden grubasek.

Ale dziś niekoniecznie o rybach chciałem napisać. O nich zdawkowo, na końcu tego wpisu.

Dostałem fajną porcje nowych przynęt Fishchaser, który to szyld jest zresztą patronem naszej tegorocznej zabawy, co uwiecznił Michał na dedykowanych na ten rok koszulkach, które mam nadzieję niedługo zaprezentować, gdyż są piękne [w tym roku zamiast pstrąga jest boleń].

W przynętach Fishchaser najbardziej podoba mi się to, że mocno odstają od dominujących na rynku wzorów, a przy tym nie są udziwniane na siłę.

W tytule napisałem „obiecujące mikrusy”, ale tak naprawdę to będzie wabik – zabójca. Jestem tego pewien.

(fot. A.K.)

Nanomaster Pintail. To rzeczywiście mega filigranowa gumeczka, niesamowicie w swoich szczegółach oddająca narybek.  Przy czym „narybek” rozumiany, jako naprawdę niedawno wyległe rybki. Do tej pory, ja przynajmniej nie widziałem tego rodzaju wabików dla spinningu. Byśmy mieli jakiś punkt odniesienia, co do ich wielkości, to poniżej fotka z jednogroszówką.

(fot. A.K.)

Oczywiście nie chodzi tu o to, aby za wszelką cenę zrobić ultra mały wabik. Byłoby to pozbawione sensu, a po przekroczeniu jakiejś tam granicy – kompletnie nieskuteczne i/lub nie do zastosowania w praktyce.

Przedstawiane tu cacuszka są tak dopracowane w swych szczegółach, że wprawiło mnie to w nieukrywany zachwyt. Przy czym te wszystkie detale [nawet płetewki ] nie są chyba sztuką dla sztuki. Sporo w sumie czasu poświęciłem, bo nie od razu trafiłem na czystą wodę i fajne światło, by przy moim, już ciut słabszym wzroku zaobserwować, jak te maleństwa poruszają się. No i nie jest to kawałeczek silikonu w stylu znakomitych zresztą jaskółek, których atutem jest właśnie pewna sztywność i brak pracy. Tu wszystko drga, faluje, żyje, choć te drgania są naprawdę mikro [testowałem w rzece].  Łowiłem zaś na nie jak na razie jeden jedyny raz na tzw. krakowskiej wodzie pstrągowej. Nie zamieszczam zdjęć, gdyż nie chciało mi się męczyć fotką niewielkich pstrągów. Zresztą nawet, gdyby były większe, to nasze wody tego rodzaju są tak „zaburzone”, iż jakikolwiek test jest mało wiarygodny. Choć rybki brały dobrze, jak na rzeczkę prawie ich pozbawioną. Pstrążki ewidentnie preferowały te ciemne modele, przybrudzone kolory.

Bardzo będę chciał je sprawdzić na dzikich i często co najmniej średnich pstrągach, a na które mam zamiar się wybrać w wakacje.

A na co Nanomaster Pintail będzie skuteczny? O ile wędkarz podoła wyzwaniom reszty ekwipunku, którego taki wabik wymaga [mały dopuszczalny ciężar  wyrzutu wędki, cieniutka żyłka, lub plecionka, maleńkie w swych gabarytach wolframowe główki] i da sobie radę z obsługą całości to bez wątpienia, warto takie wabiki stosować na:

– wszelki „spokojny” białoryb [od płoci i wzdręg po karpie i leszcze – taką dobrze animowaną gumkę zeżre absolutnie wszystko przez cały sezon]

– klenie i jazie [bez szczególnej modyfikacji co do mocy sprzętu]

– pstrągi [moim zdaniem wabik całosezonowy, aczkolwiek może być szczególnie skuteczny właśnie na początku roku – imitacja ciemnego pstrągowego narybku; oczywiście w przypadku realnego i powtarzalnego kontaktu z większym kropasem, to trzeba będzie przeskoczyć na grubsze linki [chyba raczej plecionki, bo nie zawsze rzut na 5m wystarczy]

