To niewiarygodne, ale nawet w naszych realiach są jeszcze miejsca, odosobnione enklawy, gdzie ryby, duże ryby po prostu są. Trzeba tylko masę czasu poświęcić na ich znalezienie no i mieć przy tym trochę szczęścia plus odrobinę doświadczenia. W miejscach tych nie ma problemu z porą dnia, fazą księżyca, czy stanem wody – czynniki te jeśli nawet oddziałują, to i tak zawsze coś się dzieje. Powód jest prosty: miejscówek nie nawiedza banda kretynów, którzy z całego sprzętu najpierw montują siatkę na ryby. Okazuje się iż nawet jeśli taka miejscówka jest dosłownie miejscówką i łowi na niej kilka osób, tak, że w zasadzie codziennie ktoś jest, ryby jednak biorą. Bo są. Ostatnio wręcz pokłóciłem się z jednym człowiekiem, który przyszedł na zarząd koła, a problem miał charakter kwestii ochrony stawu, gdzie ryby są de facto wpuszczane po to, by je złowić, zabić i zjeść. I ja to rozumiem. Nie rozumiem natomiast, dlaczego mam poświęcać czas i pilnować jako strażnik [tfu] społeczny takiego grajdoła, gdzie jak napisałem – ryby są po to, by je zjeść. Panowie mają „gula” bo nieuczciwy kolega  złowi o dwa karpie więcej? Argumentowałem, że mam tak niewiele czasu, iż szkoda mi go na wodę, która dla mnie nie ma żadnej wartości i jeśli już, to na patrol pójdę nad dziką rzekę, a nie nad wodny chlewik. Od razu padł „strzał”, że dorabiam ideologię do wędkarstwa i takie banialuki. Nie chciało mi się dyskutować. Dla mnie no kill to nie ideologia, tylko EKONOMIA CZASU WOLNEGO [ile można stracić czasu, przejechać kilometrów, by w końcu połowić satysfakcjonująco w dzikiej rzece, a nie w wodnej zagrodzie]. Niestety, pokolenie, które żyło za tak zwanej komuny i które jest odpowiedzialne za wyrąbanie ryb z naszych wód, pozostało przy swoich przyzwyczajeniach. Tak jak kiedyś, będąc młodymi i silnymi jeździli gdzie się da i łowili co wpadło, tak teraz, gdy już nie są tak sprawni [albo im się nie chce jechać dalej], nadal nastawieni są na zabieranie ryb, mam wrażenie, iż to kwintesencja ich pobytu nad wodą i cel, tyle, że ma to miejsce nad stawkami o kilka km od domów. Niestety ci ludzie nie są w stanie przekonać się o tym, jak nasze rzeki są już puste, gdyż nie zaliczą entego dalekiego wyjazdu o kiju. Żyją w swoim wędkarski światku kręcącym się wyłącznie wokół tego ile i kiedy, czego wpuścić i ile potem można dziennie zatłuc…

Na szczęście przytłaczająca większość mięsiarzy nie walnie z buta kilku km w trawach po szyję, bo im się nie chce. Dzięki temu gdzie nie gdzie są jeszcze ryby…

Przeżyłem ostatnio piękne chwile, których życzę każdemu, kto myśli o tym, że przecież za rok czy pięć lat też chciałby połowić i ma świadomość iż są jeszcze inni o podobnych pragnieniach.

Po forsownym marszu w pełnym rynsztunku wliczając w to spodniobuty, mokry jak świnia spadłem w końcu ze skarpy nad brzeg rzeki. Tak, tak, tu się skacze, spada, ale nie schodzi. Jest dobre 5-7m prawie pionowych burt . Na setkach metrów. Nie ma żadnych zejść, ani ich namiastek.

Zamglone słońce sprawiało, mimo późno popołudniowej pory, iż wokół panowała mega szklarnia. Miało się wrażenie oddychania wilgotną mgłą. Poziom wody był podniesiony o jakieś pół metra. Zalane, rzadkie rośliny wystawały jednak już mocno nad wodę i nie było sensu celować w jazie. Zacząłem więc typowo tutaj, smużakiem wielkości małego czołgu 🙂

Pierwsze pół godziny też było typowe. Pięć brań w tym jeden kontakt to duża około 50cm ryba, ale na bank nie kleń. Powiem szczerze –  wyglądało to na małą brzanę.  Na niegłębokiej toni ryba niezdarnie podbiła wobler, ale się nie zacięła.

Emocje szybko się skończyły. Zaczął nagle wiać bardzo silny wiatr płn. – wsch. i w ekspresowym tempie przygnał nie tyle wielką chmurę, co wręcz cały front burzowy. Na bardzo niskim pułapie sine bałwany wyglądały złowieszczo. Do tego zaczęło grzmieć. Trochę się spietrałem i poważnie rozważałem powrót, tyle, że uznałem, iż po drodze ulewa dopadnie mnie i tak. Miałem szczęście i pecha. Szczęście, gdyż tuż przed Wisłą chmurzyska rozpadły się na dwie części, które obeszły mnie – każda z innej strony. Nie spadła kropla deszczu Pech polegał na tym, że do 20.00 wiało nieprawdopodobnie, a woda, nie licząc pojedynczych ataków boleni/małych sumów – zamarła. Ne dało się nawet rzucać, bo ciężkiego smużaka zawracało w locie. Chyba że rzucałem z wiatrem, ale wtedy musiałem sprowadzać wabik z dość szybkim nurtem. Kleń to niestety nie pstrąg…

Mając na koncie zaledwie jednego małego klenika z początku łowienia, złorzeczyłem jak tylko można, że tyle kilometrów, tyle czasu itp., a tu taka „padlina”.

Wiatr jednak ustał równie nagle jak się pojawił, a niebo gdzie nie gdzie troszkę się zaróżowiło. Chłodniejsze powietrze pachniało wszystkimi aromatami setek hektarów dzikich łąk wokół. Odezwały się świerszcze i koniec dnia przerodził się w pastelową, wręcz kiczowatą laurkę środka lata. Jakże urzekającą.

Przeszedłem kilkaset metrów w górę, gdzie przy podniesionej wodzie zrobiło się niewielkie zastoisko, ograniczone od strony głównego nurtu dość dużym i długim warkoczem, jaki powstawał  po uderzeniu rzeki w czubek leżącego, wielkiego pnia. Spokojna woda miała może 25 na 10m przy głębokości do 1,5m tuż przy warkoczu. Miałem dosłownie dwa kroki  względnie płaskiego terenu za plecami, gdyż zaraz wznosiła się skarpa.

Już idąc w kierunku zastoiska, zauważyłem piękny spław niemałej ryby. Spokojny, dostojny, ale czujny zarazem. Powierzchnię na sekundę rozcięła płetwa grzbietowa.  Żaden tam leszcz czy nawet jaź.  Mniejszy boleń albo kawał klenia, naprawdę byk.

Podchodziłem w kucki pod prąd. Miałem żyłkę 0,14mm. Dla mnie totalna nowość, droga jak pieron, ale innych o tej grubości nie było. Wstępnie okazała się rewelacyjna: rozciągliwa jak przysłowiowa gumka z majtek, nieprawdopodobnie miękka, czymś powleczona  [nanofilem ?] – obłędnie dalekie rzuty. Przy tym rzeczywiście 0,14mm. Firma też nie szarżowała z abstrakcyjną wytrzymałością – 2,2kg. Na klenia powinna się nadać. Na typowego na pewno…

Pierwszy rzut obliczony jednak słabo, zza daleka.  Sztuczny żuk upadł w zasadzie na skraj stojącej wody i szybko zaczął spływać z wyraźnym już nurtem. Mimo to ruszył  za nim gruby garb, zdradzający coś całkiem fajnego. Ryba jednak zawróciła z totalnej płycizny bystrza. Kilka cichych kroków. Wobek ląduje pośrodku spokojnej tafli. Natychmiast woda się otwiera i chciwy bezzębnych pysk robi wielkie „cmok”.  Kurna – nie zaciął się! Zmieniam na inny wobler. Cisza. Ripperek. 5cm na 1g. Leci łagodnym lobem na tle pomarańczowo-błękitnego już nieboskłonu, jest jakieś 1,5m nad wodą, a kątem oka widzę, jak dwa grube cygara lekko 50+ wypadają z warkocza, wokół rozsypują się ukleje i małe klonki. Dwa ciemne cienie dopadają miejsca upadku gumki w momencie, gdy sięga ona tafli. Czuję minimalne skubnięcie. Nie ma z czego zaciąć. Ogony znikają w toni i robi się znów spokojnie.

Łapię oddech. Jak na bolenia to bez szału, ale na tym sprzęcie byłoby ostro. Tyle tylko, że jakoś tak nie jestem pewien, czy to rapy.

Rzucam wirówką. Jedyna jaką mam przy sobie. Ciężka, lecz maleńka. Upada w przeciwległym końcu zastoiska. Szybki start. Mimo prędkości, czuję nie pobicie, a jakby błystka zaplątała się w żyłkę. Pracuje, nie pracuje, w końcu flegmatyczny opór, ale niemały. Parę sekund i w podbieraku kleń. Taki 40+. W porównaniu z tym co wypadło z warkocza wody – raczej nieduży.

W międzyczasie na granicy stojącej toni i szybkiego nurtu ze dwa ataki. Bolenie jak nic. Chyba, raczej…

Ciemno.  Widać nieliczne obłoki, jeszcze ciemniejsze niż kosmos nad głową. Księżyc jeszcze nisko, nie widać go nad skarpą . Świerszcze licytują się na potęgę, aż dzwoni w uszach. Wszystko wydaje się żyć w zwolnionym tempie. Jakby ktoś wymyślił skręta o takim zapachu, to by było coś 🙂

Od czasu do czasu coś mocniej pacnie o wodę, ale generalnie jest spokojnie. Znów kilka metrów wyżej. Stoję już, a nie klęczę. Pod nogami jedyny większy kamień w okolicy. Z brzegu zwisają nad wodę ogromne trawska. Coś mi się lekko splątało. Smużaka puściłem luźno na wodę, tuż pod nogi. Na „czuja”, bo latarka w kieszeni kamizelki, manipuluję przy kabłąku. Atak prawie między kostkami nóg aż mnie wzdrygnął. Po sekundzie coś ciągnie żyłkę w nurt. W tych okolicznościach wszystko ma trzy razy więcej mocy. Półmetrówka. W końcu!

Nic z tego. Odpalił na luźnej żyłce, ale tylko 35cm.

Rzucam łagodnie po 15m w dół zastoiska. Mimo ciemności na gładkiej powierzchni  widać gdzie spada wabik i potem jako tako można śledzić rozmazującą się bruzdę jaką robi powierzchniowy robal.  Brania mam dość regularne. Co 5-7 rzut. Tyle, że ryby zdecydowanie małe. Atmosfera narzuca swego rodzaju trans, uśpienie, wręcz medytację. Myśli się o wszystkim i o niczym. Jest tak spokojnie…

Najpierw słyszę, a potem widzę duży lej na tym wodnym zaciszu. Żyłka idzie w długą jak ekspres! Przecina warkocz i wpada w główny nurt. Kij – pełna parabola. Natychmiast odkręcam hamulec. Bzyczy cichutko, ale jak najęty. Takie branie to miałem tylko raz. Identyczne w swoim kształcie, dźwięku i obrazie. Wtedy to był ogromny sum. Jakby jakieś wielkie wiadro zassało metr kwadratowy powierzchni. Teraz to nie wiadro, a mały garnek…

Mija pół minuty. Poza tym, że ryba stoi w nurcie, mam tylko potężne na tym sprzęcie, walnięcie  ogonem po żyłce. Jednak sum… Taki z 60, może 70cm. Emocje wyraźnie spadają.

Ryba sama wraca. Przecina mały warkocz i ponownie wpływa w zastoisko. Tu jakby zdezorientowana pływa w kółko. Momentami szarpie mocno w prawo, w lewo. Jest blisko. Góra na metrowej wodzie. A nic, nic kompletnie nie widzę! Jak ja teraz żałuję, że latarka jest gdzieś tam w kamizelce, na której mam górną cześć gumowych gaci…

Ryba nagle jakby łapie drugi oddech. Wali w górę. Przytrzymana forsownie bije w brzeg i jedzie żyłką po tych wszystkich roślinach wiszących nad wodą. Nadzieja rośnie – chyba nie sum? Znów emocje!

Pierwsze podejście do podbieraka – gdzie tam. Zdobycz odpala jak rakieta. Odskoki są zaledwie po 2-4m ale tak gwałtowne, że klękajcie narody. Nomen omen ja też klęczę. Jestem pewien bolenia, ewentualnie sandacza. Skarpa tak potęguje mrok, iż tylko oceniam rybę, na grubo 50+, może 60cm i że na bank nie jest to mały wąsacz.

W końcu wjechał w siatkę. Czułem jak chwilę zawisł łbem i ogonem mocno wystającym poza obręcz, ale zwiotczał i zapadł się w swoje chwilowe więzienie. Ulga. Fajnie, wygrałem. Podnoszę za trzonek i…musze się trochę przyłożyć do ciężaru. E, bez jaj – taki bolek tyle nie waży – tak sobie myślę.  Odpinam jedną szelkę i grzebię w kamizelce. Zapalam latarkę, a w podbieraku…wielka pomarańczowa płetwa. W tę sekundę świerszcze też zaniemówiły, a i gwiazdy chyba zbladły. Otwarłem tylko kabłąk i walnąłem kijem w krzaki. Na płytkie bystrze biegłem z tym wielko – i złotołuskim cudem w podbieraku. Co tam kleń, dla mnie KLENISKO. Super spaślak!

(fot.A.K.)

Chwile grozy, bo zaglądam w sympatyczną japę wielkości  – nie przymierzając –  ludzkiej. Cholera, nie widać przynęty. Peanem delikatnie grzebię  w przełyku ryby. Ta ma na szczęście absolutnie dość walki. Czuję jak stukam o kotwice, po kilku podejściach udaje mi się szczypcami na ślepo uchwycić agrafkę. Jak w przypadku boleni, cały „fałd” przełyku lekko się wywija odsłaniając wabik.  Trzymam ręką za żyłkę, by znów całość nie zniknęła gdzieś tam. O dziwo samo odhaczenie bajkowo łatwe.

Kilka minut w głębszej wodzie, podtrzymywany pod brzuchem [cały czas w siacie] wraca do sił. Pierze ogonem bez opamiętania.

Szybka sesja. Słownie cztery zdjęcia, po dwa z automatu, jedno za drugim. Szybko sprawdzam pierwsze. Szału nie ma [obiektyw lekko przyparował], ale ujdzie. Poprawka z telefonu.

Z pięć minut później. Siedzimy razem w spokojnym nurcie do kolan. Ja też siedzę – plus spodniobutów. Jak kumple, tylko że on pewnie zestresowany, a co najmniej obrażony bo nadal w siacie. Świerszcze znów szaleją, grając hymn jakbym zdobył puchar świata, a gwiazdy to reflektory. Jakiejś publiki brakuje mi tylko z jednego powodu: miałbym dodatkową super fotkę. Wędkarstwo jest niesamowite, wszystko kwestią odpowiedniego odbioru, nastawienia…

Od czasu do czasu oglądam bez przesady – cielsko klenia. Waży lekko pod 3kg, może 3,5. Jest przepiękny. Jakbym mógł, to wolałby zamiast niego wyłowić 3kg w złotych sztabach, ale tylko dlatego, iż dałyby mi więcej czasu na uganianie się za takimi SKARBAMI. Wiem, że to ostatnie sekundy na podziwianie mocarnej choć bardziej w stylu sumo, postury ryby. Delikatnie przechylam krawędź siatki. Kleń spokojnie ustawia się przy moim kolanie. Łagodnie wachluje potężnym ogonem. Po mocniejszym ruchu ciała, znika w mroku…

(fot.A.K.)

Miał 57cm. Pobiłem po 12 latach swój rekord. Nie łowiłem już tamtej nocy. Podciągając się za pokrzywy, ostrężyny, osty i co mi tam tylko wlazło w dłonie, wygramoliłem się na wysoki brzeg. Przelazłem przez mokre od rosy trawska i doszedłem do auta. Jakby nie to, że w domu jest co robić, to bym padł tak w tych zielonościach i gapił się w niebo, czując w rękach ten pierwszy odjazd…

Gdyby ktoś czasem myślał, że przykozaczyłem, to jest w błędzie. Na drugi dzień, tyle, że wczesnym popołudniem, Wojtek przysyła sms, że ma klenia…57cm. Nie, jakaś pomyłka, coś źle zmierzył – takie mam myśli. Bez żartów.  Minutę później fota z rybą na macie z miarką. Wojtek „przytulił” identycznego – też 57cm. Brat bliźniak 🙂

(fot.A.K.)

Czy to koniec? Nie, nie, nie! W tym samym miejscu, tylko wcześnie rano Paweł miał na 99% klenia – ryba wzięła, jak trafnie określa kolega –  w stylu „pocałunek śmierci” – prawie nie naruszając tafli, więc raczej nie boleń.  Ryba podobnie jak mój kleń poszła w nurt. Tylko mój zawrócił sam po około 30 sekundach, a Pawła potwór bujał się w ostrym nurcie 1,5-2min po czym się wypiął. Przy sprzęcie o analogicznej mocy jak mój,  kumpel nie był w stanie kompletnie nic zrobić…

Na szczęście są jeszcze takie miejsca i czasem udaje je się odkryć…

10 odpowiedzi

  1. Gratuluję, złowienie takiej ryby to wielka satysfakcja i emocje!

    Takie klenie klenie-mutanty żyją w naszej Wiśle, w pogodne dni nieraz można je obserwować ze stromego zbocza jak pływają na płytkiej wodzie całymi stadkami. Wyglądają wtedy jak owce pasące się na łące. Jeden nieostrożny ruch i stadko znika, są to bowiem mega ostrożne i płochliwe ryby. Nieraz żeby podejść na odległość rzutu, trzeba skradać się do nich jak pantera. Takie zjawiska (nieprzypadkowo używam słowa zjawiska) można napotkać jednak tylko na odludnych, dzikich fragmentach rzeki, gdzie prędzej można spotkać dzika niż człowieka. Tak jak napisałeś Adam – pasjonat przejdzie kilka km. przez krzaki, mięsiarz pojedzie na wygodną miejscówkę z dojazdem. Po prostu dla nich liczy się bardziej rybie mięso, nie pasja. Przyjemność złowienia ryby jest na drugim miejscu. W zeszłym roku miałem na wędce klenia tych rozmiarów. Woda tam była szybka i płytka. Siedział w dołku i atakował drobnicę przepływającą mu nad głową. Rozbryzgi wody, stada uciekającej w panice drobnicy przywodziły na myśl bolenia. Uderzył w wobler mocno i zdecydowanie. Kleń tej wielkości to naprawdę silna i zwinna ryba. Po kilku odjazdach miałem grubasa pod nogami. Już widziałem oczyma wyobraźni radość i całą sesję fotograficzną.
    Wyprostowałem się i wyciągnąłem rękę żeby go złapać, wtedy dostał mega adrenaliny, rzucił się gwałtowanie do ucieczki i zerwał żyłkę 0,18mm. Stałem i patrzyłem bezradnie jak w kryształowo czystej wodzie monstrualny kleń odpływa powoli z woblerem w pysku…
    Zakładam że żyłka była poprzecierana już wcześniej, jest tam masa kamieni. Ta przygoda nauczyła mnie trzech rzeczy: 1. zawsze mieć ze sobą podbierak, 2. sprawdzać regularnie żyłkę i odcinać końcowe fragmenty w trakcie łowienia 3. nie wstawać do momentu podebrania ryby, podbierać ją w kuckach lub wręcz na klęczkach, kleń walczy do końca.

    Czasem jednak nawet mała rybka może dać sporo satysfakcji. Miałem wczoraj ochotę zapolować na sandacze, niestety moja sandaczowa wędka jest w serwisie – musiałem ją odesłać do reklamacji i czekam. Wybrałem się więc z ultra lightem i żyłeczką 0,12mm na okonie na znany mi odcinek Wisły. Okonie brały pięknie, i praktycznie na wszystko. Złowiłem kilkanaście kolorowych garbusów. Na koniec trafił się miły bonus w postaci jazgarza. Pierwszy raz w życiu nie tylko złowiłem, ale zobaczyłem tę rybkę na żywo. Do mojego portfolio białorybu złowionego na spinning dołączył więc, obok wzdręgi, krąpi, płoci – nowy gatunek 🙂

    W miejscu w którym łowie, okonie jeszcze są. I na szczęście mało kto je tam łowi. Spotkałem kiedyś wędkarza który mówił że uwielbia zupę z okoni. Musi ich jednak złowić co najmniej kilkanaście żeby przygotowanie takiej zupy miało sens…Moja okonie wróciły oczywiście do wody, ale wyobraźmy sobie jak kilku wędkarzy zabiera stamtąd co dziennie kilkanaście okoni przez tydzień czy dwa – na zupę. Po jakimś czasie okonie znikają. I tak stało się w wielu miejscach. Miejsce które znam to jedna z ostatnich takich enklaw okoniowych.

    Kiedyś rybka z wody była rarytasem, dla ludzi z pokolenia PRL, kiedy nic nie było na półkach w sklepach. Ta mentalność została im do dzisiaj. Przeczytałem kiedyś książę – zbiór opowiadań wędkarskich z lat 50, 60, 70 i 80tych. Książeczka pod patronatem WW pod tytułem „połamania kijów czyli opowieści wędkarskie”. Opowieści emocjonujące, napisane pięknym językiem (dziś mało kto już tak pisze) i bardzo ciekawe. Opowieści kilkadziesiąt, każda inna, ale wszystkie miały jeden element wspólny – na końcu ryba dostawała w czapę lub lądowała w koszyku wędkarskim. Po prostu nie mogło być inaczej. Zadziwia mnie jeden czynnik który powtarza się regularnie gdy rozmawiam z nieco starszym pokoleniem wędkarzy. Przykład: widzę gościa który przychodzi na miejscówkę i regularnie zabiera każdego wyciągniętego sandacza. Rozmawiamy, mówi zasmucony: „Panie,kiedyś to tu były sandacze. Łowiło się kilka,i to nieraz takich po 80siąt. Teraz nieraz nic nie łowie, a jak już to takie pyrdki”. To niesamowite, ale ludzie Ci nie widzą związku – między faktem, że przez kilka/kilkanaście lat zabierali stamtąd ryby, a faktem że teraz tych ryb tam już nie ma. Winni są wszyscy dookoła – PZW ze swoją polityką (bo nie zarybiajo złodzieje, a piniondze biero), globalne ocieplenie, powodzie, zbyt duża ilość sumów w Wiśle i wiele, wiele innych czynników. Sztandarowym przykładem takiego miejsca gdzie ładne sandacze były, ale zostały wybite do nogi jest Wisła poniżej stopnia Kościuszki.

    Dziś półki są pełne, a ludzie, jakby nie patrzeć, mają coraz więcej pieniędzy. Młodzi wolą zjeść pachnącego burgera w Mc Donalds niż zabierać z wody rybę która brzydko pachnie i na dodatek trzeba ją skrobać.
    Dodatkowo coraz popularniejsze stają się zagadnienia troski o środowisko, wegetarianizmu itp. Mam nadzieję że młodzi wędkarze będą wędkować dla przyjemności, nie dla mięsa i że 'no kill’ będzie więc coraz powszechniejszy. Poza tym mam wrażenie że młodych nie ciągnie tak do wędkarstwa jak nas. Wolą spędzać czas przez tabletami i komórkami. Nie wiedzą jak pachnie łąka nad rzeką sierpniową nocą. Myślę że wiele tracą.

    1. Z gderania dziadków na PZW jedno jest prawdą: to faktycznie wina władz organizacji, że najnormalniej nie zmuszusza członków do zmiany zachowań, nie próbuje wpływać na władze co do zwiększenia ochrony i ewentualnych kar. Czasem się zastanawiam, że to może dobrze, iż młodsi ludzie mają inne zabawki – siłą rzeczy stare pokolenie wymiera. Powinno być mniej ludzi nad wodą. Może dożyję w jako takim zdrowiu lepszych czasów dla dzikich ryb. Choć statystyki mówią co innego – ponoć łowi więcej ludzi…

  2. Czekałaś Adam 12 lat na pobicie rekordu. Masakra ile to jest. Jednak prawda jest taka ze pobić 55 nie jest łatwo. Chyba ze fartem i gdzieś w nocy przy sandaczowaniu.

    Czuję że może paść w tym roku kolejny jak będziesz mial na to czas. Choć trudno uwierzyć że ta ryba może urosnąć większa. Rekord Polski to 63 cm ??
    Moje rekordy to :
    51 cm (noc centrum, wobler 7 cm)
    53 cm ( ponizej krakowa , wobler 10cm ) . Podbieralem tez klenia kumplowi 55 w nocy pod Galerią Kaziemierz wobler salmo executor 9cm.
    Żadna z tych ryb nie siadla celowo. No może oprócz 51cm bo tam wiedziałem ze sa klenie. Sądzę ze do dzisiaj są. Jeszcze 2 lata temu biegałem po centrum jak mieszkałem na Krowodrzy i w tym samym miejscu lowilem klenie. Okonie tez +- 20 cm.

    Teraz o okoniowy spot ciężko. Także Kris zazdroszcze. Mam może 1 w centrum i 1 powyżej Krakowa. Dawno nie byłem. Choć na pewno pojadę, z braku wyników. Na ” kilkanaście” sztuk nie mam jednak co tam liczyć. Są tam też szczupaki. Rok temu wysłałem tam ziomka na okonie i powiedzialem żeby założył najcieńszą stalke. Szczupak 79. Także chlopak zadowolony.

    1. Z większym kleniem to całkiem realne. Kolega był świadkiem złowienia klenia 65cm bodajże w końcu października rok temu. Jak piszesz ryba siadła jako przyłów na duży ripper – ponoć bardzo duży.To dwa cm więcej niż rekord Polski. Ja miałem ostatnio noc cudów i spiąłem m. in. jakąś karpiowatą rybę. Jak boleń to bez szału ale jak to był kleń…

    2. Aktualny Rekord Polski klenia nie robi większego wrażenia
      Dobrze wiemy, że wielu z nas, z mniej lub bardziej oczywistych powodów, nie jest w ogóle zainteresowana zgłaszaniem rekordowych ryb. Tu gdzie mieszkam i gdzie dane jest mi łowić spiningiem najczęściej (choć mucha dominuje u mnie zdecydowanie) czyli Odra, Kanał Gliwicki i umownie jego „zlewnia” wiem i słyszałem bynajmniej nie w sposób epizodyczny o rybach na 60-70cm. Natomiast zupełnie nie tak dawno, sam byłem świadkiem złowienia okazu na dobre ponad 60+.
      Słowem szanse na pobicie PB kazdy z nas nadal ma duże 😉

  3. Adamie a Ja cie zapytam o tę rewolucyjną żyłkę 0,14. Czytając, czekałem do końca że pojawi się marka … nie pokazała ;).
    Cóż to za produkt, który w istotnym stopniu przyczynił się do poprawienia PB.

    1. To Broad Owner`a. Nie należę do osób które ekscytują się ilością łożysk w kołowrotkach, nie znam się na nowoczesnych materiałach i ich zastosowaniu w sprzęcie, więc może to przeoczyłem. Dla mnie nowa linka – całkiem inna niż typowe żyłki, bardzo mało „pamięta” zwoje na szpulce, przez co nawet lekka przynęta leci na prostej lince, a nie na spirali. Przy tym organoleptycznie odczuwam ją jako znacznie bardziej gładką niż przeciętne żyłki. Do smużaków wg mnie fajna.

      1. Dzięki za info
        Jak widzę cena żyłki całkiem dobra.
        Czytając twój wpis spodziewałem się produktu wycenionego znacznie drożej … tym lepiej, zostanie w kieszeni.

  4. Super opowiadanie, fantastyczna ryba. Gratulacje.
    Klenia 55 cm o wadze 2,05 kg złowiłem 20 lat temu na wiśnie w Wisłoce (żyłka ok 0,15mm). Hol trwał w nieskończoność. Rybę uśmierciłem czego wstydzę się do dzisiaj (chyba wziąłem ją tylko po to aby sie pochwalić kolegom pod blokiem…)
    10 lat później na sandaczowego rippera i grubą plecionkę na rzece Odrze w Brzegu Dolnym złowiłem klenia pod 60 dych, jako przyłów, bez żadnych emocji. Rybę odhaczyłem i uwolniłem w wodzie bez mierzenia i lądowania na brzeg. Hol trwał 3 minuty. Oczywiście teraz żałuje że ryby nie zmierzyłem…

  5. „Młodzi wolą zjeść pachnącego burgera w Mc Donalds niż zabierać z wody rybę która brzydko pachnie i na dodatek trzeba ją skrobać.
    Dodatkowo coraz popularniejsze stają się zagadnienia troski o środowisko, wegetarianizmu itp. Mam nadzieję że młodzi wędkarze będą wędkować dla przyjemności, nie dla mięsa i że ‚no kill’ będzie więc coraz powszechniejszy. Poza tym mam wrażenie że młodych nie ciągnie tak do wędkarstwa jak nas. Wolą spędzać czas przez tabletami i komórkami. Nie wiedzą jak pachnie łąka nad rzeką sierpniową nocą. Myślę że wiele tracą.”

    Oj tracą, i to bardzo wiele. „U mnie”, nad Skawinką, 20 lat temu ścieżki wydeptane były po obu stronach rzeki, teraz nie ma nic, wszystko zarosło. Ludzi < 30 r.ż. z wędką nie uświadczy. Z ryb znają jedynie filety z Biedronki czy innego Lidla. Życie mija im na siedzeniu przed komputerem czy telefonem. I myślę Adamie, że lepsze czasy dla dzikich ryb nadejdą szybciej, niż myślisz. Wędkujący dziś ludzie mają w większości powyżej 50 lat i to pokolenie powoli odchodzi, a następców nie widać. Jedynie co może rybom zaszkodzić, to nieczystości spuszczane do rzek, czego przykładem mogą być niedawne wydarzenia nad Uszwicą. Jeśli tych nie będzie, to woda sobie sama poradzi. Byle człowiek nie szkodził….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *