Trochę się wkręciłem w mały maraton pod koniec grudnia. Bez ściemy, to trafiłem tylko jeden dobry dzień, jak na przeciętne polskie realia okoniowe, choć trochę pechowy zarazem. Poza tym końcówka nie była najlepsza, ale to dotyczyło wg moich bliższych i dalszych znajomych wyników na różnego rodzaju wodzie w okolicy. Powodem było najpewniej mega niskie ciśnienie tuż po świętach.
Zacznę jednak od bardzo ciekawego zdarzenia jakie miałem nad Wisłą troszkę wcześniej. Pokazuje ono, do czego ryby są zdolne by schronić się przed kormoranami, a zarazem jak [konkretnie szczupaki] są obojętne na małe przynęty tkwiące w zębach.
Zacząłem łowić na skraju dnia i nocy w bardzo niemiłej aurze [dość silny i lodowaty wiatr wschodni, przy gęstej mgle, lekki mróz]. Ręce odpadały nawet w rękawiczkach. Pojechałem trochę na wariata i nawet nie patrzyłem jak jest z wodą. Była wyraźnie niższa i fragment, który chciałem obłowić nie bardzo się do tego nadawał. Trochę niżej był wyraźny spad dna z około półtorametrową, szybką wodą. Była w niej taka smuga na oko ciut wolniejszego nurtu mająca z 15m długości i z 1,5m szerokości. Gdyby nie ona to bym nawet tam się nie zatrzymał, bo miejscówka niezła ale na lato. W kierunku środka rzeki, gdzie robiło się już bardzo płytko pływało/stało z 10 kormoranów.
Zupełnie bez wiary zmontowałem mój ulubiony zestaw [kijek do 6g, jaskółka 4cm na 1g, tylko zamiast plecionki z powodu mrozu – żyłka 0,12mm]. Już w pierwszym rzucie miałem dość mocne jak na zimę branie. Gdy nurt wyssał z tej spokojniejszej smugi wody przynętę i gdy była ona w tym najmocniejszym uciągu, coś błysnęło na srebrno, capnęło wabik, tak mocno przyginając kijem, że nie odważyłem się docinać. Ryba dość szybko spadła. Miała 40-45cm i była zdecydowanie za szeroka na klenia tych rozmiarów, więc raczej jaź.
Rzut nr dwa. Staram się utrzymać gumkę jak najdłużej w tym umiarkowanym pasie nurtu, ale i tak teoretycznie za szybkim na tę porę roku. Znów branie! Silne i zdecydowanie schodzące do dna za dwa duże głazy jak się potem okazało, gdy już było widno. Po kilkunastu sekundach żyłka nawet nie forsowana – pękła. Albo obcinka. Nie było to nic spektakularnego ale już ryba jak na UL niemała. Mimo, że łowię może trzy minuty, kciuków i końców palców wskazujących już nie czuję. Z trudem wiążę nowy wabik. Taki sam jak utracony. Nie mija pięć sekund, a ja stoję oniemiały – trzecie branie i czuć, że ryba jest wyraźnie większa. Najpierw spokojnie stoi w tym najsilniejszym uciągu tyle, że przy dnie, po czym spływa majestatycznie pod sam brzeg, za jeden z głazów i stoi. Mocno zaskoczony, jedynie trzymam dość zdecydowanie napiętą linkę, ale nie robię nic więcej, bo nie bardzo mam cokolwiek do powiedzenia, nie wiem z czym mam do czynienia, a i ryba na szczęście po prostu stoi. Nawet przez chwilę rozważam, czy to czasem nie podcinka. Niestety po około minucie, linka strzela. Znów nie mam pewności: pękła czy obcinka?
Ponawiam całą procedurę wiązania nowego wabika. Trochę rozgorączkowany złoszczę się, bo idzie mi to okropnie wolno w tych warunkach. Rozsądek podpowiada, że nic tu się już nie zdarzy, ale człowiek się łudzi.
Rzut czwarty. Znów nie czuję zimna, bo jakaś nieduża ale godna sprzętu UL ryba, bierze w tej szybkiej, ale nie drapieżnie płynącej wodzie i pakuje się właśnie w ten najsilniejszy nurt. Dość szybko widzę tym razem pod powierzchnią około półmetrowego szczupaczka. Obcinka. Przynajmniej bez niedomówień.
Wkurzony idę do auta. Ciepła herbata. Rozgrzewanie dłoni. Pozostaję przy wędce, ale zmieniam kołowrotek na taki z plecionką o wytrzymałości 10kg i zakładam [bo mi już szkoda tych mniejszych] taką większą, „lejąca się”, typową jaskółkę do drop shota. Kołowrotek pasuje jak pięść do nosa przy wędeczce, ale nic innego nie wymyślam. Po może 15 minutach znów jestem w tym samym miejscu nad wodą. Jak w bajce, w piątym rzucie z rzędu mam silne pobicie! Normalnie myślałem, że wyjdę z siebie przy tym co się działo 🙂 Ryba spokojnie schodzi do dna i podpływa mi pod nogi. Czuć, że to podobnie jak przy braniu nr 3 – coś grubszego. Nie przynudzając, choć trwało to dość długo, wyjąłem dość szczęśliwie okazałego jak na UL szczupaka.
Na wszelki wypadek zaglądam w pysk, a tam…moja jaskółka.
Nic więcej się nie wydarzyło. Poza pierwszą rybą, pozostałe brania to były te dwa szczupaki: wyjęty i ten mniejszy, który obciął chyba dwa razy. Wydaje mi się że uciąg wody chronił te ryby przed ptaszyskami, bo nie znajduję innego wytłumaczenia dla ich pływania w tak silnym nurcie w grudniu. Tego dnia byłem jeszcze sześć godzin na tym mrozie i w sumie nie wiem po co, bo nie miałem już nawet podcinki. Chyba ten ranek mnie nakręcił tak, że łaziłem jak w transie.
W tym mniej więcej czasie Rafał i jego koledzy nad Odrą łowili w nocy…okonie. Ten Rafała jeśli dobrze pamiętam miał 29cm ale sztuki wyraźnie nad 30cm były wyjmowane przez jego znajomych.
Ryby były łowione powtarzalnie, już w całkowitych ciemnościach na czymś w rodzaju typowego zimowiska. Być może dlatego, że z jakichś powodów akurat nie było tu sandaczy, mimo kilku metrów głębokości i sporego stada leszczy.
Lipieniowe wyprawy Rafała przyniosły takie oto trofeum.
Skąd ja to znam? Przypomnę, że masowe wpuszczenie palii w bodajże 2012r było główną przyczyną degrengolady jaka miała miejsce na „górskiej” Rudawie/Krzeszówce. Auta ze wszystkich powiatów około krakowskich plus rejestracje świętokrzyskie i śląskie były przez dwa miesiące na porządku dziennym. To wtedy przy okazji hurtowych wręcz odłowów palii, wytrzebiono podstawowe stado potokowców, a co bardziej kumaci, dobijali resztki późną wiosną i latem. Potem tylko masakryczne zatrucie w 2014 dopełniło dzieła zniszczenia. Od tamtej pory jest słabo, mimo licznych prób odbudowania populacji.
Przy okazji zwróciłem wtedy uwagę na totalną nieświadomość i kompletny brak zainteresowania tłumu tym co łowili. Przytłaczająca większość w ogóle nie zauważała, że to nie są potokowce. Byli nastawieni na ubój i tylko to się liczyło. Na moje pytania dziad jeden z drugim odpowiadał: „pstrągam złowił”. Zero ciekawości, zero jakiegoś zainteresowania innością, tajemnicą skąd, co…Tylko mięcho. Takie było i nadal w przytłaczającej większości jest nasze wędkarstwo.
Tommy podczas grudniowego spaceru bez wędki odkrył w zaskakującym miejscu kleniową enklawę. Byków nie łowił ale ryby około 35cm licznie. Niesamowite było to, iż mimo ogromnego obszaru wody o podobnym charakterze [dno, głębokość itd.] stały w wąskim pasku wody i nigdzie indziej. Grubo się zdziwiłem, gdy powiedział mi gdzie to.
Wniosek jest jeden: warto czasem chodzić nawet w bardzo dziwaczne wręcz miejsca, bo można się pozytywnie zaskoczyć. Łowił tam kilkakrotnie z powtarzalnym efektem.
Przejdźmy już do samej końcówki grudnia. Mnie nakręcił, jak wspomniałem jeden świetny dzień. Miałem więcej czasu, więc pozwoliłem sobie na znacznie odleglejszy wyjazd. Mgły nad zbiornikiem wprawiły mnie w zdumienie. Około 7.30 było jeszcze ciemno! Mleczna zawiesina towarzyszyła mi do końca łowienia, czyli do około 14.00.
Mimo non stop siąpiącego deszczu i totalnej flauty, miałem trzy [!] czterdziestki na kiju. Okonie żerowały słabo i z dwunastu kontaktów czułem tylko 3-4 brania.
Pierwsze miałem pół godziny od świtu. Trzy brania w trzech rzutach. Łowiłem na zasadzie 3xN: najdalsze rzuty, największe możliwe okoniowe wabiki, najlżejsze możliwe obciążenie. Pierwszych dwóch w ogóle nie czułem. Kolczaki brały na około 1,5 – 2m wodzie, na kancie blisko brzegów. Pierwszego wyjąłem.
Drugi, podobny spadł pod nogami. Zaraz za nim wziął i tu jako tako czułem pobicie, taki 35 – 37cm, który się odpiął po kilkunastu sekundach holu.
Potem była około godzina przerwy. Zaryzykowałem i na 0,3g zacząłem rzucać średnim [5,5cm] Pintailem Fischaser`a w obszar notorycznych zaczepów. Takie obciążenie pozwoliło w miarę bezkarnie ślizgać się po gałęziach i umożliwiło wyjęcie kolejnych dwóch ryb. Takie tuż pod 30cm. Potem był jednak zawad, który nie oddał przynęty. Założony identyczny jak przed urwaniem wabik, momentalnie coś zaatakowało, choć niewyczuwalnie. Miałem jakby kolejny zaczep, więc zacząłem napinać plecionkę i oderwałem od dna jakiś…worek. Tak to się czuło. Worek po metrze-dwóch zaczął w typowy dla okonia sposób podrygiwać, choć dość anemicznie. Wyglądało to jednak na potężnego garba. Nadal nie wiem, bo ryba nagle wykonała taki ciut mocniejszy zryw i plecionka puściła – nie wiem, czy się urwała [wątpię], czy w tych zimnych i mokrych warunkach, na szybko nie dość starannie zasupłałem sznurek [0,02mm nie wybacza – Varivas jest tak śliski, że potrzeba naprawdę węzła przez duże W].
Po tym nastała cisza w wodzie. Zmieniłem miejscówkę, przenosząc się z 50m w prawo. W międzyczasie zorientowałem się, że plecionki mam ledwo może 30m. Zamieniłem ją na szpulę z żyłką 0,12mm. Martwiłem się, że teraz to zupełnie nic nie poczuję, ale mam wrażenie, iż przypadkiem był to dobry ruch, gdyż okonie żerowały tylko z dna, na niemrawo przesuwany wabik i potrzebowały czasu by go zassać. By sobie urozmaić łowienie zmieniłem gumę i zarzuciłem zielonego Dargoworm`a [Fishchaser], który ze względu na kształt, aż tak daleko nie poleciał. Czekam i czekam, aż wabik doszybuje do dna. Wiatru nie ma, ale żyłka niewiele tu pokazuje. Po dłuższym zamyśleniu uniosłem kij i znów to samo: silny opór, ale wiem, że tu nie ma zaczepów; po chwili znowu odrywam od dna „worek”, który zaczyna charakterystycznie podrygiwać. Grubas! Bez cienia wątpliwości gruby okoń. Na cienkiej żyłeczce przy dystansie około 20m i głębokości 4-5m hol wydaje się nie mieć końca. Gdy ryba jest na krawędzi spadu – luz. Wypiął się. Trochę się sfrustrowałem. Postanawiam zostać tu i dosłownie zbombardować obszar różnymi wabikami. Duży Lunker City idzie w ruch po około godzinie bez brania. Kilkanaście mozolnych, monotonnych, nieprawdopodobnie powolnych przepuszczeń. I w końcu jest! Dość blisko brzegu zaczep. Tnę zdecydowanie i lekko docinam. Tym razem nie ma efektu worka, tylko od razu wiem, że mam dużego okonia. Może to ten sam sprzed ponad godziny? Branie jest z w okolicy, gdzie rybę straciłem.
Znów walka nerwów, bo żyłka jakby się rozciągała w nieskończoność, kręcę i kręcę, a ryby nie widać. Aż kusi o szybszą reakcję, zdecydowanie silniejszy hol. Nareszcie majaczy cień z 10m od brzegu gdy minął kant. Gdy był już dobrze widoczny przemknęło przez głowę: w końcu przeskoczę to 44cm. Na brzegu radocha bo go dopadłem, ale i rozczarowanie. Mimo klockowatej postury minimalnie nad 40cm. Nawet nie czterdzieści jeden. Ale zgrzeszyłbym, narzekając.
Potem miałem jeszcze trzy brania: szczupak tuż pod 60cm, którego ograłem mimo cienkiej żyłki. Chyba się zanudził holem, który był tak delikatny, że nie dał okazji do przecięcia linki mimo dość głęboko łykniętej przynęty. To pobicie czułem i od razu wiadomo było kto jest z drugiej strony.
Łowienie zakończyły o dziwo dwa mocne tym razem brania okoni: taki pod 30cm i jeden wyraźnie mniejszy, ale nie karzełek.
Podpaliłem się tak bardzo, że byłem dwa razy po świętach. Za każdym razem bez kontaktu. Po dwóch godzinach kończyłem na innym łowisku [pobliska rzeka], a i tu niewiele działając poza 2-3 klonkami. Ryby jakby były nieobecne przy tych 960hPa.
Wojtek z Zygmuntem pojechali kończyć sezon na starorzeczu i teraz twierdzę, iż był to najlepszy wybór. Cudów nie było, ale jednak starorzecze dość rzadko zaskakuje słabym wynikiem.
Kilka klonków i piękna świnka 47cm [wątpiłem w jej wielkość, ale dostałem jeszcze inne zdjęcie i już nie wątpię].
Absolutny mój finisz miał miejsce 31 stycznia. Gdy byłem w drodze i rozmawiałem z Tommym, który wykonał właśnie pierwszy rzut, nagle powiedział: mam!. Chwila ciszy i słyszę „jest grubas”.
Czy można marzyć o lepszej końcówce roku?
Zanim dojechałem, powyższa fota była już u mnie na telefonie i aż mnie skręcało. Gdy parkowałem, dowiedziałem się, że Paweł, który towarzyszył koledze zaraz potem spiął rybę, której zachowanie wskazywało na potężnego okonia. Oczywiście gdy się pojawiłem, nikt z nas nie miał brania poza Pawłem [ale to były malutkie okonki].
Ponieważ nic kompletnie się nie działo, ale aura jednak była wyraźnie lepsza [bez wiatru, 2 stopnie na plusie i nieśmiałe słońce], to przejechaliśmy na inny zbiornik. Cudów nie było. Tommy wyjął jeszcze okonia pod 30cm i tylko ja miałem dłuższy moment ułudy. Rzucałem perłowym, największym Pintailem i szorowałem nim po dnie – tu akurat było z 4m głębokości. Najpierw poczułem jakby arcydelikatny zaczep, po chwili identyczny ale byłem już prawie pewien, że to skubnięcie. Trzecia próba za skutkowała zacięciem. Coś tam mocno zadrgało, niby trochę jak okoń, ale i za szybko i za energicznie, szczególnie jak na te zmrożone garbusy. Ale nic innego mi do głowy nie przychodzi – guma 9cm czołgana po dnie na 4m…
Po dłuższej chwili mówię bez emocji do chłopaków [dojechał Wojtek], że to najpewniej szczupaczek. No i rzeczywiście jakiś podłużny, choć podejrzanie jasny kształt błysną, zanim znów uciekł w głębinę. Okazało się, iż był to 43cm tęczak, tak, że ostatecznie sezon zakończyłem licho, ale z rybą w ręce.
4 odpowiedzi
Adamie, ktoś kiedyś powiedział, że nie ma sensu zarzucać wędki, jeśli nie ma chociaż w miarę realnej szansy wyjęcia w danym miejscu ryby. Dlatego nie łowię na UL- kilka obcinek z rzędu zakrawa wg mnie na bezsens, a nawet jeśli to nie byłaby obcinka, odejście takiej ryby w nurt już gwarantuje jej zakolczykowanie. Ale każdy mierzy swoją miarą, pozdrawiam : )
W przypadku szczupaków nie pierwszy raz się przekonałem, że przy takich wabikach i w tych temperaturach to one chyba mało zdają sobie z tego sprawę, że cokolwiek maja w zębach. Realne straty są tylko przy połowach na żywca/trupka, gdy „wędkarz” czeka w nieskończoność, żeby drapieżnik pewnie zażarł. Oczywiście celowe nastawianie się na takie ryby z UL nie ma sensu.
Ja kończyłem sezon na starorzeczu w drugi dzień świąt. Ryby reagowały całkiem dobrze, ale wyłącznie na białą jaskółkę. Świnki naszło w w tym roku bardzo dużo i rozmiarowo bardzo ładnej, jednak brania ich są tak rzadkie w porównaniu do podcinek, że odpuściłem ich celowe łowienie. Za to w miejscach gdzie kręcą sie raczej klenie i okonie, bawiłem się przednie. Złowiłem po kilkanaście sztuk z obu gatunków. Okonie w większości jednak niewielkie z jednym rodzynkiem 30cm. Natomiast klenie – od mikrusów po kilkanaście centymentrów, przez całkiem sporą liczbę średniaków 35-40 z wisienką na torcie 46cm, co jest moim osobistym rekordem klenia na tej wodzie.
Sezon mimo wielu oczywistych utrudnień, był całkiem solidny. Z racji wieku i brzucha, który mi urósł więcej czasu poświęciłem na łowienie białorybu na feeder. Szczęściem trafiłem na wodę, w której na kilku zasiadkach łowiłem po kilka medalowych (jakby to kiedyś powiedzieć) leszczy. Doszedłem do 67cm, a w przyszłym sezonie chcę przeskoczyć 70kę ;). Wniosek jednak jest jeden dla każdego typu łowienia – jeśli w danej wodzie są ryby, to jest szansa na fajną zabawę. A jeśli woda ma status no kill, to ta szansa rośnie kilkukrotnie.
Pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku, zarówno w sferze wędkarskiej, jak i poza nią 😉
Ech, to piękne zakończenie sezonu. Kleń już zacny. Mam z tej wody kilka 45-ek ale większego nigdy nie wyjąłem. A i od ładnych chyba pięciu lat rzadko cokolwiek na 40cm.
Dzięki za życzenia. Wielu chwil z wędką nad wodą w 2021!