Jakbym się obudził w innym świecie…

Ostatni wypad przed wirusowym szaleństwem, to było takie szaro – bure przedwiośnie. A teraz wiosna pełną gębą. Sucha jak słoma ale wiosna.

Gdy patrzycie na zdjęcie główne, pewnie zastanawiacie się gdzie mnie poniosło?  O tym później.

Nie wiem co powiedzieć, po tej wymuszonej przez nasz [nie] rząd przerwie. Nie chcę za bardzo się wdawać w politykę i dyskusje na tym polu, ale mam głębokie przekonanie, iż staliśmy się obiektem jakiejś ogólnoświatowej ściemy na wielką skalę. Czuję się okradziony z miesiąca życia i okradany nadal jestem. Śmiem twierdzić, iż szkody zdrowotne z tytułu świątecznego obżarstwa i bezruchu będą większe niż wyimaginowany morderczy wirus [tzn. jakiś wirus grypopodobny rzeczywiście jest, ale nic nie wskazuje, by był on aż tak niebezpieczny, jak straszą media i politycy].

Źle zniosłem ten czas jak cholera. Na rybach nie byłem, nie tyle stosując się do nakazów, co obawiając się własnych reakcji. Jak obejrzałem kilka „interwencji” policji, pełniącej chyba obecnie dodatkowe wspomaganie urzędu skarbowego, to normalnie gotowałem. Jakby mnie coś takiego spotkało, to kończę w kryminale jak nic. Poziom uznaniowości, jaki mundurowi dostali do dyspozycji był po prostu dla mnie nie do przyjęcia.

Początkowo niektórzy jeździli na taki „półlegal”  – niby na kontrole. Dotyczyło to nielicznych, takich co mieli blachę. Potem poszła fama [prawdziwa zresztą, jak zweryfikowałem], iż wspomaganie skarbówki, dostało nie podany do publicznej wiadomości prikaz szczególnego nękania rowerzystów i wędkarzy. O zakazie wychodzenia do lasu nawet już nie wspominam. Zadziwiła mnie w tym wszystkim tylko spolegliwość tzw. gwiazd, celebrytów i innych wartościowych już, znanych ludzi. Tu solidarne milczenie i uległość mnie zaskoczyły. Bo to czy jeden, czy drugi Iksiński sobie coś tam napisze na fejsie i innym instagramie to się nie liczy. Tylko pani Justyna Kowalczyk otwarcie skrytykowała i finezyjnie wyszydziła kretyński zakaz. Chwała jej za to.

Przy okazji – wg moich spostrzeżeń, wraży coronawirus nie atakuje małych dzieci. Ciekawe skąd oni to wiedzą? Te do lat czterech przecież nie muszą zakrywać twarzy. A może takie dzieciaki nie oddychają? Wirus też nie atakuje…muzułmanów. Serio! Ramadan, podobnie jak nasza Wielkanoc jest w islamie świętem ruchomym, tyle, że dużo bardziej, bo może wypadać w różnych miesiącach. Właśnie się zaczął w tym tygodniu. W Niemczech są jaja.  Obowiązują tam na tym polu jeszcze bardziej surowe zakazy – zamknięto do odwołania wszystkie świątynie. No i obowiązuje zakaz zgromadzeń oczywiście. Tyle, że wyznawcy Allaha mają na to, jak to mówi młodzież – wyje…ne. You Tube nie nadąża z usuwaniem kolejnych filmików, które ludzie wrzucają, jak muzułmanie łamią te zakazy i…nic im za to nie robią! Może jeszcze jest filmik z meczetu Daar a Salam [nie wiem jak to się pisze], która to, jak nazwa mówi – świątynia pokoju jest na niemieckiej liście meczetów sprzyjającym fundamentalizmowi. Przyszło tam w ostatni czwartek na oko z 300 osób i nawet nie w meczecie, a demonstracyjnie zaczęli się modlić na ulicy wokół budynku. Przyjechała tamtejsza psiarnia, popatrzyła i pojechała. Zero interwencji.  Ale widać muzułmanie są uodpornieni 🙂 [kurde, miało nie być o polityce].

Wszystko wskazuje, iż koniec marca i początek kwietnia były dobrym okresem. Kto się odważył, to coś tam złowił.  Ryby były aktywne w małych rzeczkach…

(fot. W.F.)

…i rzekach dużych.

(fot. M.B.)

Rewelacyjnie ustawił się Brandy. Jako student zaszył się na czas konieczności pozostawania w domu gdzieś nad Sanem.  To właśnie od niego jest ten wspaniały zmierzch na fotce wiodącej wpisu. Na takim odludziu, na „partyzanta” mógł pozwolić sobie na nawet codzienne wypady. Początki miał słabe, nawet się dziwiłem czemu, ale jak przysłał mi zdjęcia rzeki z poziomem raczej nie małym, to wszystko było jasne. Potem San opadł i się zaczęło. Kolega miał notoryczne, niechciane, bo nastawiał się na klenie – kontakty z pstrągami. Widać, że to jakieś wpuszczaki, ale brały ochoczo. Wielkościowo też całkiem, całkiem bo częste ryby około 40cm, a i wyraźnie większe też miał [głównie tęczaki].

(fot. M.B.)
(fot. M.B.)

W ogóle, to narobił mi dużego apetytu na tę wodę, a że sam zaprasza i chatę ma na miejscu…

(fot. M.B.)

Do klonków dobrał się w końcu muchówką…

(fot. M.B.)

Znalazł gdzieś tam w okolicy piękny, zapomniany staw. Niemały. W teorii administrowany przez gminę, czyli realnie w naszych warunkach przez nikogo. Cudów nie połowił [małe szczupaczki, wzdręgi], ale woda żyje, bo widział ładne liny, karasie. Jakaś presja jest sądząc po śladach, ale w porównaniu z około krakowskimi realiami – woda dziewicza.

(fot. M.B.)

Jeszcze tuż przed tą porąbaną kwarantanną Rafał zaczął sezon wzdręgowy na odrzańskim starorzeczu.

(fot. R.S.)

Warunki odmienne od naszych, więc chętnie zamieszczę fragmenty z jego relacji, tym bardziej, że zawierają pomysłowy patent.

Kolejny raz polazłem na wzdręgi w sobotę 28.03. Było 20 st. i słonecznie. Wypatrzyłem nawet kilka pięknych sztuk na płyciźnie więc napalony zaczynam łowić… i lipa, nie mam kontaktów. Parkinson na 0,3 gr zwabił tylko klika mikro okonków. Zaczynam kombinować ale cały czas nie zwiększam masy. Bez efektów. Tłumaczę sobie, że dużo ludzi chodzi, więc ryby odsunęły się od brzegu i są poza zasięgiem. W końcu zakładam mikroripperek na 0,8 gr. Nie da się go subtelnie prowadzić po płyciźnie ale przynajmniej rzucam daleko tam gdzie widzę ślady ryb. W drugim rzucie widzę falę ścigającą wabik. Tuż przed nim fala znika, jakby ryba zanurkowała i żyłka jedzie w bok. Zacinam, kocioł na wodzie i luz. Wyciągam główkę bez ripperka. Był fioletowy i chyba od Fishchaser`a taki ze 2,5 cm. Dziwne bo w ich sklepie takiego nie widzę,  a niemal pewien jestem że to ich dzieło. Nie wiem skąd go miałem i nie miałem drugiego. Zakładam kolejnego Crazy Fish – Nano Minow 2,7 cm. Jego praca nawet mi się lepiej podoba. Po kliku rzutach znowu ostre branie, znowu pudło i wabik bez ogonka. W sumie miałem trzy takie brania. Nic nie wykorzystałem. Zszedłem na zero ale pewnie w końcu bym coś dorwał gdyby nie zmrok…

Niedziela i potężne ochłodzenie – 2,5 st. Jestem nad wodą licząc że jak tydzień wcześniej, pierwszy dzień po ochłodzeniu jeszcze połowię. Oczywiście ryb nie widać. Zaczynam subtelnie ale jakieś delikatne trącenia są i prawie wszystkie w pierwszym wpadnięciu przynęty do wody. Po dwóch godzinach mam na koncie tylko okonki 15 cm. Główkuję gdzie te wzdręgi mogły odejść z płycizn. W końcu zaczynam zwracać uwagę na powtarzające się kółka na wodzie jakieś 30 metrów od płycizn na których łowię. Jest tam tylko minimalnie głębiej. Wszystko na środku zbiornika więc za daleko na najlżejsze wabiki. Zakładam Parkinsona na 0,6 gr i dodatkowym pasemkiem włóczki. Wyobrażam sobie, że namoczona włóczka nieco zwiększy zasięg bez zwiększenia szybkości opadu. Chyba leci ciut dalej – sięgam granicy kółeczek. W ostanie pół godziny przed zmrokiem wyciągam trzy wzdręgi. Żadne okazy ale zadowolony jestem. Brania tylko tuż po wpadnięciu przynęty do wody i może dwóch obrotach korbką, później do brzegu już bez kontaktu. Ostania ryba już w półmroku.

(fot. R.S.)

W okresie „więziennym” parę osób połowiło pojedyncze grube ryby. Mam klenia – giganta, równo 60cm. Złowiony w rzeczce na 6m szerokiej. Tyle, że to czas zakazu i chyba godziny teoretycznej pracy, tak, że bez zgody autora, fotki niestety nie pokażę.

Ze zbliżającym się 20-go kwietnia, dostawałem dosłownie świra. Moje wędkarstwo na kilka dni przed, sięgnęło przysłowiowego dna i zarazem realnego dna sadzawki. Tak – sprofanowałem jeden spinning. Wygrzebałem jakiś spławiczek 0,5g i z dozbrojki w postaci haczyka nr 20 zrobiłem zestaw. Okazało się przy tym iż karasi jest już koło 40sztuk. Poza chwilowym ułudnym ukojeniem, były dwie korzyści z tego:

– udowodniłem sobie, że mogę odłowić wędką nawet te 7cm sztuki

– złowiłem różankę; nie – to była różana, no okaz nad okazy; miała z 10cm; fotkę zrobiła mi Agnieszka, która zignorowała moje podniecenie tym faktem, no i obrazek jest słaby; może ją jeszcze złowię [przepiękny samiec]

Od poniedziałku założenie było proste – codziennie wędka. Cóż – chyba się napaliłem nadmiernie. Dziś, kiedy to pisze, mam wrażenie, że albo nic nie umiem, albo jest jakiś zaklęty czas, bo nic złowiłem. No, nic o czym warto byłoby pisać. Moje wyprawy, a było ich pięć, jak na razie, zamknę w dosłownie kilkunastu zdaniach.

Poniedziałek. Dwie godziny nad Wisłą. Woda po miesiącu dobre pół metra niższa, a tuż przed kwarantanną była już okropnie mała. Faktycznie, jeśli nie będzie większych deszczy czeka nas susza, jakiej w naszych obszarach za historycznych czasów chyba nie było. Bez brania. Za to wschodni, urywający głowę wiatr i totalna lampa.

Wtorek. Pstrągi. Powinienem napisać w poszukiwaniu duchów. Co rok piszę, że jest znów mniej wody. Ale jak pokazuje ostatni czas, może być mniej. Nierealnie mało. Kilka brań rybek do 20cm, wyjście fajnej dzikiej ryby 30+. Pogoda bez zmian.

(fot. A.K.)

Środa. Znów Wisła, ale w rejonie fajnego dopływu. Totalna lampa, wiatr chce zabić. Wschodni i północny. Tym usprawiedliwiam wynik, bo co innego mogę powiedzieć? Że nie umiem. Wynik: dwa jaziki, trzy kleniki i okonek. Owszem coś wyraźnie większego strzeliło w jaskółkę, ale nie zacięło się na flakowatym kijku. Obstawiałbym sandacza.

Czwartek. Woda stojąca.  Okoniowa bankówka. Dwie godziny na dosłownie 100m. Nawet dotknięcia. Łowię 18 wzdręg ale cieszyłyby mnie 10 lat temu. Takie małe. Pogoda się zaczyna łamać. Wiatr staje, momentami powiewa z południa i zachodu.

Piątek, czyli wczoraj. Jest nadzieja, choć nic nie złowiłem. Moja magiczna miejscówka na Wiśle, gdzie jeszcze pięć tygodni temu zaliczyłem w 6 godzin z setkę brań i pół setki klonków małych i ciut większych w ręce. Patrzę i niedowierzam: wody tam z 3-5cm. Z jakiejś mikro rynienki w pierwszych rzutach wychodzi do gumki jaź w okolicach 45cm. Nawet skubnął wyraźnie, ale za płytko złapał. Tak mnie to nakręciło, że siedziałem tam ze dwie godziny. Niepotrzebnie. Dwa klonki do około 33cm, jedno pudło. Woda martwa. Wiatr znów urywa głowę ale z zachodu. Idę na nieodległą opaskę. Taka trochę inna. „Niska”, tzn. kamieni jakieś 0,5m – metr i zaraz pod nimi piasek z mułem. Tak z metr głębokości. Jest tego z 700m. Robię cały fragment byle jak, bo zmierzcha, a na końcu mam nadzieję na fajne miejsce. Mam znów jedno pudło i jednego klenika. Opaska się jednak kończy. Dziki brzeg z malutkim żwirowiskiem. Na jego wysokości przy tym poziomie wody mikro napływ. Wody 15 do 40cm. Wiatr ucichł. Widzę jak przelewik pokonuje większa ryba i zatrzymuje się w tym spiętrzonym napływie. Za chwilę orientuję się że jest tam 8-12 jazi. Dwa takie pod 50cm, reszta mniejsza. Początkowo euforia. Rzut, ryba momentalnie sunie do gumki. W pierwszych dwudziestu rzutach mam dwa brania ze ściągnięciem jaskółki z haka, ale bez skutecznego zacięcia. Albo to pletka, albo łapią za sam ogonek. Potem jakby gumki im się nudzą. Woblery. Zainteresowane jak diabli. Płyną za przynętą 5-7m. Tyle, że potem stają i zawracają. Albo nie mają tego dnia instynktu zabójcy albo to moja wina – ubrałem się jak jakiś baran w żaruwiasto czerwony podkoszulek.  Ryby są 10 -15m ode mnie…

W końcu zacinam jednego. Maluch z 30 – 35cm. Spada po kilku metrach. Wziął na tak płytkiej wodzie, że skacząc uderzał o kamyki. Chyba dlatego zleciał. Żadnego nie wyjąłem, ale chociaż tyle – naoglądałem się.

Dużo lepiej poszło Michałowi, zwycięzcy tegorocznej pierwszej tury. Wybrał się z synem na nizinny odcinek jednej z rzeczek. Wiadomo, że tam cudów nie doświadczymy, ale klonki żerowały, trafił im się jaź. Nie nudzili się.

(fot. M.M.)

Jedynie Tomek trafił jakieś magiczne momenty, albo lepiej ode mnie łowi, bo miał o wiele ciekawiej. Zaliczył mały wypad na pstrążki. Znacznie lepszy wynik niż mój, a i rybki raczej dzikusy.

(fot. T.M.)

Jego wyprawa z mikro spinem, podobnie jak paru innych kumpli, pokazało, że wzdręgi, płotki dosłownie przytkało. Pojedyncze sztuki. Za to wybornie brały karpie i to w ilościach, których bym się spodziewał w stawie hodowlanym [dzień przed kolejnym zarybieniem]. Karpiki miały od 25 do nawet 40cm.

(fot. T.M.)

Trafił też na jednej wiślanej miejscówce rewelacyjny moment, bo w niedługim czasie z jednego miejsca wyjął jaziola 50cm, miał kilka brań podobnych, na mikrojigi kupa brań, głównie krąpi, no i cztery obcinki, z czego dwa jak na nasze realia – okazy.

(fot. T.M.)

Wiem, że z końcem tygodnia [czwartek, piątek] paru innych znajomych też miało po jednej – dwie ale fajne już ryby. Krzysiek złowił trzy liny na spinning. Nie mam fotek niestety.

Pięknie połowił dzień po dniu Paweł, ale był nad wodą nie należącą do PZW i łowił z belly boat. Zaliczył sporo krasnopiór jak na słaby kres ich aktywności, ale ustrzelił dwie sztuki 39cm…

(fot. P.K.)
(fot. P.K.)