No i na koniec dość ryzykowna hipoteza – zobaczę sam jak będzie w  rzeczywistości. O czym myślę? Ano, prawie w każdym sezonie jest okres mniej więcej dwóch tygodni, zazwyczaj na koniec maja – początek czerwca, gdy wykluwa się prawie na raz ikra wielu gatunków ryb. Duże klenie, jazie, ale także bolenie, mają okresowo „wywalone” na cokolwiek większego. Nie wiem do końca jak to uzbroję, ale właśnie o takich rybach pomyślałem, gdy przynęty te zobaczyłem pierwszy raz. Klaruje mi się nawet jakiś pomysł co do szczegółów, ale na razie zachowam je dla siebie. Szczerze mówiąc to trochę się zastanawiałem, czy podzielić się szerzej pierwszymi wrażeniami z użytkowania tej gumki. Wszak koledzy w lidze nie śpią, a niektórzy już zostawili za sobą tylko przysłowiowy kurz:)

Na pewno jest to gumka na czystą i raczej płytką rzekę, lub takie właśnie jej rejony. W przypadku wód stojących pewnie można powalczyć na większych głębokościach.

Druga przynęta mnie zaintrygowała, gdyż nie bardzo miałem tak od razu sprecyzowane, co bym z nią mógł zrobić. Nie wiem, jak to nazwać, ale słowo „jig” jest w miarę. Innowacja polega na tym, że w tych wabikach już na starcie jest coś, co można nazwać główką, tyle, że…z pianki, z jakiej robi się np. muchowe żuczki itp.

(fot. A.K.)

Gama możliwości zastosowań takich przynęt jest chyba ograniczona wyłącznie wyobraźnią łowiących. Można to pewnie mało odkrywczo zapiąć na typową główkę jigową. Na pewno sprawdzi się przy łowieniu metodą drop – shot, czy z trokiem bocznym we wszelkich jego modyfikacjach. Pozostająca w bezruchu przynęta i tak się rusza, bo takie są pióra marabuta [chyba – nie wiem czy dobrze rozpoznałem]. A ryby bardziej niż my są wyczulone na drobne ruchy małych organizmów. Nie wykluczałbym użycia tego jako swego rodzaju smużaka. To tylko pierwsze możliwości jakie przychodzą mi do głowy. Co do skuteczności, to trzeba by sprawdzić. Z takimi wabikami, które od razu nie wprawiają w zachwyt, ja mam ten kłopot, że często mimo jakichś całkiem obiecujących pomysłów, spycham je w kąt pudełek, nierzadko tracąc okazje na dobre połowy. Dopiero po jakimś czasie, często dłuższym, udaje się pociągnąć kogoś ze znajomych za język, czasem ktoś sam się wygada, na co tak dobrze łowił. No i wtedy zaczyna się gorączkowe poszukiwanie, gdzie coś takiego wrzuciłem…

Są to na razie prototypy, wydaje mi się, że jeszcze nie do kupienia.

Przy okazji przynęt. Jurek, będąc teraz za oceanem, zrobił w jakimś sklepie tak od czapy zdjęcie. Abstrahując, że na focie są mało finezyjne wabiki, to i tak ich ceny mogą wprawić w lekkie zdumienie, szczególnie biorąc pod uwagę tamtejsze zarobki. My naprawdę żyjemy w dziwacznej rzeczywistości cenowej…

(fot. J.K.)

Co do ryb. Jak na początku wspomniałem, nie licząc wczorajszego dnia, nic szczególnego w moim wypadku się nie wydarzyło.

Jakiś czas temu zrobiliśmy z Wojtkiem najlepszy wizualnie kawałek Krzeszówki. Przy rewelacyjnie trąconej wodzie, podniesionej z 10cm. Już nawet nie pamiętam, bo nic szczególnego się nie działo, ale kumpel chyba nic nie wyjął, a mnie trafiły się dwa pstrągi z czego jeden miał „aż” 30+.

(fot. A.K.)

Mieliśmy wszystkiego po pięć trąceń. Totalnie dołującym  był fakt,  iż w żadnej, dosłownie w żadnej grubej miejscówce, żadnej głębszej rynnie czy podmyciu nic się nie wydarzyło. Te niby pstrągowe rzeczki są tak zrąbane przez wariatów zabierających wszystko co ma, a może i nie ma miary, że szkoda czasu. Ten sam odcinek zrobił kilka dni potem Piotr i też nie miał kontaktu. Jedyne wyjścia są w miejscach, gdzie chyba nikt nawet nie staje, bo są tak beznadziejnie proste, płytkie i już sam nie wiem jakie jeszcze. Zastanawiam się czy w tych miejscach są ryby bardziej inteligentne i w jakiś sposób rozumiejące, że trzeba unikać tych super podwodnych lokalizacji, czy najzwyczajniej słabsze i przepędzane przez osobniki silniejsze, które chyba momentalnie eliminują ludzie…Obiecałem sobie, ze do wakacji moja noga nie postanie nad tą wodą. Szkoda czasu.

Parę dni potem, także z Wojtkiem obskakiwaliśmy kawałek W2 z mierną nadzieją na cokolwiek, bo woda szła niemała. O tej porze roku u nas jest całkiem inaczej niż na W3. Tam przy wyższej wodzie jest lepiej, a u nas odwrotnie, co wynika chyba głównie z tego , że na naszym odcinku koryto jest wąskie i gdy Wisła skoczy choćby pół metra w górę, to rwie jak opętana. Latem z kolei pewnie i tu, i tu będzie ledwo się sączyć… Zeszliśmy w każdym razie bez dotknięcia.

Zupełnie inne nastroje mieli Tommy i Krzychu. Byli [chyba] na W3. Złowili kilka kleni, które z ręki już wystawały, z czego Tomek, zaliczył grubasa.

(fot. T.M.)

Od zeszłego chyba roku coraz mocniej intrygują mnie klenie Krzyśka,  które mają w pyskach jigi. Sam na takie typowe, pstrągowe łowiłem ten gatunek tylko jeden raz, co prawda ze znakomitym efektem, ale to była woda stojąca.

(fot. K.N.)

W gronie moich znajomych obok kleni dużo się dzieje w temacie okoni. Grubych sztuk. Przygotowuje na ten temat osobny wpis, bo jak widzę –  mamy dwie szkoły i obie są skuteczne. Poza tym całkiem inaczej widzę ich łowienie zimą [powiedzmy listopad – marzec], a kompletnie inne mam doświadczenia zeszłoroczne z kwietnia.

Szkoda tylko, że powtarzalnie łowimy garbusy i ryby średnie [30+] tylko w jednym zbiorniku, i bardzo grube ryby, już zupełnie przypadkowo w innym. No ale taka natura naszych wód. W końcu okoń to szkodnik – taką edukacje przez dziesiątki lat uprawiało PZW, to teraz trudno dziadów nauczyć innego myślenia.

Przykładowe dwa obrazki, [a mam ich sporo więcej], to piękne sztuki właściciela marki Fishchaser…

(fot. P.N.)

… i czterdziestka Pawła.

(fot. P.K.)

Ja miałem w końcu przełom na moim W2. Trwał wprawdzie tylko trzy godziny, bo potem znów woda podskoczyła z pół metra i przez kolejne cztery godziny nie miałem brania 🙁 Ale zanim to nastąpiło skubnąłem 19 niewielkich sztuk, zaliczając jakieś 30 pewnych brań. Choć powinienem napisać – skubnięć ulotnych jak westchnienie. Na plecionce je jako tako czułem, ale gdy trzecia z kolei ryba przetarła plecionkę o kamienie, to spasowałem i założyłem żyłkę. Momentami zastanawiałem się ile sekund kleń wisiał, zanim do mnie dotarło, że wziął?
Zacząłem o 6.00 rano [dla mnie to cud być tak wcześnie nad wodą]. Tym bardziej, ze było mało zachęcające minus 2,5 stopnia.

(fot. A.K.)

Przez pierwsze czterdzieści minut przelotki zamarzały jak przy normalnej zimie. Miałem wtedy tylko jeden strzał, ale był to strzał dnia. Wynik ostatecznie mnie rozczarował, gdyż zachowanie ryby zwiastowało klenia grubo nad 50cm, a nawet do tego pół metra nie dobił. Ale ryba już z tych zdecydowanie miłych dla oka.

(fot. A.K.)

Tyle, że kolejna godzina była pusta. Duża fala brań przyszła około 8.00, ale nic tam nawet czterdziestki nie przeskoczyło. Nie mniej moja miejscówka w końcu odpaliła.

Cieszyłem za to oczy ewidentnymi już atakami pojedynczych niewielkich bolków.

Ostatnie bardzo ciepłe około południowe godziny , skutecznie pobudzają wzdręgi i płocie. Michał znów ostatnio zrobił wynik, który chyba każdy ze startujących w lidze wziąłby w ciemno. Dwadzieścia około 30 centymetrowych  rybek.

(fot. M.M.)
(fot. M.M.)

Optymistyczne są relacje, że rybki nie siedzą już w jednym miejscu, tylko są dostępne w różnych rejonach łowiska.

Tommy podesłał mi wczoraj pierwszego w naszym gronie linka, jakiego skusił na spinning.

(fot. T.M.)

Co by nie mówić – jak się nic nie wydarzy, to w kwietniu  – lato 🙂

 

 

8 odpowiedzi

  1. Myślę że ta przynęta przypominająca plemnika, będzie skuteczna na ryby każdego gatunku. Myślę też, że pracownia fischaser nieraz nas czymś jeszcze pozytywnie zaskoczy.
    Odnośnie kleni – nie raz ratują wedkarski honor. Gdyby nie one to schodzilibysmy czesto o przyslowiowym kiju. Jest to jeden z niewielu gatunków które bardzo dobrze mają się w naszych rzekach i jest ich naprawdę dużo. Do tego nie grymaszą -żerują praktycznie przez całą dobę, i potrafią brać o każdej pogodzie i porze roku, nawet gdy inne gatunki nie wykazują żadnej aktywności.

    1. Odnośnie kleni – śmiem twierdzić, że mają taka rolę jak okonie jeszcze 15 lat temu. Ostatnio rozmawiałem ze znajomym, stałym bywalcem takiego kleniowego pigalaka. Opowiadał zniesmaczony, że takich dwóch dziadów [zna ich z widzenia] w majestacie prawa, bo przestrzegają zapisów, ale są często, a ryby tam biorą, wzięło od 4 stycznia gdy opłacili kartę do przedwczoraj odpowiednio: 74 i 67 kleni. Jakiś obłęd normalnie. Nie wiem czy Wy też tak macie, czy mam jakiś błąd w regulaminie mojego zezwolenia, ale wynika, z jednej strony, że klenie dostały wymiar górny, ale …zniesiono dolny. Hulaj dusza.

  2. 28 dni stycznia(łącznie z tym 4.01) + 29 dni lutego i 21 dni marca daje 78 dni. Jeśli gość wziął 74 klenie, to oznacza, że prawie codziennie jadł klenia !! Czyżby nie miał w domu co do garnka włożyć ? Skoro tak, to jakim cudem zdobył $ na opłatę zezwolenia ?

    Choć istnieje też możliwość, że te ryby po prostu sprzedaje albo rozdaje wszystkim wokół i ma kocią fermę, którą pasie rybim mięsem. Innego wyjścia nie widzę. To oczywiście taki ironiczny śmiech przez gorzkie łzy, bo aż nóż w kieszeni sam się otwiera.

    A tak poważnie, to co trzeba mieć w głowie, żeby w niecałe 3 miesiące zamordować 141 kleni ? Przecież tacy DEBILE łowili z pewnością na jakimś zimowisku i zabierając tyle ryb, wyrybili z tego gatunku kilka odcinków rzeki.
    Później, gdy ryby zejdą z zimowiska i rozpłyną się po rzece, to niektóre jej odcinki będą zupełnie „bezkleniowe”. Smutne to bardzo. I potem będzie biadolenie w stylu: „Panie, kiedyś to tu były ryby, nie to co teraz…”

    Adamie, a jeśli to nie tajemnica, to w jakim wieku byli Ci goście i gdzie łowili ? Przypuszczam, że była to Wisła, bo na żadnej innej wodzie okręgu taki wynik byłby niemożliwy.

    1. Oczywiście że Wisła. Miejsca wolałbym nie podawać, choć jest powszechnie znane. Niemłodzi już ludzie 50+. Siedzą tam przynajmniej 3-4 razy na tydzień nie licząc aury jak teraz. Nie wiem co robią z tymi rybami, ale sam kiedyś ściąłem się z takim kretynem i okazało się, że dziesiątkami kilogramów leszczy karmił…świnie.

  3. Doskonały przepis na klenia zdradził mi kiedyś Edek – mistrz gruntówki. Skąd inąd smakosz wiślanych ryb i honorowy działacz PZW.
    Przepis na klenia „po nowohucku”:
    -Klenia obtaczamy w mące, smażymy na oleju.
    Do tego pół litra wódki.

    Edek miał jeszcze podzielić się przepisem na bolenia, niestety nie doczekał. Zmarl wwieku 60 lat na marskość wątroby i zatrucie organizmu toksynami z rybiego mięsa.

    1. Całkiem serio: myślę, że przy odrobinie finezji i pomysłowości to i takiego klenia da się przyrządzić i zjeść. Nie mniej chyba nikt takiego trudu sobie nie zadaje, a pamiętam mielone ze świnek, kleni, brzan i co tam się jeszcze złowiło w latach 80-ych. To był dla mnie dramat, jak próbowałem toto zjeść. Nie licząc suchego białego sera z makaronem i cukrem, to chyba najgorsze wspomnienie żarcia za komuny. Niestety gusta PRL-owskie wciąż są żywe, a dla takich typów jak się podleje wódą, to gówno da się zjeść niestety… Mnie zastanawia jak mają z wpisami, bo oni normalnie lekko z 200 dniówek tam robią. Nie ma tyle miejsc w zezwoleniu.

  4. Adamie, nie chodziło mi bynajmniej o wskazanie konkretnego miejsca. Chciałem tylko wiedzieć, którą rzekę tak ci kretyni wyrybiają 🙁 Za komuny było inaczej, bo nic w sklepach nie było, więc ludzie jedli to co wyhodowali/zasadzili/złowili/znaleźli. Teraz wszystkiego w sklepach w bród, ludzie leniwi, więc nikomu z młodego pokolenia się nie chce z rybami babrać. Wolą pójść do sklepu i kupić już oprawione.

    Natomiast co do karmienia zwierząt gospodarczych rybami, to mama opowiadała mi, że w latach ’70 ubiegłego wieku wujek łowił na Skawince bardzo dużo brzan, którymi babcia karmiła….kaczki. Później kaczego mięsa nie dało się zjeść, bo tak „pachniało” rybami. Więc przypuszczam, iż równie smaczna była ta leszczowa wieprzowinka.

    I popatrzcie panowie, wystarczy kilku takich debili, kormorany zimą i mamy na W2 niemalże studnie…

  5. W2 czy W3 jedno i to samo. I tu i tu ciężko cokolwiek złapać jak się nie wie gdzie, lub dotychczasowe miejscówki nie przynoszą pożądanych rezultatów.
    Istnieją jednak niewielkie rybie enklawy , których znalezienie zajmuje troszkę czasu, warto jednak się ruszyć.
    To jest jedyna recepta na dzisiejsze czasy. Nie denerwować się. Szukać miejsc, porzucić dotychczasowe przyzwyczajenia, zmienić metody, style wędkowania.

    Może dropshot i okaże się ze jednak są okonie ? Może popper na jakiejś rozległej płyciźnie, czy przelewie ? Może diametralnie zmniejszyć , lub powiększyć przynęty i to znacznie ?
    Przerzucić się na pobliskie bajoro, albo przestać jeździć nad rzekę i rozpracować jakąś wodę stojącą ? Odkurzyć akwen , który już dawno uznano ze jest tam kompletna padaka i nikt tam już nie jeździ….
    Jest taka lipa, że bez tego uważam nie będzie wyników. Ryb co roku jest coraz mniej. To chyba już nawet nie przez dziadostwo , tylko po prostu taki jest trend.

    W moim wędkarskim życiorysie nie ma sezonu w którym łowie tak samo, szału nie ma ale jakieś wyniki mam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *