Wydaje mi się, że ten rok może być w jakiś sposób przełomowy dla mojego bloga. Są dwie opcje, nawet dość konkretnie zaplanowane. Pierwsza – z końcem 2019 r dam sobie spokój, sprzedając domenę. Już w zeszłym roku miałem propozycję odkupienia szyldu „wędkarskie wakacje”. Wtedy podziękowałem, ale zostawiłem sobie otwartą furtkę. Nawiasem mówiąc, kiedy zaczynałem moją pisaninę, od razu założyłem, iż jeśli kiedyś odpuszczę, to aby poświęcony czas nie był zmarnowany, nazwa bloga musi być chodliwa np. dla łowiska komercyjnego, czy strony przewodnika wędkarskiego. A licznik z blisko 2,5mln odsłon i ponad 20 tys. różnych IP jest całkiem łakomym kąskiem dla takiej działalności.
Drugi wariant działań to większa aktywność, tyle, że to uzależnione jest od znacznych nakładów czasu, którego mam ostatnio ekstremalnie mało. Uczciwie też mówiąc – nie chce mi się. Może i mam parcie na szkło, ale w innej jednak dziedzinie. Ten blog powstał, głównie z egoistycznego powodu, bo nastawionego na zmianę w najbliższym wędkarskim otoczeniu, co się raczej udało i jednak chyba naiwnej nadziei, że sporo osób uda się przekonać do innego niż tylko patelnia, rozumienia wędkarstwa.
W każdym razie, gdyby iść w kierunku rozwojowym, mam zamiar nagrać raz w miesiącu, zaczynając od marca jeden filmik, poświęcony sposobom łowienia na spinning w konkretnych typach łowisk z naciskiem na łowienie UL, bo na tym się znam. Szkic obejmowałby: marzec – duże żwirownie z nastawieniem na płoć, kwiecień – podobnie jak marzec ale z ukierunkowaniem przede wszystkim na wzdręgę, maj – kanały, czerwiec – górna Wisła z nastawieniem na najlżejsze łowienie kleni i to niekoniecznie tych małych :), lipiec – górna Wisła i przede wszystkim boleń, sierpień – pstrąg w małej rzeczce [to byłoby związane z kilkudniowym dalszym wyjazdem], wrzesień i październik – nocna Wisła [jestem w tej opcji żółtodziobem, ale po ostatnim sezonie właśnie sporo mogę powiedzieć czego nie robić i czego się wystrzegać], na koniec w listopadzie i grudniu – wszelkiego rodzaju bajora. Do tego osobną kwestią byłaby sprzedaż przynęt, przy czym dość elitarnie rozumiana. Mianowicie byłyby to wyłącznie, regularnie użytkowane i sprawdzone, TYLKO ręczne produkcje z dokładnymi instrukcjami gdzie i jak stosować, na co i w jakim zestawieniu z resztą sprzętu. Co więcej – nie byłaby to sprzedaż detaliczna, tylko zestawy pod dany gatunek lub pod konkretny typ łowiska.
Zastanawiam się także nad tym, co nazywa się „czatem” w czasie rzeczywistym, choć tu bardziej bym się pokusił o tematy związane z funkcjonowaniem PZW, SSR i tymi wszystkimi powiązaniami z innymi instytucjami, z których sam do niedawna niekoniecznie zdawałem sobie sprawę. Czyli krótko mówiąc – dlaczego jest jak jest.
Ostatnia rzecz, przed którą mam największe psychiczne opory, to coś w rodzaju warsztatów w terenie i on line. Może nie często, ale dostaję wprost zapytania za ile byłbym w stanie pokazać takie i takie łowisko, dobrać do niego sprzęt itp. Gdybym miał w zasięgu Wisłę, jak ta od powiedzmy ujścia Sanu, to prawie na pewno bym się zdecydował. Przy tym naszym około krakowskim „kanałku” ujawnienie miejscówki, często jedynej w promieniu kilku kilometrów, to jej bankowe spalenie. Co dopiero jakieś zupełnie kameralne łowiska. Sam nie wiem jak to się wszystko potoczy. Trochę nie chce mi się pisać z jednego powodu – ludzie coraz mniej czytają. Ot, znamię czasu…
Zmieniając temat i chwaląc się – dostałem fajny prezent. Wg sprzedawcy limitowana i przynajmniej na razie, niedostępna poza Finlandią seria woblerów Rapala. Są pięknie malowane we wzór zorzy polarnej.
Opakowane w twarde pudełko.
To klasyczne modele „coundown” 7cm. Nie mam pojęcia czy kiedykolwiek zdecyduję się jakiś wrzucić w wodę, bo mają raczej wartość kolekcjonerską.
Jest coraz piękniej i wygląda na to, że jednak wiosna tuż, tuż. Lód odpuszcza dosłownie wszędzie.
U mnie w akwarium, jak zazwyczaj coś się kluje na wiosnę. Rok temu czy dwa zbrojniki, a teraz skalary.
Mama nadzieję, że aura nie zrobi nas w balona jak rok temu.
Co do samych ryb. To już wg mnie piąty sezon, a drugi z rzędu, gdy miłośnicy spinningu lub muchy w Okręgu Kraków mogą co najwyżej pospacerować nad wodą. Szczególnego zainteresowania naszymi wabikami nie będzie. Nawet najmniejsze ryby raczej nie będą nas niepokoić. Po prostu ich nie ma. O ile rok temu luty był obiecujący na Rudawie, a wszędzie indziej była zapaść, to teraz jako tako [niezła ilość ryb małych] broni się Dłubnia. W opłacie za zezwolenie na ten rok w naszym okręgu, jakaś tam część kwoty obejmuje przecież wody „górskie”. No i na tym polu mam wrażenie, że sprzedano mi coś, czego nie ma. Nie wiem, czy i Wy macie takie odczucia, ale przecież nie płacimy za to tylko, że płynie woda, która na papierze jest pstrągowa. Po prostu tylko płynie…
Przez to, że mam blisko, to bywam nad Krzeszówką, ale kompletnie nie ma po co. Jeszcze tydzień temu u mnie wciąż leżał śnieg. W ogóle, jak wpadają znajomi, to twierdzą że u mnie było w tym sezonie jakieś epicentrum opadów.
Trafiłem wtedy rewelacyjny moment: przełamanie kulminacyjnego momentu schodzącej śniegówki. Woda podniesiona z 30% nad stan przeciętny, ale już powolutku opadająca z pięknym żółtawym odcieniem.
Jeszcze 5-6 lat temu w tych realiach – gwarancja kilku kontaktów z rybami około 35cm. Niby niewiele, ale jak dużo w porównaniu z tym co teraz. Nawet się podśmiechiwałem w duchu z kolegi, który tydzień wcześniej zrobił najlepsze 400m odcinka no kill. Bez brania. No i przy ciepłej aurze, wspaniałej wodzie…powtórzyłem jego wynik. Zero. Narwałem tylko przynęt jak nigdy, bo jechałem od dziesiątych grama po 3g, co dla tej wody jest już niemało. Wierzyć mi się nie chciało. Nawet palczaka nie widziałem. Po dwóch godzinach skapitulowałem i już, już chciałem zrzucić wszystko na źle ocenione niby świetne warunki i aurę, ale podjechałem na najwyższy fragment. 90 minut i 12 brań, kilka w ręce. Rybki malutkie [do około 28cm – słownie jeden taki], ale jednak jak są to cokolwiek bierze. Wniosek jeden – na przytłaczającej części Krzeszówki nie ma w tej chwili ŻADNYCH ryb. Smutne. Wczoraj ten najlepszy dotychczas fragment obstukał muchówką Wojtek – nic. Bez brania. Na Rudawie miał kilka rybek wielkości palca. Inny znajomy z ciekawości zaliczył Prądnik – to samo – zero… Na Rabie wśród moich znajomych od 1 lutego 8 osób zrobiło łącznie 11 „półdniówek”. Nie zaliczyli brania. Wprawdzie Raba odkąd jest zapora, to późna woda, ale jak mówiłem nie raz – trochę sztuczna. Wiem że kilka innych osób trafiło tęczaka, ale to informacje z nawet nie drugiej, a trzeciej ręki.
Na szczęście większość wędkarzy lubi różnorodność. Są jeszcze inne wody, w których póki co, ryby jeszcze pływają.
Fenomenalnie swój sezon rozpoczął Krzysiek. Na pierwszym wyjściu zaliczył jedno branie, ale kleń miał równe 50cm.
Motywujące są takie sytuacje nad wodą, szczególnie jak mamy luty. Nawet jeśli dość ciepły. Ryba wzięła na gumowy wabik. Piszę o tym dlatego, iż jest to wg mnie czas, gdy przynęty miękkie w przypadku kleni spokojnie dorównują woblerom, a we wszelkiego rodzaju zastoiskach, bajorach – są bezkonkurencyjne.
Zaliczyłem z kolegą daleki wypad nad rzekę. Ze względu na aurę to bym odpuścił, gdyby nie fakt, że się umówiliśmy. Było naprawdę odpychająco: pierwszy raz od wielu, wielu lat zaliczyłem pół dnia nad wodą, cały czas przy temperaturze ujemnej. W ogóle jazda prawie 100km w jedną stronę z obawą, że wszystko zamarzło, też nie jest budująca. A obawy nie były bezpodstawne, bo w nocy u nas było minus 6 stopni. I zero wiatru. Od południa, gdy zaczęliśmy, towarzyszyła nam totalna lampa. Odkąd mam barometr, a będzie już chyba z siedem lat, to w rejonie Krakowa nie odnotowałem jeszcze aż 1010hPa. Wiatr bardzo zmienny – głównie północny i wschodni, rzadziej południowy i zachodni. Ciężko było się ustawić. Jedynie woda była łaskawa, bo podniesiona z 80cm i czysta.
Błogosławieństwem niektórych rzek jest to, iż nie wszystkie i nie wszędzie są uregulowane. Przy przyborach mogą gdzieniegdzie rozlać się, tworząc większe i mniejsze zatoki, przy sprzyjającym ukształtowaniu terenu w niektórych partiach pozbawione prawie prądów wodnych. Biorąc pod uwagę iż śniegu w tym roku było ciut więcej, taka sytuacja potrwa pewnie jeszcze z miesiąc.
Ryby mieliśmy wystawione – to bonus za szukanie i tropienie w 2017 i 2018r. Pytanie czy będą warunki do łowienia i czy same ryby będą żerować?
Było dopuszczająco, choć jak na aurę – nie najgorzej. Przy brzegach sporo lodu. Na samej wodzie prawie bez życia. Zanotowaliśmy słownie trzy spławy – ewidentne ataki, choć niekoniecznie ryb dużych.
Dzień pokazał, jak wielkie znaczenie mają w wędkarstwie detale. Niuanse, które decydują o wyniku. W dniach, gdy trafi się na dużą aktywność ryb, łowi każdy. Mniej lub więcej. Niej ważne na co i jakim sprzętem. Ryby nie grymaszą. Ale to sytuacje rzadkie. Najczęściej mamy pod górkę.
Obaj z kumplem łowiliśmy lekko, ale znajomy z konieczności łowił żyłką 0,16mm. To z kolei wymuszało na nim stosowanie wabików na główkach minimum gram i więcej. Ja łowiłem żyłką 0,12mm, a wszystkie ryby wyjąłem na przynęty, na główkach 0,3g [jaskółka Fishchaser i dropshot-owa rybka Lunker City]. Tylko to nas różniło. Poza tym bardzo porównywalna reszta zestawów i ten sam rejon prowadzenia gumek.
Ryby brały słabo, niezwykle nieregularnie i nieprzewidywalnie. Wprawdzie przy trzynastu pewnych kontaktach na dwie osoby trudno mówić o jakiejś regule dnia, nie mniej właśnie jej chyba nie było. Moje przynęty ryby brały z dna po dłuższym ich tam zaleganiu, albo ślimaczym toczeniu przez mini prąd wodny, wspomagany wiatrem napierającym na żyłkę; ale też brały z toni, a jeden strzał miałem prawie tuż pod powierzchnią. Mieliśmy wrażenie, iż przynęta musi przejść bardzo, bardzo blisko ryby, by ta cokolwiek zareagowała.
Zaczęło się rewelacyjnie. W drugim rzucie! Po dłuższym momencie, gdy pozwoliłem gumce poleżeć na dnie, nie udało mi się jej swobodnie unieść. Odpowiedział zdecydowany opór. Ryba zassała wabik kompletnie niewyczuwalnie. Na wzdręgowym kijku, na granicy wielkich suchych trawsk taplających się w wodzie, hol dość wymagający i niekrótki. Pierwsza, sensowna w porównaniu z malutkimi pstrążkami ryba tego roku. Kleń 42cm.
W duchu zacząłem liczyć na mały pogrom. Ale nic z tego. Kolejne blisko dwie godziny to jeden domniemany kontakt. Kombinowałem mocno ale cisza. Cały czas wracałem do pierwszej opcji. Kolejne dwa brania, też w sporych odstępach od siebie, różniły się od pierwszego tym, że były to wspaniałe jak na zimę brania, a jak na tak delikatny sprzęt – wręcz atomowe strzały, może trochę rozciągnięte w czasie. Kolejno zameldowały się ryby 43cm…
…i równo 40cm, ale bardzo gruby jak na schyłek zimy.
Ta ryba wzięła prawie pod powierzchnią i narobiła pierwszym odjazdem takiego ruchu – na wodzie zrobił się niemały wir, że byłem pewien bolenia.
W międzyczasie kolega miał jedyne dwa kontakty, które udało mu się wypracować. Pierwszy to delikatne skubnięcie nie do zacięcia. Druga ryba wzięła mu po kilku sekundach spoczywania gumki na dnie. Hol chwilę trwał i zanosiło się na bardzo przyzwoitą zdobycz. Ryba jak wahadło płynęła raz w prawo, raz w lewo wzdłuż brzegu. Niestety wypięła się.
Nieco ruchu zrobiło się w ostatnią godzinę. Zaliczyłem kolejne sześć brań. Wyjąłem 4 klonki, ale wyraźnie mniejsze [najokazalszy miał 37cm] oraz małego jazia. Jeden kontakt spudłowałem.
Wydaje mi się iż w tych akurat okolicznościach decydująca była waga przynęty i nie bez znaczenia jej miękkość. Ryby, jeśli już w ogóle miały chęć cokolwiek przegryźć, to zasysały wabik z typowo zimowym spowolnieniem. Jeśli brały z toni – gumka musiała opadać bardzo, bardzo powoli. Gdy zbierały z dna – przynęta też musiała być na tyle delikatna, by chyba mało energicznym zassaniem kleń mógł poderwać ripperek.
W tę ostatnią godzinę zimno naprawdę dało mi w kość. Co kilka rzutów typowy dla takich okoliczności mechanizm czynności: chuchanie, ostukiwanie przelotek, żyłka przymarzała na szpulce. Ciężko. Z drugiej strony po tych kilku drętwych wypadach na pstrągi, mogę powiedzieć, że sezon dla mnie ruszył. Cały tydzień ma być ciepło. Mam nadzieję, że prognozy znów się nie zmienią. Obiecuję sobie sporo.
16 odpowiedzi
Szczerze zmartwiłem się czytając o możliwosci zerwania z blogiem.Bez zbytniej przesady mogę stwierdzić, że jest to najlepsza treść o tematyce wędkarskiej dostępna w sieci i literaturze dukowanej.Merytorycznie przebija Pan wszystko czego można dowiedzieć się o tych właśnie jak wyżej Pan pisze niuansach.Jako zwolennik ul zawsze z niecierpliwością czekałem na kolejne wpisy i coraz bardziej wciągnęlo mnie lowienie bialorybu.Czytając Pana artykuły przewija się opinia że właśnie przedwiośnie to najlepszy okres na takie łowienie.Nie ukrywam, że o ile letnie wzdręgi z opadu jakoś opanowalem to najbardziej intryguje mnie to opisywane przez Pana łowienie płoci,wzdręg na leżące na dnie przynęty.Czy to właściwa technika na marzec,kwiecień(artykuł, ale o jesiennych wzdręgach w trzcinowisku pamiętam)?
Właśnie przygotowałem drobiazgowo sprzęt łącznie z przynętami Pana Nowaka.
Zastanawiałem się na poważnie, choć trochę usmiechając sie w duchu czy wziąć krzeselko nad wodę, usiąść i przesuwać po 5 cm mikrogumkę po dnie. Ale jak patrzę na zalew w którym wiem,że są piękne płocie, który ma ok 2×1 km i ok 2,5-3m głebokości nachodzą mnie wątpliwości.
Jaki zakres wody spenetruję z obciążeniem poniżej 0,5g?
Jak szybko animować przynetę?A może jednak ją podnosić z dna?
Czy konieczne jest użycie jakiegoś atraktora?
Aby nie przynudzać,najlepiej pamiętam ryby złowione w sposob jaki wcześniej wymyślilem i zrealizowałem w najdrobniejszych szczególach.Teraz spelnieniem
byłoby takie kolejne napięcie linki w spowolnionym prowadzeniu i poczuciu jak Pan pisze pulsującego cieżaru zasysającej ryby.
Pozdrawiam
Mariusz
Bardzo dziękuje za docenienie bloga. Niestety osób, które czytają i ich to nie męczy jest coraz mniej. Jesteśmy teraz „oglądaczami”. Przeciętnie dziennie zagląda na moją stronę 150 – 200 osób, choć bywa, że i 700-800. Wprawdzie nie bawię się w pozycjonowanie bloga, czy nie wynajmuję firmy do tego, nie mniej na ilości odwiedzin mi zależy – czuję się wtedy jakiś sens tego wszystkiego; jestem wtedy też bardziej konkretnym partnerem dla sklepów, czy dystrybutora sprzętu itp.Od czasu jak mocno ograniczyłem pokazywanie na zdjęciach miejscówek, szczególnie z wypraw na pstrągi – sporo IP już się nie pojawia. Dla mnie wniosek jest oczywisty – byli to ludzie nastawieni na „łatwe” wędkowanie i tu pół biedy – niestety podejrzewam, iż spora część z nich to byli najzwyklejsi mięsiarze, którzy już teraz niewiele mogą się domyśleć z danego tekstu/zdjęć. Ja staram się trafić jednak do zupełnie innych osób, ale w Polsce jest to znikomy odsetek [25% odwiedzin to IP z zagranicy…]. Samo pisanie jest dla mnie łatwe, choć na polu wędkarstwa o zjadanie własnego ogona jest bardzo łatwo, co widać szczególnie po czasopismach wędkarskich: ilość odbiorców raczej spada, a nie rośnie, zaś teksty w nich są coraz częściej powielaniem tego co już się czytało nie raz. Inne są tylko zdjęcia i obrazków jest na ogół więcej. Natomiast prowadzenie nawet tak prostej stronki jak moja wymaga niemałego nakładu czasu. A mam go coraz mniej. Niemało zależy od znajomego, którego chcę namówić na mini działalność handlową, tyle, że on nie jest wędkarzem, a co więcej – niekoniecznie dobrze postrzega nasze hobby. Ale ma teraz ciut trudniejszy moment w życiu, a kasa jest kasa…
Co do Pana pytań: mam na nie prawie gotowy tekst. Czekam jednak na info od Marka Szymańskiego, czy Wędkarstwo 360 byłoby zainteresowane moimi artykułami. Tak więc wcześniej czy później – obiecuję, że odpowiem na powyższe pytania.
Czekam w takim razie na taki temat i mam nadzieję że blog jednak pozostanie. Jeśli nie to będę czekał na taki tekst w Wędkarstwo 360.Zgadzam się z Panem co do „zjadania własnego ogona” w prasie wędkarskiej. Jestem jej stałym czytelnikiem od ponad 30 lat i o ile po WW Swiat SiM, a potem WS były powiewem świeżości całej filozofii wędkarstwa, o tyle regularne czytanie tej prasy z każdym rokiem wnosiło coraz mniej. Na tym tle Pana teksty maja dla mnie 2 aspekty nie do przecenienia-autentyczność pasji i emocje z tym związane (jak pisał Pan np. o przeprawie przez lodowatą rzekę na granicy spodniobutów czy pokonywanie ścieżek na kolanach to jakbym to znał), a z drugiej strony analityczne podejście do szczegółów. Mając niestety ułamek tego czasu, który Pan opisuje na łowienie, wielu rzeczy po prostu fizycznie nie mogę sprawdzić.Te sygnalizowane przez Pana kierunki do eksperymentowania pozwoliły mi zajrzeć na wcześniej omijane poddane piekielnej presji miejskie wody(okręg łódzki,tu łowi się ryby którymi gdzie indziej nikt nie zawracałby sobie głowy) gdzie ukradziona rodzinie/pracy godzina nad takim bajorkiem przynosiła jakąkolwiek rybę, a czasem nawet niezwykłą niespodziankę.
Jestem stałym czytelnikiem bloga od 2013 czy 2014 roku i jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że zniknął by. Z drugiej strony formuła comiesięcznych poradników była by strzałem w dziesiątkę. Dobrze było by zobaczyć w akcji to, o czym Pan pisze. Jeśli chodzi o wpływ bloga, to w moim przypadku nastąpiła przede wszystkim poprawa skuteczności wedkowania. Więcej nad wodą myślę i analizuję przez co trafniej dobieram łowisko i metode do pory roku. Bardzo się rozwinąłem w kierunku spinningu UL. Zmiana światopoglądowa nie była u mnie potrzebna, bo od dawna postrzegam wędkarstwo tylko jako rozrywkę. Ryb nie zabieram i propaguję to wśród znajomych, nie tylko wędkarzy, uświadamiając czym powinno byc współczesne wędkarstwo.
Mam nadzieję, że pozostanie Pan przy pisaniu choć od czasu do czasu. Pozdrawiam
Rafał
Miło mi poznać Czytelnika z tak długim stażem! Dotknął Pan sedna: przy łowieniu jest tak wiele w sumie nudnych i trudnych do jasnego opisania drobnostek, które składają się na sukces, że łatwiej to opowiedzieć, pokazując równocześnie. W opisie byłoby to nużące. Podam tylko jeden przykład:ostatnio widziałem na jakimś forum zawziętą dyskusję nad kołowrotkami do łowienia UL. Proponowane i chwalone modele w 95% były oczywiście do użycia, ale na pewno nie spełniały przykładowo moich wymogów, które twierdzę – są podstawą w takim łowieniu [obok samej wagi kręciołka]. Zwracano uwagę na kolor, markę, cenę, wagę, ilość łożysk, hamulec przedni czy tylny, wielkość [by był możliwie mały, co jest błędem], przełożenie, które nie ma znaczenia w UL. Nikt z kilkudziesięciu osób nie zwrócił uwagi na średnicę i wysokość szpuli [możliwie duża] i to, żeby była jak najpłytsza – co jest gwarancją dalekich rzutów nawet „pyłkiem” i minimalizuje plątanie się linek, co ma szczególne znaczenie przy drogich, bardzo cienkich plecionkach. Takich kołowrotków do spinningu na naszym rynku jest bardzo, bardzo, bardzo mało…
To by była wielka szkoda gdyby ten blog zniknął. To co ja najbardziej w nim cenie to taki przegląd wieści i aktualności z naszych lokalnych wód, który pozwala zorientować się w aktualnej sytuacji i daje tzw. „bigger picture”. Nie wspominając o ciekawych technikach czy wskazówkach, wynikających z wieloletniego doświadczenia autora. A moim zdaniem, w wędkarstwie doświadczenie i praktyka to sprawa numer 1, i nie da się tego zastąpić najdroższym sprzętem ani niczym innym. Pewne rzeczy trzeba po prostu przepracować wieloma godzinami nad wodą, aby stać się prawdziwym wędkarzem z krwi i kości i móc aspirować do grona wędkarskich autorytetów. A żeby spędzać te godziny, tygodnie, miesiące nad wodą – niezbędna jest pasja. Mimo że ultra light to nie jest moja ulubiona metoda spinningowa (choć też mi się przydarza), to zawsze z ciekawością zaglądam i czytam artykuły i zawsze znajduje coś dla siebie.
Swoją drogą zawsze lubiłem pisać i sam noszę się z zamiarem stworzenia wędkarskiego bloga. Choć do wiedzy Pana Adama jeszcze mi daleko.
Z innej beczki – w artykule była wzmianka o Rabie. Też w tym roku byłem (trzykrotnie) i też zerowałem. Osoby które chcą wędkować na spinning poniżej mostu w Gdowie, powinny wiedzieć o aktualnych zasadach. Kto się nie zastosuje może liczyć na niemiłą niespodziankę, ponieważ Raba jest pilnie strzeżona:
-oczywiście no kill (i dobrze!)
-każdy wędkarz musi mieć ze sobą podbierak (ma sens)
-zakaz zbrojenia przynęt spinningowych w kotwiczki (ma to jak najbardziej sens)
-Dozwolone zbrojenie w haczyki (ma to sens i powinno moim zdaniem obowiązywać na każdej wodzie, nie tylko w łowiskach specjalnych. Sam przezbrajam tak woblerki, obrotówki, wahadłówki i ryby zaczepiają się nawet lepiej niż na kotwiczki, za to nie ma potem problemu z odhaczeniem ich i nie robi się im krzywdy. Nawet koguty na które łowię są wykonane na pojedynczych hakach, nie na kotwicach, które nieraz dosłownie masakrują rybę)
– haczyki/haki muszą być bezzadziorowe (moim zdaniem przepis całkowicie pozbawiony sensu. Godzinami polujemy na jedną jedyną rybę na naszych bezrybnych wodach po to żeby w mgnieniu oka odpięła się z haczyka? Ryby i tak bardzo często się spinają, bez zadziora zrobią to z łatwością. Wędkarz też powinien mieć jakieś szanse i chce podebrać tę rybe i zrobić sobie z nią fotkę zanim wypuści do wody. Nie zdziwię niedługo zostanie wprowadzona zasada łowienie bez haczyków wogóle?)
Przyznam że ten ostatni przepis skutecznie zniechęca mnie to wędkowania nad Rabą.
Eee tam, ryby z haków bezzadziorowych nie odpinają się w „mgnieniu oka”. Zazwyczaj spadają te, które i z zadziorowego by spadły, no chyba że stosujemy węgorzowy- z zadziorami na trzonku. 😉
Wiadomo, strata ryby zawsze boli, zwłaszcza jeśli to był okaz na „pustej” wodzie. Jednak przy hakach bezzadziorowych uszkodzenia pyska są minimalne(ważne przy młodych rybach!), a ryby można odpiąć po prostu w wodzie- bez wyciągania nad powierzchnię. To wszystko się przekłada na późniejszą przeżywalność ryb- sam fakt że ryba odpłynie po holu nie oznacza że przeżyje. Przy obecnej presji musimy dać rybom szanse.
P.S.
Adam, nie wygłupiaj się z rezygnowaniem z bloga. Nie po to odkurzyłem spinning… 😉
Mam nadzieję że to co Pan do tej pory napisał będzie nadal dostępne. Już od lat wieczorami czytam te artykuły.
Filmy ciekawie będzie oglądać z Pana udziałem.
Jest taki kanał na yt Carpe Diem o wedkarstwie muchowym. Pieknie jest nakręcony. Chciałbym rzeby istniał tej klasy po polsku.
Pozdrawiam i kolejny raz dziekuję
Obawiam się, że jeżeli pójdę w filmy to szału u mnie nie będzie. Tzn. merytorycznie powinno być ok, ryby git, ale kwestia obrazu [ujęcia, zbliżenia, montaż – słabiutko].
Świetnie rozumiem Adama. Swego czasu prowadziłem z kolegą jeden z pierwszych większych serwisów www na temat spławikowego wędkarstwa wyczynowego. Mieliśmy 1-3 razy w tygodniu nowe artykuły, relacje, porady, do tego było forum. W szczycie mieliśmy około 3000 zarejestrowanych realnych użytkowników, a codziennie serwis miał nawet do 2000 odsłon.
Trwało to jakoś 3 lata. Oczekiwania odbiorców rosły, a nasz potencjał stał w miejscu, pomimo honorowej współpracy z kilkoma współautorami, również znanymi w światku. Redakcja nowych tekstów, prace w zapleczu strony, moderacja forum, gromadzenie fotografii, ustalenia co do koncepcji działania – to wszystko zabiera ogromną ilość czasu i za darmo nie da się tego robić bez pasji. Próbowaliśmy się częściowo skomercjalizować, ot choćby po to, żeby mieć na zanętę, żyłkę i robaki na wyjazd na zawody, ale sklepy ani firmy nie były szczodre i za kilka banerów reklamowych i parę tekstów otwarcie opisanych jako sponsorowane mieliśmy jedynie drobne na serwer. Nie wiem… może nieumiejętnie negocjowaliśmy, może to było za wcześnie i internetowy boom dopiero obecnie dałby nam profity?
A tymczasem każdy wyjazd na ryby przestawał być prywatny i rekreacyjny. Stawał się planem zdjęciowym! Wiecie jakie to uciążliwe, żeby poza: rozstawianiem kombajnu, podestu, wędki, mieszaniem zanęt i glin uchwycić to wszystko na samowyzwalanych fotach ze statywu?
Podobnie jak u Adama mieliśmy dwa wyjścia. Założyć przedsiębiorstwo matchfishing.pl, utworzyć sklep przy stronie, zainwestować w produkty z naszym logo i próbować z tego żyć albo… no właśnie.
Zrezygnowaliśmy. Ja jestem leśnikiem a kumpel przedsiębiorcą. Teraz w wolnym czasie mamy możliwość pojechać na ryby!
Tylko szkoda tych setek, jak nie tysięcy godzin spędzonych na przygotowywaniu materiałów. Większość przepadła. Niedługo po zaprzestaniu aktualizowania strony włamali się szaleni azjaci i wszystko szlag trafił.
Adamie! Jakiej decyzji byś nie podjął to JESTEŚ WIELKI. Twój wkład w wędkarstwo polskie jest ogromy i co rusz spotykam spiningistów, którzy Twoje treści znają, a Ciebie szanują. Sobie życzyłbym, żebyś nie zginął bez wieści i nadal cieszył moje (i nie tylko moje) oko nieszablonowym podejściem i pięknymi rybami, a zarazem nadal inspirował swoim uporem i miłością do wędkarstwa.
Ukłony!
Nie wiem,co powiedzieć – bardzo, bardzo dziękuję.
Adamie, ja Ci życzę aby wędkarstwo dla Ciebie pozostało pasją i nie stało się pracą.
pozdrawiam serdecznie
Artur- stały czytelnik z okolic Krzeszowic
ps. i co ja teraz będę czytał rano do kawy?
Motyla noga tylko nie to ! czytam od lutego 2012 kiedy to siedząc na delegacji w Finlandii szukałem informacji o Górnej Wiśle ..zaczynałem wtedy podboje ze spinem w ręku. Dziś czasu na łowienie trochę mniej dlatego zawsze fajnie poczytać i przenieść się myślami nad wodę 😀 wielka szkoda by była …
pozdro ahoj !
Kiepawo jeżeli zakończyłbyś ten blog, rozumiem jednak Twoje powody.
Regularnie śledzę „Wędkarskie Wakacje” i chciałbym Ci podziękować za pracę jaką włożyłeś i wkładasz w promowanie etyki wędkarskiej i zasady „C&R”. Szkoda, że wszyscy wędkarze nie wykazują takiej troski o nasze ryby i stan wód, mielibyśmy wtedy świetne łowiska.
Zawsze interesująco piszesz o swoich wyprawach. Masz ciekawe obserwacje oraz przemyślenia dotyczące zachowań ryb. Dużo się dzięki Tobie dowiedziałem oraz poszerzyłem swoją i tak obszerną wiedzę wędkarską.
Jestem szczególnie wdzięczny za Twoje rady i opisy technik połowów boleni.
Dla mnie są swojego rodzaju „biblią boleniową”, z której skorzysta osoba początkująca, jak i bardzo doświadczona w połowie tej ryby.
Z wielką uwagą czytam opisy Twoich wypraw na krakowską Wisłę, Skawę i Sołę.
Choć sam obecnie nie łowię na tych łowiskach, to są mi one bliskie.
Będzie mi brakować „Wędkarskich Wakacji”.
Pozdrawiam!
Bardzo dziękuję. Na razie nie zwijam bloga – to się okaże w drugim półroczu 2019.
Powtórzę za Rukim, Adam, nie wygłupiaj się i nie skazuj na śmierć czegoś tak rewelacyjnego jak „Wędkarskie Wakacje”….