Oby nie ostatni taki głos

Jest coś na rzeczy, że jakieś niekoniecznie jasne chmury zbierają się nad PZW. Na razie różne spekulacje, co jest tego powodem zostawię, gdyż ciężko mi ocenić rzeczywiste przyczyny takich działań i nie zamierzam się rozwodzić nad pojawiającymi się informacjami, jak/kto by ewentualnie wody przejął czy ich część. Nie mam na tyle wiedzy.

Chciałem się zatrzymać dziś nad bardzo konkretnym tekstem, jaki pojawił się w oficjalnym obiegu, wywołując niemałe emocje i właśnie podkręcając te spekulacje. Pod koniec lipca tego roku powstała bardzo wnikliwa opinia, wydana na wniosek Przewodniczącego Zespołu ds. gospodarki i rozwoju regionalnego Wojewódzkiej Rady Dialogu Społecznego Województwa Warmińsko-Mazurskiego. Zwrócę uwagę, iż właśnie „regionalizacja” miejsca gdzie powstał tekst jest bardzo istotna, gdyż to głównie  właśnie na obszarze naszych pojezierzy kwitnie gospodarka rybacka, żyrowana  przez PZW, a z tzw. turystyki wędkarskiej region ma znikome wpływy, bo i wędkarsko nie bardzo jest tam po co jeździć, poza jakimiś enklawami. Takie zawsze się znajdą. Przypomnę: kilka lat temu ze stołka prezesa PZW Olsztyn wysadzono pana, który w interesie wędkarzy zaczął drążyć działania Gospodarstwa Rybackiego Szwaderki. Ponieważ nie bardzo mogli się do niego dobrać, został zdymisjonowany „za niezgodne ze statutem zwoływanie zebrań okręgu”  – spóźnił terminy bodajże dwa razy, o dwa dni. I popłynął…

Druga kwestia, niezmiernie istotna, na którą zwracam uwagę, jest fakt, iż pierwszy raz specjaliści nie związani z jakimś medium wędkarskim, otwarcie skrytykowali, by nie rzec – zmiażdżyli te wszystkie argumenty broniące „racjonalnej gospodarki” .

Opinia dotyczy  zarządzania i ochrony zasobów ryb w świetle ustawy o rybactwie śródlądowym – opinie, uwagi, wyjaśnienia i rekomendacje.

Jej autorami są:

– dr inż. Tomasz Kajetan Czarkowski – Komisja Ochrony i Zarządzania Zasobami Przyrodniczymi Polskiej Akademii Nauk, Oddział w Olsztynie i w Białymstoku z siedzibą w Olsztynie

– dr inż. Andrzej Kapusta – Zakład Ichtiologii, Hydrobiologii i Ekologii Wód, Instytut Rybactwa Śródlądowego im. S. Sakowicza w Olsztynie

– dr hab. Krzysztof Kupren prof. UWM – Katedra Turystyki, Rekreacji i Ekologii, Instytut

Inżynierii i Ochrony Środowiska, Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie

Dodam, co było dla mnie zaskakujące, że dr Czarkowski i dr hab. Kupren jeszcze w 2013r w „Przeglądzie Rybackim” [3/2013] twierdzili, że wędkarstwo znacznie bardziej obciąża ekosystemy i bronili…rybaków. Coś się więc „grubo” pozmieniało…

Ale do rzeczy.

Po pierwsze, wyżej wymienieni Autorzy, jednoznacznie rozróżniają rybactwo komercyjne od rekreacyjnego, podkreślając, iż to drugie „…nie stanowią podstawowego źródła dla zaspokojenia niezbędnych potrzeb fizjologicznych jednostki”. I dalej pojawia się znamienny komentarz: „W odróżnieniu od rybaka komercyjnego i utrzymaniowego, celem „rybaka rekreacyjnego” nie powinna być chęć zysku, ani zaspokojenie głodu, lecz odczucie przyjemności oraz przeżycie przygody i emocji, czyli ogólnie pojęty aktywny wypoczynek i rekreacja”.

Samą Ustawę o Rybactwie wg której PZW rozdaje karty, omawiana opinia wprost nazywa reliktem przeszłości.

Autorzy wyraźnie wskazują, że z ekonomicznego punktu widzenia przytłaczająca większość krajów rozwiniętych i rozwijających się odchodzi od rybołówstwa „sieciowego” na rzecz połowów rekreacyjnych.  Dwa – krytykują utożsamianie w myśl panującej ustawy – akwakultury [czyli komercyjnych, przemysłowych hodowli ryb w sztucznych zbiornikach] z przemysłowymi odłowami w naturalnych ekosystemach [rzekach i jeziorach]. W związku z tym zwracają uwagę iż w obecnym stanie, zarządzanie tymi obszarami jest chaotyczne, by nie rzec przypadkowe. Zdaniem autorów hodowle przemysłowe winny znajdować się pod nadzorem ministerstwa rolnictwa, a kwestie dotyczące naturalnych ekosystemów – ministerstwa przyrody. Teraz nad całością „pieczę” ma ministerstwo rolnictwa.

Uprawniony do rybactwa

Kolejnym, budzącym moje zdumienie [ale pozytywne] tematem, jaki poruszyła opinia, jest kwestia tzw. uprawnionego do rybactwa. Po pierwsze pada pytanie z jakiego powodu konkretne wody, będące dobrem publicznym, oddawane są w ręce spółkom czy stowarzyszeniom na śmiesznie niskich finansowo zasadach, a podmioty te czerpią z tego zyski, często niemałe? Można wymienić dziesiątki państw, gdzie – owszem – są różne związki wędkarskie, ale nie one ustalają ogólne zasady  korzystania z wód, a już na pewno nie mają monopolu na wody. I paradoksalnie w tych krajach ryb jest znacznie więcej, niż w naszych wodach. Autorzy akcentują też, dlaczego użytkownik [w naszych realiach PZW] pobiera relatywnie wysokie stawki za prawo wędkowania na ich wodach i jak to się ma do wędkarzy hołdujących zasadzie C&R, która nie generują żadnych dodatkowych kosztów?

Następnie autorzy rozprawiają się z archaiczną zasadą ceny dzierżawienia wód. Kto chce, niech zapozna się z tym akapitem, ale nie do wiary…

Krytykuje się także pierwszeństwo dzierżawy danej wody, jakie ma poprzedni użytkownik, jeśli tylko zgłosi wolę. Innymi słowy: dzierżawca  „A”, który użytkował dany obwód, ma na niego monopol choćby nie wiem jakie rybackie cuda tam wyczyniał, mimo, że chęć i znacznie lepsze warunki oferuje inny zainteresowany.

Stawia się też pytanie „co by było, gdyby opłatę od wędkarza pobierało bezpośrednio państwo, zakładając np. Narodowy Fundusz Wędkarsko-Rybacki [z którego można by finansować wszelkie działania związane z ochroną wód i ryb], na który wędkarz wpłacałby pieniądze z pominięciem zbędnego pośrednika w postaci spółki rybackiej czy wędkarskiego stowarzyszenia? I tu obrońcy PZW na różnych forach podnieśli rwetes, że to komuna [jakby PZW nią nie była]. Owszem, jak sam w obecnej rzeczywistości jeśli czytam, że coś tam ma być „narodowe”, to zapala mi się lampka, nie mniej tak właśnie jest w wielu krajach. Idziesz do urzędu gminy czy innej instytucji publicznej, płacisz jakieś grosze i łowisz. Nie rozumiem z jakiej paki od około pół miliona ludzi zdziera się haracz za małe obszary [okręgi], a w takiej Holandii [też nie dużej ale wyraźnie większej niż jeden okręg] zezwolenie kosztuje niecałą stówkę. A ryb jest dużo…  Normalnie dajmy się robić w konia.

Racjonalna gospodarka rybacka [tfu!]

Następnie uczeni nie zostawiają suchej nitki na tzw. „racjonalnej gospodarce rybackiej”. Zwracają uwagę na fakt iż, aktualna ustawa wręcz zaleca wykorzystanie produkcyjnych możliwości danej wody, czyli także naturalne rzeki i stawy  zrównuje z zamkniętymi, sztucznymi zbiornikami przemysłowej hodowli. Już takie stawianie sprawy jest niezwykle niebezpieczne dla naturalnych dzikich wód. Inny zapis mówi, że niby takie wykorzystanie wód musi być wprawdzie robione z troską o zachowanie równowagi biologicznej… ale  Autorzy akcentują jednak, iż w obecnej rzeczywistości NIKT nie sprawdza, czy zasoby ryb są rzeczywiście w równowadze…

Dla mnie obiektywizmu omawianego tekstu dodaje fakt, iż autorzy krytykują wątpliwe kompetencje zarówno marszałków województw, jako odpowiedzialnych za monitorowanie stanu wód, jak też Wody Polskie z ich oddziałami RZGW. I tu i tu wykazuje się brak fachowości i kompetencji.

Powyższa praca zauważa iż obecne szacowanie zasobów ryb przez pryzmat połowów rybackich, wędkarskich jest niewiele warte. Co więcej, szeroko opisują metody, jakie wg dzisiejszej wiedzy są wiarygodne w zależności od typu wody, którą chcemy badać. Przy okazji – chyba dwa lata temu miałem informację od ichtiologa, który z kolegami robili jakieś odłowy do badań w Wiśle. Okazało się, iż w zderzeniu z efektami wędkarzy, mieli wyniki z „innej” rzeki [brak sandacza, które faktycznie nie ma dużo i zero bolenia, którego nie jest aż tyle, co się mówi, ale jest to gatunek zauważalny].

Zwraca się uwagę na brak transparentności połów rybaków.

Autorzy przyznają, iż akurat PZW wymaga takich rejestrów, nie mniej monitoring powinien być bieżący, a nie na koniec roku.

Tu zrobię dygresję. Co do rejestrów wędkarskich: nie wierzę by ktokolwiek do nich zaglądał. Nikt tym sobie w ogóle nie zawraca głowy [myślę o papierowych]. Kiedy się jeszcze udzielałem w kole, leżały setki rejestrów z kilku lat i nawet pytaliśmy okręg co z tym zrobić. Nikt się o nie pytał…

Krytyce poddano też samą ideę „obwodów rybacki”, argumentując, iż w przebadanych ponad 100 jeziorach na północy kraju, stan ichtiofauny był daleko lepszy niż tam, gdzie prowadzono odłowy przemysłowe. Ponadto autorzy zauważają, że nierzadko na małym obszarze są ustanowione dwa i więcej obwodów, należących do różnych właścicieli, którzy prowadzą zgoła odmienne działania na swoim obszarze.

Operaty

Suchej nitki nie zostawia się też na operatach rybackich, dowodnie wskazując, iż pisanie ich przez może i autorytety, [ale jednak jako osoby prywatne] dla potencjalnego dzierżawcy, jest furtką do przeróżnych nadużyć, czy promowania interesów określonych grup [np. producentów ryb określonych gatunków]. Ja wielokrotnie pisałem, by udostępnić wędkarzom, kto podpisał się pod operatami dla wód naszego okręgu. Niejeden by się zdziwił…

Dalej o operatach – autorzy wskazują, iż nadal w zasadzie nie ma obowiązku wykonania badań wód, przed wdrożeniem operatu, a osoby, które zatwierdzają operat często danej wody… nie widziały nawet na oczy. Skandaliczne jest tworzenie operatów w oparciu o dane sprzed kilku, a nawet 20 lat. Obecnie operat koncentruje się na wydajności z hektara, co także autorzy krytykują, ale przede wszystkim zwracają uwagę, iż powinno być wyszczególnione, jaki procent danego gatunku jest przewidziany w ramach całości połowów. I podają przykład, że przy. ogólnym założeniu  z hektara ma być tyle i tyle, ale presja skoncentruje się np. na szczupaku, to rzeczywiście – zgodnie z operatem ilość będzie się zgadzać, ale woda zostanie pozbawiona tego gatunku.

Zarybienia – przecierałem oczy ze zdziwienia [znów pozytywnie zaskoczony].

Okazuje się iż średnio 70% zarybień w żaden sposób nie przyczynia się polepszenia stanu zasobów danej wody, co więcej – może wywoływać skutki negatywne. Opinia mówi wprost, że zupełnie nie mierzy się efektów zarybień, tylko po prostu „wrzuca” ryby do wody i zapomina…

„Zarybiać należy wtedy, gdy faktycznie istnieje taka potrzeba, a nie corocznie bezmyślnie „wsypując” wylęg czy narybek, tylko dlatego, że tak nakazuje operat i umowa z RZGW oraz zapisane w niej olbrzymie nakłady rzeczowo-finansowe na zarybienia (planowane czasem zupełnie nieracjonalnie aby tylko zagwarantować sobie wygraną w postepowaniu konkursowym). Obecnie praktykowana gospodarka zarybieniowa uprawiana w wodach publicznych wymaga przeznaczania na te cele olbrzymich nakładów finansowych, z których korzysta stosunkowo wąska grupa prywatnych producentów. System obligatoryjnych zarybień niezależnie od tego czy akurat są potrzebne czy nie, biznes związany z tym zjawiskiem tworzy, nakręca i cementuje.”

Osobiście nie mogę pojąć, dlaczego grupa wędkarzy robi dużą dodatkową zbiórkę z prywatnych środków na zarybienia [abstrahuję, czy jest ono zasadne, czy nie], ale wskazuje im się źródło gdzie MUSZĄ kupić materiał zarybieniowy. Nie uważacie, że to dziwne?

Połowy tarlaków w okresie ochronnym.

Autorzy uważają, że pod pretekstem pozyskiwania ikry, pozyskiwanie dużych ryb stało się patologicznym procederem. Przytaczany jest przykład, gdzie odłowiono…2 tony szczupaka i pozyskano tylko 60l ikry. Jakieś żarty.

Wskazuje się, że duże, stare ryby daję więcej młodych o genach predestynujących je do osiągania większych rozmiarów. A  „eksperci” pro rybaccy w tym ci na garnuszku PZW, tu i ówdzie nadal twierdzą, że duży szczupak to szkodnik. Może w hodowli linów, czy karpi, ale na pewno nie w rzece.

O karcie wędkarskiej

Krytyce zostaje poddany fakt, że kwestia egzaminu oddana jest w ręce PZW. Chodzi o to, iż w interesie związku jest poszerzanie liczby członków, a egzaminy nadzorują osoby bez kompetencji. Moim zdaniem obecny kształt egzaminu urąga wszelkim minimom, a jako argument podaję fakt, iż przytłaczająca większość adeptów nie rozróżnia gatunków. Z kartą wędkarską i egzaminem na nią winna iść porcja elementarnej wiedzy i edukacji. Po prostu jeśli chcemy kontynuować nasze hobby, a nie tylko nosić wędki nad wodą, czy kupować przynęty do kolekcji, to:

– starsze pokolenia trzeba zmusić w trybie administracyjnym przez zmiany przepisów do zmiany zachowań nad wodami [głównie myślę o pozyskiwaniu rybiego mięsa]

– ludzi młodych trzeba edukować, czego PZW w ogóle nie robiło nigdy w programowy sposób

Omawiany tekst pochlebnie wyraża się o widełkowych [dolnym i GÓRNYM] wymiarach ochronnych.

O C&R

Zacytuję cały fragment: „Również całkowity zakaz zabierania złowionych ryb może w niektórych łowiskach być dobrym i jedynie skutecznym rozwiązaniem chroniącym zasoby, bez niekorzystnych dla wędkarzy skutków (Czarkowski 2018). Z założenia C&R ma na celu zmniejszenie tzw. śmiertelności połowowej, bez nieprzyjemnych dla wędkarzy regulacji dotyczących zmniejszenia presji połowowej. W bardziej rozwiniętych społeczeństwach C&R jest bardzo często stosowaną praktyką (Bartholomew and Bohnsack 2005, Brownscombe et al. 2017). Uzyskuje również coraz większą akceptację wędkarzy w krajach rozwijających się (Freire et al. 2012). Okazuje się, że w Polsce istnieje już całkiem silna akceptacja sporej części wędkarzy dla koncepcji Catch-and-Release (C&R), szczególnie dotyczy to młodszych wędkarzy (Czarkowski i in. 2021). Naprawdę nie wszystkie ryby musimy zabierać i zabijać, choć do niedawna właśnie taki pogląd był lansowany nawet przez niektóre osoby zawodowo zajmujące się zarządzaniem gospodarką rybacko-wędkarską. Ogólne twierdzenie, że ryby nieprzeżywają spotkania z wędkarzem jest nieprawdziwe.”

Sporo miejsca poświęca się w tekście eutrofizacji czy bezsensownej regulacji rzek. Są to tematy już tyle wałkowane i oczywiste, a dotyczą nie tylko wędkarzy, że nie poświęcę im miejsca.

Na koniec autorzy zabierają się za tzw. ekonomiczny aspekt wędkarstwa. A tu poda mój przykład z sandaczem. Ceny są różne: od 18zł/kg świeżo złowionej ryby do nawet 60zł [mrożony w sklepie]. Na razie na siedmiu wyjazdach złowiłem siedem ryb powyżej 60cm. Szacunkowo ważyły łącznie 26kg [abstrahuję, że dwa w myśl regulaminu powonieniem i tak wypuścić, ale jaki statystyczny polski wędkarz czymś takim się martwi na odludziu i to w środku nocy?]. Licząc średnio po te 45zł/kg – ryby były warte około 1200zł.  Tymczasem, by je złowić poniosłem następujące koszty:

– zezwolenie – 350zł

– wędka – 450zł

– plecionka – 200zł

– przynęty [liczę celowo kupione na sandacza] – 300zł

– dojazd [liczę celowe nocne wyjazdy] – 400zł

– reszta niezbędnego na miejscu ekwipunku [spodniobuty, podbierak, latarka, szczypce do odhaczania itd.] – 300zł [nie korzystam z mega markowych produktów

Wyszło, że te sandacze „zarobiły” ponad 2 tys. zł. I mogą dalej „zarabiać”.  A nie wliczałem już kwestii posiadania auta , a czymś musiałem tam dojechać…

Napiszę tylko tyle – mam nadzieję, że kiedyś dane będzie mi doświadczyć wyżej proponowanych zmian. Jakoś nie wierzę, że będzie aż tak źle, by zatęsknić za tym, co nam proponuje obecnie związek, a jeszcze mniej wierzę, by PZW było w stanie jakoś ewoluować w kierunku proponowanych w tekście zmian.

Opinia dotycząca Ustawy o rybactwie śródlądowym

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *