Przeżyłem ostatnio piękną przygodę. Pobiłem swój kolejny, prywatny rekord i to w gatunku, którego specjalnie nie brałem pod uwagę. Fakt faktem, że nie musiał się zdarzyć żaden cud, bo i mój dotychczasowy rekord był bardzo skromny, nie mniej przeskoczyłem go o prawie 20cm…
Wszystkie chwile wędkarskiej chwały w tym i zeszłym roku zawdzięczam moim dwóm „magicznym” odcinkom. Choć opisywany niżej wypad w założeniu miał być ostatnim nocnym w tym sezonie. Powód prosty – zero kontaktu przez cztery wyjazdy z rzędu. Tak naprawdę skusiłem się tylko z jednego powodu: metr wody więcej niż przez cały ostatni miesiąc. W bardzo niskim poziomie rzeki upatrywałem przyczynę braku brań. Podejrzewam, iż znaczenie miała też pora: na tym dzikim fragmencie w zeszłym i w tym sezonie późnojesiennym, wszystkie sandacze, poza chyba trzema rybami złowiłem po 20.00. Tymczasem w tym roku ja na ogół kończę o tej porze, chyba dwa razy zostałem dłużej. Nie wiem. Jakaś przyczyna takiej dziwnej ciszy pewnie jest.
No więc ta podniesiona woda zmobilizowała mnie do zaciśnięcia zębów i przedarcia się w dzicz. Wcześniej, od południa – uchodziliśmy się z Tommy`m jak przysłowiowe dziki. Bez kontaktu, bez podcinki, czy choćby potrącenia czegokolwiek żywego. No ale takie mamy wody, choć aura też swoje dołożyła. Jeszcze jak byłem sam na pierwszych dwóch miejscówkach w piętnastu rzutach zestawem UL miałem pięć brań, wyjąłem cztery klonki. Nie do pogardzenia na leciutkim zestawie – rybki około 35cm. Tyle, że trwało to kilka minut. Potem, jak nożem uciął. Jakiś czas potem sprawdzałem i odwróciła się cyrkulacja z pozytywnej moim zdaniem zachodniej na najgorszą płn. – wsch. Wiatru de facto nie było. Na wodzie śmiertelny spokój niezależnie od miejsca/odcinka na jakim byliśmy.
Pogoda niezbyt zachęcała, bo przede wszystkim temperatura była niska – zaledwie 2 stopnie na plusie. Przejechałem autem te paręnaście km, wrzuciłem na grzbiet dodatkowy ciuch i polazłem. Cisza nocy nad wodą, może i jest magiczna, ale jak się nic nie dzieje przez kilka wyjazdów, to czar mocno blednie. Ciesząc się, że tym razem nie musiałem obchodzić dzików, tuż przed zmierzchem byłem na miejscu.
Coś mnie podkusiło – na samym początku jest tu jedyny ale gruby zaczep, który zawsze omijam przy niskiej wodzie, bo kontakt z nim jest pewny, a to z kolei gwarancja utraty wabika. Przy wodzie większej bywa różnie: czasem rzuci się i kilkadziesiąt razy bez negatywnych konsekwencji, czasem w pierwszym rzucie złapie tę kłodę. Ale trzeba przyznać, że rok temu w dwóch rzutach z rzędu tuż przy podwodnej przeszkodzie wyjąłem dwa nieduże, ale miarowe sandacze. Tym razem złapałem moim najbardziej zasłużonym woblerem ten kawał drewna. Przy zazwyczaj bardzo niskiej wodzie i spodniobutach są szanse uwolnić przynętę. Teraz, gdy woda blisko metr wyższa, a buty tylko do kolan – zapomnij. Co ja się tam nakombinowałem, ale w końcu wobler jakimś cudem odstrzelił się od konaru. Uciekłem stamtąd od razu.
Pewną nadzieją był atak, albo ucieczka niewielkiej ryby. Pierwsza oznaka życia jaką tu po ciemku usłyszałem i zauważyłem od…końca października.
Trzecie już stanowisko – teoretycznie najlepsze. Z niego mam największe sandacze, ale ilościowo też daje najwięcej brań. Taki mikro cypel, ale dość wybijający się na generalnie prostej linii brzegu. Rzucam w dół pod drugi [i ostatni tu] podobny cypelek. Najpierw rzuty krótkie – po 7m i tuż przy samym brzegu. Ze dwa – trzy przepuszczenia. Nic. Potem podobna ilość rzutów na podobną odległość, ale kilka metrów od lądu. Nadal nic. Jestem dopiero z 70 minut, ale już mi się nie chce. Prawie pewien jestem, że znów będzie zero i pożegnam się z ciężkim łowieniem na smutno. Rzucam więc dalej. Dystans – jakieś 20m. Staram się by wabik upadł przy tym drugim cypelku. Jakby na jego przedłużeniu leży teraz w wodzie wielka kula darni. Taka około 1,5m średnicy. Intuicyjnie zatrzymuję wobler przy samej bryle ziemi z trawą, od strony nurtu. Wobler gaśnie, ledwo czuję jego pracę. Domyślam się, że może nawet smuży powierzchnię…
Brania generalnie są nagłe i to chyba jest tak ekscytujące w wędkarstwie, nie mniej pobicia w nocy niosą trzykroć tyle emocji, a kontakty z dużymi rybskami poza wyjątkami, naprawdę przypominają kontakt z jakimś demonem 🙂
No i tak było. Coś tak przywaliło, że dociąłem odruchowo, nie mniej od razu miałem myśl, żeby nie przeginać, bo po czymś takim, drapieżca musi być zacięty. Był jeszcze jak pamiętam bardzo krótki i ulotny błysk w głowie, iż to dziwne – nie tyle widziałem, co słyszałem, jak ryba wyskoczyła nad powierzchnię. Niby branie z samej tafli, ale tak skaczący sandacz?
Od razu wiem, że jest nie byle co. Coś płynie pod prąd w moją stronę, tyle, że równocześnie wyraźnie w środek nurtu. Analogicznie, jak te duże sandacze. Po chwili jest na mojej wysokości, tyle, że z 25 – 30m od brzegu. Hamulec już popuściłem i chyba dobrze, bo kilka targnięć takich, że tylko klęknąć i prosić o jeszcze.
No, ale rybsko staje i daje się zawrócić. Dość szybko jest pod brzegiem. Jedna ucieczka – taka na góra pięć metrów, druga, trzecia…Czwarta. Uparcie wali w dno. Gdzieś tam na chwilkę przewaliła się na powierzchni podłużna biała smuga – oj będzie piękny! Ciemno, ale wiem: 80-ka to minimum. Emocje jak diabli, a zarazem taka pewność – ten mi nie zwieje. Tym bardziej, że od kilku nocnych wypraw mam podbierak jak spadochron 🙂
Ryba kolejny raz na powierzchni i nie wiem już, który raz daje kilkumetrowego susa w dno. Zaczynam się dziwić, bo te kilkanaście sandaczy z tego i zeszłego roku to może niewiele, ale aż tak długo, to żaden się nie postawił.
Mam wrażenie, że w końcu to ten moment – lekko rozpędzam rybę leżącą na powierzchni, podstawiam podbierak. Nawet w ten mały sandacze wjeżdżały jakby siłą rozpędu. Choćby samym łbem. Tymczasem tuż przed obręczą drapieżca zrywa się w takiej panice do ucieczki, że pojawia się we mnie obawa, a pewność siebie znika. Kolejne podciągnięcie. Ciemno, ale coś ta morda jakaś do szpica. Zapalam lampę, a tam zamiast fosforyzujących srebrnych oczu, spore żółte gały! Szczupak… Pierwsza myśl – brak stalki. Odkręcam hamulec naprawdę poważnie, bo wobler nie wystaje z paszczy.
Wrzuciłem go nie wiem za którym tam razem. Ciągle odskakiwał od podbieraka. W końcu przełożyłem kij do lewej ręki i trochę, jakbym podrzucał naleśniki na patelni, wtaszczyłem go po kawałku za obręcz, aż cała ryba wpadła. Powiem, że potężne szarpnięcia tych wg mnie 6-7kg na 3m linki z kijem w lewej ręce, a jestem wybitnie praworęczny – też doznanie…
W temacie szczupaków, to ja nie mam nic do opowiadania. W życiu miałem może jedną 80—kę którą widziałem, a która się spięła. Z 20 lat temu. Miałem też ze cztery kontakty z potencjalnie niemałymi na wodach stojących, ale zawsze przy łowieniu okoni. Finalnie, nawet jeśli celebrowałem hol kilka minut, była obcinka bez pokazania choćby konturu ryby.
Dzwonię do kumpli – kto przyjedzie i zrobi mi fotę, temu zdradzam [siłą rzeczy] jeden z dwóch „złotych” odcinków. Mówię, że mam szczupaka życiówkę. Taki na bank 80 – 85cm. Choć jak patrzę z góry na jego grubaśność…
Jest dobrze, bo zimno i mokro. Nie zajadę ryby. Dźwignąć takiego zbója w podbieraku, trzymając tylko rękojeść – poezja. Wydaje się, że waży z 15kg. Odcinam od razu plecionkę, odkładam kij i wychodzę z półtora metra w górę na mini półkę z resztkami trawy. Ryba średnio współpracuje, ale pomiar pokazuje 91cm. Co tu pisać: dumny jestem z siebie.
Mam niesamowite szczęście. Wobler ustawiony na wprost w pysku – wystaje agrafka i plecionka nie jest zagrożona. Po przekręceniu się ryby w prawo albo w lewo już gorzej. Jakimś cudem nie przeciął. Wypinam tylną kotwicę i…stwierdzam, że drugiej brak. Kółko stelaża przynęty od kotwicy brzusznej przekręcone o 90 stopni.
Kilka fot ryby na ziemi i podbierak do wody.
Kumpel mieszkający „najbliżej” miejscówki podjeżdża po dość długim czasie. Przy okazji przyznaje, że miejsce wariackie – naprowadzaliśmy się telefonicznie z 15 minut, zanim zobaczyłem silne światło latarki kolegi i krzyknąłem. Mam okazję przyjrzeć się mojej bestii. Wygląda jakby przekąsiła leszcza 25 – 30cm. Poza tym jest wręcz patologicznie gruby!
No ale jest kolega – Paweł – chylę czoła. Ryba dość mocno odpoczęła i jest trochę cyrku, nie mniej chwyt na dwie ręce swoje robi. Wcześniej wypinam tę drugą kotwicę, tkwiącą na samym kraju dolnej szczęki.
Fota trochę przekłamuje, a mam taką gdzie wygląda na metr z grubym okładem. Ale tusza nie jest zakłamana. Cielak. Drugi pomiar, już bardzo dokładny – 92cm.
Potem znów kilka minut w siacie i Jego Tłustość odpływa 🙂
Może i nie jest to żaden ekstremalny rozmiar dla tego gatunku. Ale jest mój „the best”. Zauważę też, że odnośnie szczupaków, podobnie jak z pstrągami – mam jakby dwie kategorie tych ryb: szczupaki z rzeki i z wody stojącej, oraz pstrągi z dużej rzeki i z małej rzeczki. Dla mnie taki szczupak z rzeki, czy pstrąg 50+ z rzeczki jak Prądnik to ekstraklasa. Nie twierdzę, że rzeczywiście tak jest, ale ja to tak postrzegam.
Usatysfakcjonowany po uszy takim darem rzeki, dałem już spokój tego wieczoru.