Nocni łowcy

Przepadłem jeśli idzie o nocne łowy. Nie ma od końca lipca tygodnia, by choć raz nie zarwać nocki. Wcześniej zazwyczaj siedziałem do 1.00. Teraz wygania mnie głównie chłód; kończę zazwyczaj tuż przed północą. Skutek przyzwyczajenia do upalnego lata, gdy nawet na progu świtu wystarczał podkoszulek. Muszę się przestać  zapominać i zabierać grubsze ciuchy.

Ale z rybami jest dobrze. Kleni prawie nie łowię. Owszem mam z nimi non stop kontakty i z tych nocnych pobić pewnie niektóre były niemałe, ale z kijem, którego używam i plecionką, ani jednego nie udało mi się zapiąć. Ani jednego. Ale po doświadczeniach jakie tu  mam non stop, to totalnie zrezygnowałem z lekkich zestawów, choć najbardziej je lubię.

Niektórych pewnie rozczaruję, ponieważ ci tytułowi nocni łowcy to nie sandacze. Od końca sierpnia z ani jednym dużym nie miałem kontaktu. Choć są w łowisku. Tydzień temu byłem z Wojtkiem. Łowiliśmy w dzień, ale zostaliśmy długo po ciemku. Ponieważ miałem ze cztery kontakty z grubym kleniem, kolega pozostał przy wobku 3cm i kijku do 14g z żyłką 0,18mm. I oczywiście, mimo, iż stałem z 15m od niego, to jemu uwiesił się ładny sandacz. Walki jako takiej nie było; ryba aksamitnie zacisnęła szczęki na przynęcie i jak zwykle dość długo nie bardzo wiedziała co jest grane, ale puścić zdobyczy nie chciała. Przewaliła się po powierzchni dosłownie pod sam koniec, pod szczytówką wędki Wojtka. Ryba bez wątpienia 70+.

Ja mam za to jakieś niesamowite szczęście, bo prawie zawsze trafi mi się przyzwoity boleń, a jak jest choć trochę podniesiona woda, to praktycznie rapa jest zdobyczą pewną. Wypracowałem sobie dość niezawodny w odwiedzanym miejscu sposób. Wybieram przybrzeżne płycizny z wodą mniej więcej do kolan. To nie wszystko.  Są obszary –  plamy wodne, które w dzień, gdy na nie patrzymy, są jakby nieruchome. Uciąg ma tam miejsce ale jest bardzo spokojny. Mam dobrze już rozpracowane,  gdzie taki obszar się znajduje przy danym poziomie wody, bo przy wahaniach potrafi się odsunąć od brzegu o ładnych parę metrów. Zlokalizowanie właściwego obszaru ma znaczenie szczególnie w nocy, kiedy niewiele widać. Schodzę z nurtem i co istotne, do krawędzi tych pozornych zastoisk podchodzę dość głośno, chlupiąc wodą. Stojące na krawędzi nurtu i zastoiska drobne ryby uciekają w panice, zazwyczaj przez cały obszar statycznej plamy wody i jeśli jest tam boleń, nawet pewnie śpiący, to raczej się nie jest w stanie opanować. Ma miejsce ostry i szybki atak, jak w dzień. Wiem już, że jakiś jest. Teraz zaczynam działać, i postępuję zawsze tak samo, nawet, gdy nic nie zaatakuje uciekających klonków, uklejek. Metodycznie obławiam cały spokojny obszar zawsze prowadząc wobler pod prąd. Robię to relatywnie bardzo „gęsto”, by prawdopodobieństwo wejścia przynęty w strefę leżakowania bolenia było możliwie pewne. Co więcej – robię to ekstremalnie wolno. Przynęta praktycznie stoi i ledwo, ledwo się kołysze. Szybciej w skos ściąganego wabika ryby nie atakowały w miejscach, gdzie kilka minut później miałem na kiju fajną zdobycz.

(fot. A.K.)

Tu też ciekawa sprawa, gdyż używam trzech woblerów, dając im uczciwie szansę. Nie jest tak, że jakimś łowię szczególnie intensywniej. Dwa to modele pływające. Pierwszy to „płotka” jak ochrzciłem na własny użytek wobler Andrzeja Widła. Jest identyczny jak tzw. zwodnicza „5-ka” tyle, że ma 9 cm. Pracuje tuż pod powierzchnią; nawet w silniejszym nurcie mimo dość dużego steru i nie ustawionego szczególnie prostopadle do osi woblera, jest tak zrobiony, że nie zanurza się głęboko. Nawet w mizernym nurcie postawiony w miejscu, łagodnie ale bez wątpienia dość mocno daje znać o swojej obecności. Namiętnie atakują go duże klenie, ale skutek przy ciężkiej wędce i plecionce jest, jak napisałem na początku.

Drugi to Taps, do którego za bardzo nie jestem przekonany, bo jak na razie miałem na niego słownie kilka brań kleni, które wyjąłem [przy stosowaniu miękkiej wędki]. Za to Maciek, szczególnie dwa lata temu pięknie nim połowił. Przynęta ta pracuje bardzo, bardzo drobno. To dość długi ale nie masywny wobler – 9 cm.

Ostatnim, a raczej bezsprzecznie pierwszym, co do skuteczności jest wspominany kilka wpisów temu Siek Siga Zero. Myślałem, że jego skuteczność jest trochę przypadkowa nocą, ale nie. Bez wyjątku wszystkie nocne ryby wyjąłem na niego. Jest to model starego fasonu [obecne są smuklejsze]. Chodzi, a raczej nie chodzi prawie wcale. Postawiony nawet w silniejszym uciągu, ledwo się kołysze. Na moje oko  w wolnej wodzie przypomina kawałek sztywnego drewienka. Nic z rybich ruchów. Nie wiem, czy nowe modele mają podobną skuteczność, tym bardziej, że opcja „suspending” nie jest już produkowana. Mój zawisa z 10cm pod taflą i tak trwa. Nie wypływa i nie tonie. Obawiam się, iż go w końcu utracę na jakimś sumie i się skończy. Ostatnio zresztą było blisko. O 23.00 po atomowym strzale w spokojnej plamie wody, przy hamulcu zakręconym dla sandacza nie do ruszenia, 20m linki sum wysnuł jak chciał. Nie jakiś okaz ale pod te 1,5m to miał. Udało mi się zresztą go „ugotować” i już zastanawiałem się jak suma wyjąć, ale ryba w metrowej wodzie dosłownie stanęła na głowie, wystawiając  „kitę” nad powierzchnię i tak zaczęła młócić po plecionce, że wyrwała sobie wabik z pyska. Na szczęście nie urwał [plecionka cienka jak na ten gatunek]. Wracając do woblera Siga- ma 6cm, jest więć najmniejszy z używanych.

(fot. A.K.)

Całokształt kontaktów z nocnymi boleniami skłania mnie do przypuszczenia, że jednak kierują się one wzrokiem [wobler jest wręcz odblaskowo biały ze srebrnym brokatem]. Tym bardziej, że ledwie pracujący wabik nie wysyła za wiele sygnałów hydroakustycznych.

Druga opcja – ryby w nocy pływają bardzo spokojnie lub odpoczywając, poruszają się niezmiernie dyskretnie. Być może nijakość ruchu i to podwieszenie się woblera blisko powierzchni, ale nie zaraz pod nią, powoduje, że kusi ryby. Mimo nocy, leniwej pracy wabika nie ma tu ataków delikatnych, jakiegoś sprawdzania, próbowania itp. Jest „przydzwonienie” prostujące wędkę w dłoni. Dwa brania miałem w odległości dwóch długości kija [5m]. Ciemno, jak to w nocy na odludziu, zero świateł, śmiertelna cisza, a tu nagle w jednej sekundzie: łoskot jak lawina, powierzchnia pęka jakby tam miał powstać jakiś potwór, kij wyrywa z ręki. Można dostać zawału i coś pięknego zarazem. Cudo!

Fakt jest faktem, że są to bardzo przyzwoite rapy. Nie ma co ściemniać, nie w hurtowej ilości, ale zdobycz całkiem pewna. W każdym razie mój wielgachny, łososiowy podbierak parę razy już ochrzciłem 🙂

Na koniec powiem jeszcze jak wygląda dzień. Jest dużo trudniej, niż było pierwotnie choć odnośnie boleni nadal owocnie. Przynęty trzeba prowadzić po pierwsze dużo wolniej [cały czas piszę o miejscówce gdzie łowię, biorąc pod uwagę jej specyfikę]. Pewnie to kwestia termiki wody, ale nie mam wątpliwości, iż ryby nauczyły się rozpoznawać małe Gusmany. Świadczyłoby to o jakiejś zamkniętej liczbowo puli ryb tego gatunku, na stałe zadomowionych na tym fragmencie brzegu. No, chyba, że te ryby potrafią sobie jakoś przekazywać informacje o tego rodzaju niebezpieczeństwach. Tylko jak by to robiły…

Obecnie najłatwiej mi je oszukać starą, oklepaną gumą Knight [też podobnie jak wobler Siek mająca 6cm, co pokazuje, że przynajmniej bolenie nadal atakują chętnie niewielkie ofiary], tyle, że na małej główce [3-5g], ale jak napisałem – prowadzę wabik z umiarkowaną szybkością, a nie ekspresowo.

(fot. A.K.)

W dzień także trafiają się niezłe sztuki. Największa z nich uświadomiła mi uszkodzenie szybki w telefonie i stąd taka „mętna” fotka.

(fot. A.K.)

Ciekawe jest też że tu jakby nie było malców. Od końca lipca, gdy tu bywam, złowiłem słownie jedną 45cm sztukę. Kolega jednego na 55cm.

Wszystkie moje ryby wracają oczywiście do wody po wcześniejszym upewnieniu się, że na bank odpłyną. To jedyne wg mnie słuszne postepowanie w naszych czasach, jeśli nasze hobby ma mieć dalszą przyszłość. Inaczej wszystko  funta kłaków nie jest warte. No, chyba, że ktoś zabiera dosłownie pojedyncze ryby w skali roku. Ale znam takie dwie – trzy osoby. Pozostali wypuszczają wszystkie ryby, albo koszą ile wlezie i z tymi w ogóle się nie zadaję, choć mam jednak dla nich większy szacunek, niż dla tych, którzy gadają jedno, a zapełniają bagażniki, gdy nikt nie widzi.

(fot. A.K.)

Deser, choć nie w moim wykonaniu będzie dotyczyć jednak sandaczy. Co mnie na razie się nie udaje, udało się Tomkowi, choć wg mnie to po prostu doświadczenie kolegi plus wytrwałość i nagroda za cierpliwość. Facet złowił takiego byka że nawet nie wysilam się na komentarz. Sami popatrzcie.

(fot. T.M.)

Na koniec kontynuujemy apel w temacie pstrągów. Nadal proszę wszystkich, którzy uważają, że zmiany są konieczne odnośnie zasad połowu/zabierania tego gatunku – proszę o wsparcie naszej akcji.  Nie twierdzę, że proponowane postulaty zmienią stan rzeczy ale innych inicjatyw globalnych w skali okręgu jakoś nie widzę. Są działania w przypadku pojedynczych rzek [Raba, Krzeszówka], ale efektywność tych starań jest różna, poza tym nie załatwia tematu wszystkich wód „górskich”. Ponieważ nie jestem aż takim megalomanem i mimo rzeczywiście niemałej już rzeszy stałych Czytelników, mam świadomość iż do wielu osób ten apel nie dotrze. Przekazujcie dalej informacje o akcji, korzystając ze swoich kont FB itp. Szczegóły w poprzednim wpisie.

 

12 odpowiedzi

  1. Ten i pare innych odrobine większych pewnie jeszcze pływa. Choc wszczelić się w brania to naprawdę wyczyn.
    Nawet jak jest jakieś miejsce gdzie zdarzają się sandacze tygodniami można się tam nie doczekać brania. Mówię oczywiście o swoich doświadczeniach.
    Nie wiem jak u innych, ale nikt nic nie pisze więc trudno powiedzieć jaka jest populacja tego drapieznika w Krakowie i okolicach.

    1. Panie Tomku, mam namierzonych kilka miejsc sandaczowych i jest to samo. Wędkuję na Wiśle zarówno w Krakowie, jak i powyżej i poniżej. W tym sezonie na Wiśle złapałem 11 sandaczy. Może się to wydawać nie tak mało, ale jeśli dodam że to wynik z grubo ponad 50 wypraw ukierunkowanych tylko na sandacza, to już pokazuje jaka jest bieda. Dodatkowo największy sandacz w tym roku miał 55cm, pozostałe pomiędzy 40-50cm więc szału nie ma. Wszystkie rzecz jasna pływają dalej. Poluje na nie zawsze wieczorem, zaczynam jak jest jeszcze jasno, kończę godzinę po zmroku. Potem już nie ma co zostawać bo sandacze znikają i rzuca się jak w studnie. Nie próbowałem po północy ani wczesnym rankiem. Widząc jak słabe są wieczorne wyniki szkoda mi poświeceń i wstawania z łóżka o 3 w nocy lub zarywania nocek. Dodam że moje wyniki nie są najgorsze, bo dwóch znajomych nie złowiło w tym sezonie ani jednego sandacza, choć mają sukcesy w innych gatunkach i naprawdę potrafią łowić. Szczęśliwie moje sandaczowanie umilały czasami przyłowy w postaci sporych boleni lub sumów. Inaczej nieraz usnął bym z nudów. Sandacz to ryba kapryśna i chimeryczna, Trudna do złowienia na spinning, dlatego tak cieszy. W krakowskiej Wiśle jest go mało i zauważyłem że jest bardzo ostrożny (może z powodu dużej presji?).
      Wybrałem się w tym sezonie daleko poza Kraków na duży zbiornik wody stojącej i byłem w szoku jak łatwe jest złapanie tam sandacza. Jednego wieczoru miałem 4 zandery – w tym jeden wielki kaban który się spiął. Może rzeczny/wiślany sandacz jest bardziej ostrożny niż ten z wody stojącej? Na wodach stojących zawsze miałem lepsze wyniki w połowie tej ryby, choć prawdę mówiąc moją prawdziwa miłością jest spinning rzeczny. Jako ciekawostkę dodam, że w wodach stojących często miewałem brania z opadu, co na Wiśle nie zdarzyło mi się nigdy. Przez opad nie mam na myśli podbijania przynęty od dna, tylko pierwszy opad na napiętej żyłce zaraz po zarzuceniu. Literatura wędkarska traktuje te dwa terminy jednakowo a dla mnie są to 2 różne rzeczy. Pozdrawiam-Krzysiek.

  2. Musze przyznac, ze jestem jestem coraz bardziej rozczarowany krakowska Wisla. Byc moze ma ona cos do zaoferowania grunciarzom, natomiast bardzo niewiele spinnigiscie. Szczupaka w niej nie ma praktycznie wcale, okonie czy sandacze trafiaja sie bardzo sporadycznie i to niewielkie, jakby skarlowaciale. A to sa 3 glowne gatunki drapiezne ktore najbardziej interesuja spinnigiste. Z sumem czy boleniem sytuacja wyglada dobrze, ale boleni nie lubie lowic, a na sumy nigdy celowo sie nie nastawiam. Jest w tutejszej Wisle masa Klenia, ale drobnego. Trafic porzadnego klenia to rzadkosc, a jaz trafia sie od wielkiego dzwonu. W Rzeszowie gdzie mieszkalem wczesniej i skad pochodze, jest rzeka Wislok. Szczupaki lowilo sie tam regularnie, podobnie jak sandacze. I to nie w dzikich polach poza miastem, ale w srodku dnia w samym centrum miasta w dostepnych dla wedkarza miejscach nieokupionych przedzieraniem sie przez dzungle pokrzyw. Nieraz trafilo sie w stadko okoni i mozna bylo wyciagnac kilkanascie z jednego miejsca, i to takich 25-30cm. Regularnie wyciagalo sie klenie – kluchy od 40 paru cm w gore. W krakowskiej Wisle samo zlowienie szczupaka to wielkie wydarzenie, porownywalne ze zlowieniem piranii. A przeciez szczupak to nie obca ryba tylko nasz rodzimy gatunek. Widzialem informacje na stronie PZW okregu krakow o zarybieniach W3 i W2 szczupakiem z ostanich lat. Sa wpuszczane co roku. Gdzie one sa i co sie z nimi dzieje? Ja i moj kolega spinnigujemy nad Wisla regularnie – w okresie Maj – listopad jestesmy nad woda co drugi trzeci dzien. W ciagu ostatnich 2 lat zlowilem w Wisle 1 szczupaczka o dlugosci 35 – on takze jednego – 25 cm ktory wygladal jak sznurowka. Kolega takze pochodzi z podkarpacia gdzie mieszkal nad Wisloka. Pokazywal mi zdjecia pieknych drapieznych ryb ktore lowil w tek rzece regularnie, w tym szczupaki sandacze okonie czy brzany.
    Spotkalem w tym roku nad Wisla wedkarza spinnigiste. Widac bylo ze zna sie na rzeczy. Podczas rozmowy okazalo sie, ze pochodzi z Nowego Sacza i pierwszy rok mieszka w Krakowie i jest to jego pierwszy sezon spinningowy na Wisle. Powiedzial ze jest to jego 15 wyprawa nad Wisle i nie zlowil jeszce ani jednej ryby. Na poczatku wiele sobie oobiecywal ale byl bardzo rozczarowany rybostanem, podobnie jak ja, choc obaj bylismy zgodni co do tego ze rzeka jest piekna i ma wielkie mozliwosci. Pokazywal zdjecie przepieknych ryb ktore lowil wczesniej regularnie w rodzimych stronach, na Dunajcu. Zaczalem sie zastanawiac co krakowianie zrobili ze swoja rzeka, i dlaczego nie ma w niej ryb. Interesuje mnie jedynie spinning i pod znakiem zapytania staje sie sens oplacania skladki w Okregu Krakow. Zdaje sobie sprawe, ze presja wedkarska jest duza, duzo wedkarzy oplacajacych skladki to jednak takze proporocjonalnie duzo srodkow finansowych na zagospodarowanie wod. Ponadto spinnigistow nad krakowska Wisla spotykam rzadko, a wiekszosc z nich wypuszcza ryby. Mozna owszem, jak Pan Adam, znalezc dzikie miejsce w ktorym sa jeszcze ryby, ale nie zawsze jest czas i determinacja zeby predzierac sie przez dzikie pola i dzungle szukajac rybnych miejsc daleko od miasta. Znacznie czesciej jest czas na krotkie wypady nad Wisle niedaleko od domu. Ktos moglby powiedziec – nie lowicie bo dup.y z was nie wedkarze. Otoz znamy sie dosc dobrze na spinnigu i jest to nasza wielka pasja. Na lowiskach gdzie sa ryby – lowimy. Na Wisle ja i kolega tez mamy juz swoje sukcesy ale sa one zupelnie nieproporcjonalne do poswieconego czasu, urwanych przynet itp. Najczesciej jednak mamy wrazenie ze rzucamy przynety w gleboka, pusta studnie. Trudno cieszyc sie ze zlowienia od czasu do czasu 18 cm okonia czy kilku kleni po 30cm. Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz – w Rzeszowie, miescie znacznie ubozszym od KRakowa , przy stopniu wodnym powstala nowoczesna przeplawka dla ryb odpowiadajaca najlepszym standardom swiatowym i ryby moga swobodnie migrowac w gore i w dol rzeki (zdjecia i opis mozna bez zadnego klopotu znalezc w Internecie). W Krakowie ktory jest miastem zamoznym i nowoczesnym sa 3 stopnie wodne i zadnej profesjonalnej przeplawki. Pozdrawiam – Krzysiek

  3. Masz racje Kris. Tu trzeba stawać na głowie zeby coś złapać.
    Ja nawet nie chcę pisać o swoich wynikach bo to jest kpina co lowie. Nie jestem jakimś wirtuozem , ale bujam się po naprawdę dobrych spotach ( nie mylić z tamami)
    Zreszta czytam że Ty też masz pojęcie. Ktoś może się śmiać z nas ze nie umiemy łowić, ale machanie wędka do najtrudniejszych nie należy.

    Fakt lowie zazwyczaj maksymlamie 2 godzinki , ale to wystarcza w zupełności. Większość ryb lowie w pierwszych 30 minutach. Jak nie mam brań do pół godziny to praktycznie można się zwijać.

    Troche inaczej jest z sandaczem poniżej miasta tam trzeba rzucać w 1 miejsce przez parę godzin i liczyć na cud.
    A następuje on niezmiernie rzadko. Aczkolwiek rok temu w mojej ekipie byly lepsze wyniki.

    Gdyby nie lekki spinning za który złapałem w wakacje ( do 5 g sic ) to chyba nie wiedzialbym co to branie.

    Bardzo lubie też łowić szczupaka i często jestem na niego przygotowany podczas Wislanych lowow. Nawet czasem robię na niego celowe wypady 🙂 !! I lowie 1 rocznie jak dobrze pójdzie ! To jest smiech na sali.
    Mam świetny spot szczupakowy. Branie następuje co 2 miesiące 🙂 Także jest grubo. Mogę podkopsac. Blisko miasta, dobry dojazd presja zerowa praktycznie. Okonie +-30 cm sie trafiają w ilosci kilku sztuk jak zechcą zerowac.
    Może to jest śmieszne, ale prawdziwe. Tam przynajmniej szansa zlowienia zebacza 80+ nie wynosi 0.
    Gdzieś tam poniżej Przewozu też się trafiają ale to wszystko cudowne wydarzenia.

    Dziś mam ochotę jechać na ryby, ale jestem praktycznie pewien ze wrócę bez brania.

    1. Dzięki za opis Tomku, dobrze wiedzieć jak wygląda tu u innych, to pozwala mieć szerszą perspektywę. Ja też zacząłem swoją przygodę z UL w tym roku. Doskonałym nauczycielem okazał się Pan Adam twórca niniejszego bloga, który pokazał mi jak łowić wzdręgi. Dalej już poszło samo i zacząłem łowić kolejne gatunki. Gdybyś kiedyś chciał pogadać zapraszam na fb, mam tam stworzony profil o nazwie „wieści znad krakowskiej Wisły”. Pozdrawiam.

  4. Kris, ja w tym roku byłem 4 razy na Wiśle. Dwa razy ze spinem – złowiłem okonia 23 cm, a kolega 3 podobnej wielkości, małą brzanę i małego sumka, a na drugiej wyprawie w woblera uderzył szczupaczek 44 cm. Natomiast dwa razy byłem ze spławikiem. Pierwszy raz w maju – jaź 53 cm i drugi raz w sierpniu – jaź 55 cm. (o drobnicy w postaci małych kleni i płoci nie wspominam). Więc coś tam w tej naszej Wiśle pływa. Na pewno byłoby lepiej, gdyby nie było skrzydlatych kormoranów zimą i dwunożnych kormoranów przez cały sezon….

  5. Gratuluje brzany, jeszcze nie udało mi się jej złowić na spinning, ale pracuje nad tym. No i gratuluje oczywiście szczupaka. Mnie też już na Wiśle udało się złowić kilka jazi 50cm+. Mam też sukcesy w boleniach, kleniach, sumach. Wszystko spinning, to jedyna metoda którą stosuje. Mizerota polega na braku tych najszlachetniejszych gatunków ryb drapieżnych. Są dni kiedy kilkanaście wypraw można wrócić o kiju, zwłaszcza jeśli łowi się 'grubiej’, a czasami przychodzi magiczny dzień kiedy złowi się kilka fajnych ryb i można coś z tej krakowskiej Wisły 'wydusić’. Warunek to odpowiednia aura, pogoda, godzina i miejsce. To jednak niestety nie zdarza się często.

    1. Podepnę się do dyskusji. Odnośnie ilości szczupaków w naszej około krakowskiej Wiśle to jest kpina. Faktycznie, tak jak Tomek napisał, są rzadkie miejscówki, gdzie łowi się pojedyncze sztuki w skali roku ale już niemałe. Ale jedna, dwie – trzy takie ryby w roku to żart biorąc pod uwagę, że znam osoby, które nad Wisłą są 2-4 ray w tygodniu. Zarybień nie komentuje nawet. Wpuszczanie tak drobnego narybku do tego typu wody mija się z celem, bo przeżywalność jest żadna, a szczupaków czy sandaczy 40+ nie wpuszczają do Wisły.
      Sam się przekonałem już ze dwa lata temu na podstawie wyników kilku osób, że z sandaczem nie jest aż tak źle. I to dużym sandaczem. Oceniając w skali szkolnej to o ile pogłowie szczupaka to pała z wykrzyknikiem; odnośnie sandacza dałbym 3+. Jest to jednak ryba trudno przewidywalna i wg mnie ogromne znacznie ma poziom wody w ogóle, oraz w danym dniu i w danej chwili, gdy łowimy. Podobnie jak pisał Kris – nie mam kłopotu z łowieniem tych ryb na wodach stojących, ale w rzekach już niekoniecznie. Gdyby oceniać Wisłę w kategoriach podobnych wielkościowo rzek Europy Zachodniej, to jest poniżej krytyki. Wisłę poniżej Krakowa oceniam jako okropnie irytującą wodę, ale do ugryzienia, tylko niestety trzeba poświęcić okropnie dużo czasu. Dlatego fajne wyniki mają ci, co mają bardzo blisko, albo właśnie łażący po okropnych często odludziach. Fatalnym świadectwem rzeki jest to, że właśnie rekreacyjne łowienie na spinning jest prawie pozbawione sensu. Trochę znam i bywam, choć ostatnio rzadko nad Wisłoką, Wisłokiem [Strzyżów, Frysztak, Tryńcza, Przeczyca]. Tam kleń 30-40cm jest dostępny dla każdego z marszu, w każdym praktycznie miejscu. U nas nie.

      1. Zgadzam się ze wszystkim co napisałeś Adamie. Sam odkryłem w tamtym roku rybną miejscówkę, gdzie można złowić prawdziwe okazy. Dojazd tam zajmuje jednak sporo czasu. Później jedzie się kilkanaście km po takich dołach że za każdym razem boję się o podwozie. Potem zostawia się auto i kawał drogi przedzierać się trzeba przez krzaczory powyżej pasa. Bez spodnio butów nie ma co tam wchodzić. Komfortu i efektu przejścia jednego kilometra latem przy wysokiej temperaturze w takich gumowych butach nie muszę opisywać. Dodatkowo są tam jamy wykopane przez dzikie zwierzęta – „wilcze doły” przykryte trawą, w który łatwo wpaść. Gdy byłem tam pierwszy raz miałem wrażenie że jestem na ziemi nietkniętej stopą człowieka, przypuszczam że podobnie czuł się Krzysztof Kolumb, kiedy odkrywał Amerykę. Siłą rzeczy jestem tam 2 razy do roku – z reguły wczesną wiosną i późną jesienią. Nie ma jednak pewności że będzie to dzień w którym będą brania.

        Oglądam nieraz filmy na youtube, znad Warty, Odry, Narwi czy Bugu. Także znad Wisły z innych regionów Polski. Spinningiści łowią tam piękne szczupaki i sandacze, okazałe okonie. Patrze i ogarnia mnie zwykła ludzka zazdrość.Dlaczego nie może tak być u nas?

  6. Sezon sandaczowy chodz, trwa juz sporo dopiero wchodzi we wlasciwa faze.

    Ostatnie moje krotkie wypady nie byly szalowe, natomiast zaliczylem kilka bran i wyjalem jakiegos 40 cm napakowanego szkraba. Kumpel natomiast zlowil rybe minimalnie nad 60 , ale to i tak juz cos.
    Lowimy teraz na gumy i zauwazylem, ze uderzaja w mniejsze przynety, na ktore praktycznie nie lowie. 10 , 12,5 cm to minimum co stosuje i tu wlasnie jest chyba pies pogrzebany.

    1. Trzeba korzystać, są tacy którzy sandacze łowią jeszcze w grudniu. Podobno dobrym znakiem są pierwsze jesienne przymrozki kiedy nad ranem zdrapuje się lód z szyby samochodu. Co do wielkości przynęt – przy stopniu Kościuszki poznałem kiedyś Pana Edka – legendarnego łowcę sandaczy ze Skawiny. Okazał się b. fajnym gościem który chętnie dzieli się doświadczaniami. Łowił naprawdę na grubo – plecionka 0,20mm (na wypadek gdyby wziął sum) a gumy które miał były wielgachne, od 12 cm w górę. Haki na główkach mocne, kute. Z moich 6-8 cm ripperów się śmiał, powiedział że to na klenie. Tak więc są różne szkoły. Ja osobiście też wolę mniejsze przynęty i delikatniejsze zestawy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *