Co ja bym zrobił bez kolegów! Po pierwsze już widzę, iż ten rok będę mieć trochę trudniejszy wędkarsko, głównie z przyczyn czasowych [kilka przedsięwzięć związanych z wędkarstwem, ale nie bezpośrednio z łowieniem oraz czynniki życia codziennego plus ponowne macanie się z muzyką]. Niby zawsze miałbym o czym skrobnąć, aczkolwiek mam świadomość, iż niekoniecznie chcecie czytać wyłącznie o UL.
Nie śmiejąc się złośliwie, zacznę od tego, że jeszcze przed deszczami „rzucili” tęczaka 🙂
Dla mnie pokazuje to, jak ludzie są głodni mocniejszych pobić, silnych holi. Duża część z tych ludzi najzwyczajniej tęczaki wypuszczała. Nie tylko o mięcho więc tu idzie.
Połowiłem w sumie trochę nietypowo i w nietypowych miejscach, miałem kontakty z fajnymi rybami, ale jeżeli idzie o gatunki duże, to ratują mnie kumple.
Przekrojowo patrząc, to ostatnie dwa tygodnie upłynęły pod znakiem zimna i mega wielkiej wody, a teraz kończy się czas mega wielkiej wody. Mam nadzieję, że ciepło pozostanie, ale woda na szczęście wraca do bardziej normalnych poziomów. Fakt, że od tygodnia ryby w rzekach dosłownie świrują i naprawdę można nie wyjąć, zaliczyć spad, ale trudno powiedzieć, że nie było kontaktów z czymś konkretnym. Po kolei.
Zacznę od Szymona, który fotki podsyłał mi już od początku kwietnia, gdy pięknie ruszyły rzeki i rzeczki podgórskie. Facet nałowił się masę pstrągów i kleni – łowi na muchę, ale wolno tam też polować ze spinem.
To niestety nie nasz okręg – złowienie u nas pstrąga w okolicach 40-ki uważam za cud. Chyba, że Raba. ..
W temacie powyższej rzeki – na odcinku spinningowego no kill Krzychu, eksperymentując z kolejnymi, swoimi mikrojigami złowił pięknego klenia [wyraźnie 50+].
Paweł ogłosił koniec wiosennego sezonu UL. W tym roku posiłkował się belly boat. Wyniki jak na tę ligę gatunków takie, że można klęknąć: poniżej karaś i wzdręga – równo po 40cm. Rybami pod cztery dychy kolega już sobie nie zawracał głowy. Podesłał mi ich tyle, że ciut zwątpiłem.
Zimna aura i powodziowa woda raczej nie ułatwiała, choć ja raz zaryzykowałem. Obrazki dość egzotyczne, bo woda już zeszła z części pól, ale płynęła równo z wałami.
Jakieś bezimienne cieki, ledwo się sączące, prowadziły nurt głębokości 2m i więcej! Ja w tym żurze miałem nawet jakieś delikatne brania [mówię o nurcie], ale bez skutecznego zacięcia.
Oczywiście, pewnie jak większość bazowałem na wodach stojących podczas kulminacji przyborów/ulew. Jak kiedyś pisałem- będzie tekst o okoniach, ale się wstrzymałem, gdyż ku mojemu zaskoczeniu doszedł element sandaczowy, to jeszcze się wstrzymam.
Nawiasem mówiąc – w temacie filmu o połowie płoci, a raczej głównie wzdręg i płoci – proszę o cierpliwość. Montaż szybko nie będzie, tym bardziej, że spróbuję namówić na niego jakąś firmę, bo żona nie ma czasu, a i są obrazki na coś więcej niż może solidne ale amatorskie zabawy.
Jak tylko ustąpiły deszcze od razu zrobiło się w zasadzie lato. Wylegli też „typowi” przedstawiciele naszej gadziej fauny. Obecnie nie ma chyba zbiornika, gdzie „Meksyków” nie ma. Choć czasem ciężko je podejść do zdjęcia z bliska tylko z telefonem.
Chłopaki ruszyli nad Wisłę i jak widzę, rzadko mają puste ręce. Zarówno Tomek i Krzysiek łowią ryby mniejsze i większe, ale już z gatunków cięższej ligi.
W nocy też już są fajne efekty, poza super atmosferą oczywiście. Zazdroszczę im jak cholera.
W każdym razie bierze wszystko, a wygłodzone ryby zdobywają się na szczyty.
Gdy woda zeszła w koryta pozostały dwa typy zalewisk. Pierwsze to zaorane gołe pola.
Pływały tu tysiące drobnych rybek, przez bruzdy przeciskały się leszcze i inne gatunki. Lwią część większych ryb, dosłownie dziesiątki w rozmiarach 30 – 40cm, stanowiły, jak mi się zdawało jazie. W totalnie burej wodzie były dwie grupy ryb:
– obite, stratowane przez żywioł, z oberwanymi płetwami i ranami
– nażarte milionami potopionych dżdżownic w świetnej kondycji
Żadne nie chciały brać. Na nic. Mimo, że mogłem je szturchać szczytówką. Wtedy dopiero uciekały.
Drugi typ zalewisk, to duże, momentami kilkuhektarowe niecki łąk.
W nich, oczywiście w różnej ilości pływało dosłownie wszystko, co żyje w Wiśle.Tu też woda szybciej, jako tako się klarowała.
Oczywiście robiłem podejścia z typowymi wabikami, ale bez szczególnych sukcesów. Za to najlżejsze zestawy zbierały dość obfity plon. Meldowały się rybki malutkie…
… i takie już większe.
Najciekawsze, że niesamowicie aktywne były karasie, które to wcześniej brałem za jazie.
Łowiło się je w sumie nietypowo. Trzeba było wypatrzeć grzejącego się japońca. Jak poniżej, choć zdjęcie robione pod światło, a woda nadal mętna.
Potem trzeba było podejść bardzo powoli by ryby nie spłoszyć [dystans 1,5 – 2m] i podać od góry wabik dosłownie w pysk. Ewentualnie w okolice głowy.
Brania pewne, wręcz dość gwałtowne. Sporo ryb spadało – jednak najlżejsza wędka jaką mam do takiego łowienia, na karasie 30+ jest za delikatna – ciężko zaciąć, ciężko rybę utrzymać w miejscu, a ta daje nura w gąszcz trawsk. Ustrzeliłem nawet życiówkę w tym gatunku.
Trafił się i lin.
Uczciwie powiem, że nie na takie ryby jednak jeżdżę nad Wisłę, nawet jak nie łowię bezpośrednio w niej.
W ostatnie trzy godziny woda zaczęła lecieć w dół, dosłownie z kwadransa na kwadrans. Ustawiłem się w ujściu jakiegoś anonimowego cieku, teraz przypominająca wielkością górny Prądnik. Zaliczyłem do zmierzchu cztery kontakty. Myślę, że ryby niezbyt dobrze widziały i niekoniecznie celnie biły.
Pierwszym był „sandacz”, którego spostrzegłem jak płynął tuż przy linii traw, na granicy wody. Bez rzucania przeciągnąłem 11cm wobler, jak mi się wydawało przy głowie ryby. Brak reakcji, a ryba zaczyna mnie mijać. Powtórzyłem manewr, ale skończyło się miejsce i przynęta głową utkwiła w trawach. Otwarłem kabłąk, by na dłuższej plecionce wyrwać wabik z liści, a tu plecionka ..jedzie! Jak mi się zdawało około 70cm sandacz, okazał się 120 – 140cm sumem, który aksamitnie poczęstował się końcówka woblera. Zamiótł kitą tak, że na dystansie tych 3m nawet nie zacinałem. To był chyba błąd, bo szybko się spiął.
W pozostałych sytuacjach nie miałem nic do powiedzenia. Najpierw w ujściu cieku około 55cm ryba wywaliła w wobler jak petarda, targnęło i spadła. Błysnęło na złoto – żółto więc raczej większy kleń. Potem w analogicznej sytuacji spadł typowy dla Wisły boleń [60cm]. Tyle, że jego dobrze widziałem. Na koniec, już przy szarówce pod nogami coś zamieszało i postraszyło drobnicę. Bez namysłu wstawiłem wobler, aczkolwiek bez wiary. Ryba spokojnie ale bardzo silnie złapała przynętę, potarmosiła i się spięła. Wyjdę może na „leszcza” ale nie zareagowałem. Też spadła. Taka z 60+.
Wojtek odwiedził zaś ujście rzeczki, którą zapomniałem i gdzie byłem chyba z 20 lat temu.
Co tam nie brało! Szczególnie Wojtek – łowił tabuny okoni, obaj mieliśmy kontakty z małymi świnkami, leszczami, jazgarzami, wzdręgami, płociami, klonkami.
Warunek był jeden – łowić bardzo lekko. Nic w konwencjonalnej wadze nie budziło zainteresowania, ani w typie woblerowym, ani gumkowym. Idąc tą drogą poszedłem w stronę przynęt trochę większych, ale leciutkich. Hitem był twister 5cm, na główce 0,3g. Sporo było z niego spadów i pustych zacięć, bo rybki małe, ale trafił się piękny jaziol.
Co ciekawe, gdyby ryby pewniej atakowały, to przed nim w 2-3 miejscach miałem z pięć takich okazji. Jazie atakowały wirówkę, mocno trącały, ale tak, że nie było z czego zaciąć, a same tego nie robiły. Nie wiem, czy to wciąż brudna jak diabli woda i ostrożność tych, co by nie mówić – spokojniejszych ryb niż choćby klenie, czy efekt najedzenia się?
4 odpowiedzi
Ten tydzień opadajacej wody w Krakowie to był dobry czas.
Trochę się napalilem i bylem nad wodą kilka razy. Nie zawsze ryby zerowaly, ale było kilka dobrych dni..
Ja niestety nie wstrzelilem się w te najlepsze, ale pomimo tego udało mi się złowić kilka sportowych boleni.
Nigdy nie byłem fachowcem w połowie tej ryby. Najśmieszniejsze jest to ze swojego pierwszego bolenia zlowilem dopiero 3 lata temu , a spininguje na Wisle juz ponad 10 lat. W dodatku trafilem go w listopadzie w centrum miasta, więc byl to czysty przypadek.
Teraz jednak wiem ze bez boleniowania chodzenie nad wodę nie ma sensu. Jedyne sensowne zdobycze to klen i bolen. Niewiele więcej można się spodziewać. Choc zdaza mi się łowić sandacze, to chcąc opierać swoje wyniki na tej rybie, musialbym chyba spać nad Wisłą . Sumy mi się nie przylawiaja, a jeżeli juz to niezmiernie rzadko.
Narazie żaden sandacz sie nie zameldował. Choc byla mała szansa. Jednak zerowaly tak krótko ze nie zdążyłem sie ogarnąć a było po wszystkim.
Komuś z Was udała się ta sztuka ?
P.S. Zmieniam xywe na Tommy ponieważ jest to tak powszechne imię, iz powiela sie w komentarzach.
Mnie jeszcze w tym roku nie trafił się sandacz. 3 dni temu nocą miałem pięknie branie z opadu i po zacięciu poczułem na wędce słodki ciężar. Byłem pewien że moje marzenia spełniają się i że wreszcie holuje pokaźnego wiślanego sandacza. Marzenia rozwiały się jak liście na wierzbie gdy ryba wychyliła z wody swój wąsaty łeb. Mój pierwszy w tym sezonie sumek miał 80cm. Ostatniego sandacza złowiłem w tamtym roku 1 Grudnia i mierzył 47cm.
Ja miałem 4 pewne kontakty. Wszystkie na wodzie stojącej w kwietniu i maju przy łowieniu okoni. Wszystko ryby 60+ poza jednym trochę mniejszym. A teraz to strach jechać takie tłumy kapiących się.
Ja również przylowilem na wodzie stojącej sztukę 40+ podczas łowienia okoni. Dokładnie 31 maja. Nie liczy się zatem ten maluszek jako pierwszy sandacz w sezonie 🙁
Jednak na wodzie stojącej w okręgu krakowskim na ta rybę nie poświecilbym nocki.
Prawdopodobieństwo brania tak niskie, że jeżeli na Wisle równe jest praktycznie zeru to co dopiero tam 🙂
Choć może populacje sie odradzaja. Nie wiem. Większość wód stojących posiada raczej niedobitki sandacza .
Ja swoje wszystkie siły kieruje nad Wisłę. Tylko tam upatruje swoją szansę. Chwilowo ultralajcik leży w kącie , choć jego czas powróci jeszcze wraz z letnią nizówka.