Ligę kwietniową przestawiliśmy na maj, tak, że czekają nas dwie tury w przyszłym miesiącu. Cały ten bajzel z wirusem niektórym pokomplikował życie, no i jakoś klimat też się trochę posypał. Ale kto da rady to będzie. Nie ma co marudzić. Jutro wiatr pięć razy słabszy niż dzisiejsze „orkany”. Jutro cały dzień nad rzeką. Pięknie będzie 🙂

 

7 odpowiedzi

  1. Nareszcie jakieś ryby !Gratuluję chłopakom. Wszyscy na pewno byli wyposzczeni.
    Sam, po wyjściu z „kazamatow” odwiedzilem chyba ponad 10 łowisk.
    Połowa z nich nadawała się do bani , ale kto nie ekspolruje ten nie łowi !
    Ewentualnie kto nie ma ziomeczków ten nie łowi, bo nie oszukujmy się koledzy często potrafią podpowiedzieć fajne miejsca i za to im chwała.
    Oczywiście zawsze należy się odwdzięczyć.

    Czwartek i piątek wziąłem specjalnie 2 dni wolnego żeby polowić do bólu , bo poprzednie krótkie wypady zwiastowały dobre brania.
    Bardzo mocno się przejechałem. To były słabe 2 dni , choć w paru specyficznych miejscach znajomi coś polowili.

    Odwiedzilem też odcinek na którym rozegrany większość naszych tur. Czułem się tam jak obcy. Zszedlem 300 jak nie 400 metrów piękna opaska i nie zaliczyłem dotknięcia. Nawet nie widziałem 1 ataku drapieżnika. .

    1. A co ja mam powiedzieć? Na pięć wypadów nad Wisłę, jedyną w miarę sensowna rybą jaką złowiłem był…około 33cm potokowiec.Patrzę na zdjęcia od Was i dumam – jak Wy to robicie?

  2. To wszystko jest złudne. Nas jest wielu 🙂 Do tego Ty jesteś w trakcie rozkminiania odcinka, który w dodatku nie grzeszy ilością ryb.
    Gdybyś miał pod nosem takie odcinki jak np. Ja wynik byłby zapewne inny.

    1. No, nie wiem czy tak by było. Ja umiem docenić wyższość innych i mam wrażenie, że jednak sporo musiałbym się nachodzić, by niektórym dorównać, nawet na W3. Co do W2 – w temacie bolenia, to ciężki kawałek wędkarstwa. Nawet nie jest ich mało, ale pokazują się na tak nieboleniowej [prawie stojące odcinki] wodzie, że nie wiadomo, jak się za nie zabrać:)

  3. Kurde, tak fajnie sie czytalo, a tu taki babol w stylu ,,wirusa nie ma”.
    Jako czlowiek , ktory w swoim zyciu zawodowym na codzien walczy z tym ,,wyimaginowanym wirusem”. poczulem sie zniesmaczony.
    Pozdrawiam serdecznie
    Zycze sukcesow w lidze.

    p.s. przepraszam za brak polskich znakow.

    1. Nigdzie nie napisałem, że wirusa nie ma. Wirus jest, jak przy każdej fali grypowej, czy grypopodobnej. Może i jest nawet trochę groźniejszy. Trochę. Piszę to jako osoba potencjalnie zagrożona tzw. chorobą współistniejącą. Nie jest to tylko moja opinia choć takowa była by identyczna, co utwierdza mnie w tym opinia kardiologów, którzy póki mogli mówić to mówili co myślą. Oczywistością jest za to, że cała ta nagonka jest sztuczna. Zastanawia mnie na jakim polu tak dzielnie „walczysz” z tym krwiożerczym wirusem, który uśmiercił trochę ponad 1000 osób w 3 miesiące, a wg statystyk DZIENNIE w Polsce do wybuchu „epidemii” umierało średnio 1200 osób [ze starości, w wyniku chorób, czy wypadków].

      1. Dziekuje za odpowiedz. Bardzo chetnie wdalbym sie z Panem w polemike na ten temat. Nie sadze jednak aby to bylo wlasciwe miejsce na to.
        Pozdrawiam

        p.s. Przepraszam za brak polskich znakow

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *