Pewnie cześć z Was zastanawia się, co jest grane, że tak rzadko dodaję wpisy. Parę powodów jest. Pierwszy i najważniejszy jest taki, że zdobyłem fajne zlecenie w temacie wędkarskim i poświęcam temu sporo czasu. Nie zdradzam na razie szczegółów, aby nie zapeszyć. Druga przyczyna jest prozaiczna – dochodzę do przekonania, iż pisanie o wędkarstwie kończy się wcześniej czy później zjadaniem własnego ogona. O ile fajnie jest pochwalić się jakimś nowym własnym czy kolegi rekordem, nietypowym połowem, jakimś nowym, naprawdę nowym sposobem; łatwo opisywać kolejną turę Ligi, to ciężko jest opisywać codzienną wędkarską prozę. Nawet, gdy coś tam złowię. A co dopiero jak nic nie złowię? Dowodem niech będzie mój ostatni zakup najnowszego numeru WŚ. Nie pamiętam kiedy kupiłem ostatni raz, ale nic się nie zmienia, poza prezentowanymi modelami reklamowanego sprzętu. Oczywiście, gdy ktoś zaczyna się bawić w wędkarstwo, to czytanie tego ma sens, bo coś tam się nauczy, ale kogoś jako tako zorientowanego w temacie, ciężko czymkolwiek zaskoczyć. Powiedziałbym nawet, że na polu wędkarstwa przyszłość należy do filmików na YT [mało odkrywcze]. Nierzadko ktoś mnie pyta czemu sam nie robię takich relacji video. Powód jest jeden: mieszkając w rejonie prawie milionowego miasta i łowiąc na ogół nie dalej niż w promieniu 40 – 50 km od niego, skazałbym na totalną zagładę miejscówki, w których cokolwiek by wzięło. No taki mamy klimat. Do pisania nie zdemotywowało mnie także wywalenie z PZW. Sprawa będzie się ślimaczyć – na razie mam potwierdzenie od poczty, że ktoś tam w Warszawie odebrał moje odwołanie. Normalnie pewnie już bym działał, bo nie mam zamiaru czekać wieki, aż ktoś tam [o ile w ogóle] coś odpisze. Nie mniej mam zamiar zafundować Bulwarowej prysznic raczej większy niż mniejszy, toteż wstrzymuję się celowo z działaniami, gdyż na razie i tak wszystko żyje wojną u naszych granic i jakieś tam potyczki z enigmatycznym dla większości PZW nie mają znaczenia. Ale jestem cierpliwy. Tego uczą setki jałowo straconych godzin nad wodami uraczonymi racjonalna gospodarką…
Na ryby nadal jeżdżę, choć bardzo wybiórczo. Start sezonu mam nie oszałamiający, ale lepszy niż rok temu. Nad Wisłą byłem raz. Wczoraj. Nie wiem, co mnie bardziej odstrasza: relacje bardzo wielu znajomych, którzy ze spinem cudów nie doznają, czy notoryczne w tym roku prawie 2,7m na najbliższym mi wodowskazie. Optimum na wiosnę to jest u mnie 1,6m…
Zacznę od ciekawostki i to nie swojej, ani też nie nowej. Pięknym wynikiem, bo jakieś tam jeszcze okonie na punkty miał Marcin z początkiem stycznia na Kryspinowie. Ukoronowaniem wypadu był kleń 45cm. To była taka podpucha od losu. W ogóle coś się tam działo przez styczeń i luty, pomijając jak przymarzało na chwilę. Tak do początku marca, było nieźle. A jak przyszła pierwsza tura Ligi…
Ale zmieńmy wody. Tzw. pstrągowe rzeczki są w najlepszym roku czteroletniego cyklu. Trzy lata temu był już kryzys, rok temu wybijano ostatki i trochę jakby odpuszczono tym wodom. Coś tam zaczyna się odradzać. No chyba, że schodzi ze świata pokolenie, które musi wszystko zeżreć. Nie wiem już jak to ocenić. W każdym razie na kilku ciekach, coś tam udaje się złowić. W porywach nawet niegłupie ryby, jak na podkrakowskie standardy, choć mnie akurat spadły cztery czy pięć zanim na entej wycieczce w końcu jakiegoś wyjąłem. Nawet wystawał z ręki.
Potem miałem jeszcze kilka na innej rzeczce, a i widziałem naprawdę piękną rybę [mogła mieć nawet ponad cztery dychy] z jeszcze innego cieku. Zauważę, że ze względu na oszałamiające rozmiary rybek z jakimi się spotykamy w tych wodach – dziwadłach, to gdyby nie UL, to w ogóle bym pstrągów nie łowił. Spinningowanie grubszym zestawem przy pstrążkach 20+ kompletnie mnie nie jara. A takie mamy i sam się cieszę, że choć takie. No jest Raba, ale już tyle razy pisałem, że nie mój klimat. Poza tym mam tam 70 kilosów w jedna stronę.
Tytuł tego wpisu, to trochę taka ściema. Trafiłem na dobry czas. Ryby brałyby chyba na wszystko. Akurat miałem ważkę na końcu zestawu. Ale nie wyglądało to tak różowo. Od 9.30 do 14.00 zaliczyłem nad Wisłą trzy różne odcinki. Bez brania. Widziałem jeden niemrawy atak bolenia i nieliczne spławy uklejek. Też raczej mało licznych. Ja już naprawdę nie wiem, czy nie potrafię wytypować dobrze miejscówki, czy ryb jest tak francowacie mało. Dawniej nie miałem takich problemów, a odnoszę wrażenie, że raczej się wędkarsko rozwijam, a nie zwijam. Dolało mi i do wiało tak, że nie tyle z zimna, co ze złości miałem zamiar wracać. Nie wiem, czy tak macie, ale we mnie zawsze się tłucze w podobnej sytuacji taka myśl: a jeszcze sprawdzę , co tam za następnym zakrętem, albo – to może jeszcze jedno, inne łowisko… I tak zrobiłem. Zanim dojechałem, tym razem nad wodę stojącą, stał się cud. Wyszło piękne słońce, choć mocno wiało. Woda falowała okropnie, okularów nie miałem, gdyż zapowiadali cały dzień szary i bury, i tak faktycznie było od świtu. Początkowo byłem zawiedziony, bo spodziewałem się choć nielicznych wzdręg. Tymczasem kilka miejscówek i cisza. Dobrze, że przemogłem mój zwyczaj sterczenia do upadłego i czesania dna/toni metr po metrze. W końcu dość szybko złowiłem pięć krasnopiórek, ale niewielkich. I znów koniec. Poszedłem w ostatnie miejsce i tu karta dnia się odwróciła. Mimo dramatycznie krótkich rzutów pod silny wiatr, trafiłem na większe krasnopiórki. Już warte zainteresowania. Brały najczęściej, gdy wabik dolatywał do dna [ważka na 0,2g przy jakichś 2,5m głębokości]. Po kwadransie przyroda okazała jeszcze raz łaskawość i wiatr nagle ucichł, choć zaczęło się ponownie chmurzyć. Przez około 40 minut trafiły się poza kilkunastoma wzdręgami ryby ciut większe. Pierwszy był leszcz koło 40cm. Wziął bardzo wyraźnie – spodziewałem się okonia, albo dużej płoci.
Tuż przed nim miałem piękne , bardzo silne branie, biorąc pod uwagę zestaw, ale ryba się nie zacięła. Chwilę po wyjęciu leszcza spiąłem w zacięciu żółtawą rybę 40+. Widziałem jak głęboko tylko błysnęła. Obstawiałbym lina.
Po chwili brania jakby się urwały. Przesunąłem się z 20m w prawo. Tym razem tępe uderzenie i znów pudło. Przewidując tęczaka, zakładam małą wahadłówkę. W drugim przeciągnięciu, gdzieś od otwartej wody płyną za nią cztery wzdręgi. Takie pod 30cm. Chyba mnie widzą i skręcają do najbliższych trzcinek, tyle że tam może 80cm wody. Znów ważka i rzut pod pas roślin. Wzięła. Kolejny rzut, ale zamiast wzdręgi wyskakuje w powietrze tęczak. Typowy wpuszczak. Szybko go uwalniam i rzut w ten sam rejon. Mocne uszczypnięcie i fajny opór. Ładna płoć, taka 33- 34cm jak ją przyłożyłem do kija. Gdy chciałem ją zmierzyć, to się ześlizgnęła z trawy w wodę. Zaraz potem mam drugą, ale mniejszą.
Przy tej rybie grzmi, a po chwili ratuję się jakimiś krzakami, bo jest nie deszcz tylko ulewa nie na żarty. Jestem w swetrze, a sztormiak w aucie z 500m ode mnie. Jakoś przetrwałem fatalny kwadrans. Totalna flauta. Kilka rzutów i mam takie palnięcie w gumkę, że oczami wyobraźni widzę okonia – kilówkę. I coś tam bije do dna. Ale zaraz mam wrażenie jakbym holował sumka – uderza potężnie ogonem w sznurek. Linka zaledwie 1,6kg wytrzymałości, więc żartów nie ma. Po bardzo długim holu, naprawdę długim skubaniec się w końcu poddał. Miał prawie pół metra i ustanowiłem mój nowy karpiowy, spinningowy rekord.
Rzuciłem kilka razy, ale brań nie było. I coś mnie podkusiło, aby opuścić miejsce. Straciłem z 20 minut i złowiłem tylko małą krasnopiórkę. Gdy wróciłem na fragment, gdzie były brania, znów wiał silny i zimny wiatr, co dawało się we znaki, bo słońce przykryły chmury. Tak jeszcze na odchodne był kolejny paszok, trochę większy niż pierwszy.
Stwierdziłem, że nie będę ryzykować przeziębienia i skończyłem. Paradoksalnie w około dwie godziny miałem nie tyle lepszy, co w ogóle wynik, niż we wcześniejsze 4h. A, i ważka była tak naprawdę świerszczem. Po prostu to najtańsze ważki na rynku. Odcina się czymś ostrym część brzuszną, zostawiając oczywiście łapki. 45gr/sztukę 🙂