Mam wrażenie, że dni ulubionego starorzecza są policzone. Końcówka roku, mimo, że rewelacyjna, to z dnia na dzień była coraz słabsza, aż do wyników typowych dla większości naszych wód – było słabiutko. Dodatkowe uczucie pustki potęguje zerowa w zasadzie ilość okonia większego niż 10cm. Nie do wiary! Tam była taka fajna wymienność: dzień kleniowy, albo okoniowy. Dnia bez licznych brań nie miałem, aż do tego sezonu. A jak było fajnie, to oba gatunki zajmowały człowieka w co drugim rzucie. Wprawdzie obserwując stałych bywalców, część z nich dokonuje samoograniczeń i mimo, że ryby zabierają, to w znacznie mniejszej ilości niż widywałem to w latach poprzednich. Kilka osób przestało zupełnie zabierać zdobycz z tej wody. Niestety, nadal jest paru ćwoków, którzy są w stanie wykorzystać limit do granic. I kłopot w tym, że są tam 4-5 razy w tygodniu. Jak powiedział mi jeden wędkarz, w pierwszych 2-3 dniach po świętach, dziennie wyjeżdżało z wody 100 kg ryb. A starorzecze to nie morze… Ryby brały jak głupie na wszystko i wszystkim. Sam trafiłem na jeden z tych dni i samych kleni złowiłem około 20kg. Tak jak kiedyś prezesom dwóch pobliskich kół sugerowałem wprowadzenie tam strefy no kill – tego akurat nie zrobiono, ale wprowadzono zakaz połowu od stycznia do końca kwietnia [wg mnie pomysł gorszy, ale też niezły], tak teraz będę sugerować, by jednak rozważono wprowadzenie od 1 października do końca roku łowienie wyłącznie w formule no kill. W innym wypadku ta woda przepadnie…
Lubując się w łowieniu we wszelakiego rodzaju bajorach, mokradłach i starorzeczach, wobec powyższego zacząłem szukać nowych, podobnych zbiorników.
W drugi dzień świąt, namierzając już dawno temu na mapie dwa miejsca, z czego jedno dość odludne, wybrałem się z dzieciakiem. Oczywiście łowienie z czterolatką w grudniu, przy temperaturze z rana minus 3, będzie tylko namiastką zabawy w pełnym wymiarze, choćby z tego tytułu, że nie wszędzie z dzieckiem dojdziemy. Nastawiłem się jednak bardziej na zwiad niż łowienie.
W zasadzie piszę o tym, ponieważ, jak widzę, niemała ilość Czytelników też ma małe dzieci i może coś im to podpowie. My ojcowie chcielibyśmy aby nasze dzieciaki też łowiły, ale sporo zależy od tego, jak podejdziemy do tematu i kiedy, a warto zacząć jak najwcześniej. Poza tym mnie aż tak nie zależy, by Julka łowiła ryby, natomiast bardzo bym nie chciał, by była ciapą, która wypuszczona w trochę trudniejszy teren przewraca się co krok, beczy bo robak, pająk, pokrzywa, albo bo kropi deszcz…
Fajne jest wprowadzenie dziecka w temat, jako tajemniczą wyprawę, gdzie trzeba być dobrze wyposażonym, ubranym, bo podróżnicy tak robią 🙂
Trzeba mieć coś ciepłego do picia i ewentualnie coś, co dzieciak szczególnie lubi jeść, bo często podratujemy tym spadające morale. „Pożywianie się jak podróżnicy” potrafi być już atrakcją samą w sobie.
Moja młoda jak na razie wędkarstwem interesuje się całkiem mocno, rozpoznaje kilka gatunków ryb, umie obsłużyć lekki zestaw, poza jednym – nie umie jeszcze samodzielnie rzucać. Niby wie, o co w tym idzie, ale jest chyba zwyczajnie za mała. Nie mniej otrzymanie nad wodą swojej wędki wywołuje reakcje euforyczne. Prawdziwa wędka to nie patyk…
Tu ostudzę entuzjastów – przy zimnej pogodzie i braku brań, konkurencję z wędką zdecydowanie wygrywa i to szybko np. kruszenie lodu przy brzegu wielką drewnianą pałą, rzucanie kamieniami i takie tam.
Nie mniej chwile skupienia też są.
Co do samych ryb. Jak kiedyś pisałem, odkrywanie nowych wód w moim przypadku kończy się sukcesem średnio w 2 na 8-10 wyjazdów. Tym razem było pudło.
Starorzecze pierwsze, które wydawało mi się łatwo dostępne, było takim tylko z jednej strony. Owal o najdłuższej cięciwie liczącej jakieś 70m był całkiem, całkiem. Z jednej strony nieprawdopodobnie porośnięty cienkimi ale gęstymi wiklinami; z drugiej rzeka i wąziutki pas lądu. Dojście tam trwało ładnych parę minut. Córa momentami była za słaba by na siłę przebić się przez gąszcz. Cień wielkiej skarpy rzucany w tym miejscu powodował, iż miejscówka wyglądała nieco złowieszczo i Julka się trochę bała. Było mnóstwo śladów po bobrach.
Zaskoczyła mnie głębokość, bo była znaczna – co najmniej 3m w kilku miejscach. Dno żwirowe, woda czysta i świeża [całoroczne połączenie z rzeką]. Dzień był może słabiutki [bardzo wysokie ciśnienie i totalna lampa], ale niestety nie miałem brania. Widziałem nieliczne malutkie kloneczki i ukleje, sporo strzebli. Przy mrozie i późnej porze roku powinienem coś tam potrącić przy dnie. Tymczasem zero.
Następnie zaliczyliśmy spacer po dość błotnistym gruncie. Młoda ledwo dotarła, bo było jakieś 2km po dziczy.
To starorzecze pokażę, gdyż przypomina kilkanaście innych, jakie widziałem na rzekach tego typu.
Całkiem spore: szerokie na 15 – 20m, długość z 200m. Jedynie głębokość mnie zawiodła: średnio z 40cm i tylko pod przeciwległym brzegiem koło metra. Tyle, że brak śladów bytności ludzi. Sporo za to jeleni i nawet dzików, a wszystko w polu widzenia. O ile w rzece woda mała i kryształowa, to w tym starorzeczu zastała, pośniegowa. Przejrzystość – góra 20cm. Ku zaskoczeniu mieliśmy brania w prawie każdym rzucie. Mankament polegał jednak na tym, że okonki nie przekraczały nawet 10cm. Nie mam wątpliwości, że gdyby tam były jakiekolwiek większe kolczaki, to by brały. W sumie nastawiłem się na nikłe wyniki, bo i sama rzeka jest obecnie rybną pustynią, a podobnie jak pozostałe wody, które znam, tu też z tajemniczych przyczyn, okonie zniknęły [kleni 30+ już od kilku lat jest jak na lekarstwo].
Wracając nie wziąłem pod uwagę, że dość długa podróż, świeże zimne powietrze i niełatwe warunki terenowe, tak zajadą Julkę, że całą drogę powrotną zaliczyła na mnie. Tarmosiła mnie za twarz uwalanymi w błotku i na wpół mokrymi rękawiczkami, ale…
Rangersem nigdy nie byłem, a te 20 kilo na plerach swoje zrobiło. Córa padła zanim przekręciłem kluczyk w stacyjce.
Z czystym sumieniem zająłem Julce ¾ dnia zamiast ślęczenia przed bajkami w necie, a sam spokojnie mogę odfajkować te dwie kałuże. Trudno –są dwie następne na innej rzece. Może tam będzie lepiej.
U mnie zakończenie sezonu było trochę mniej intensywne niż planowałem, gdyż próbując wrócić do grania, kilka dni przed Nowym Rokiem spędziłem w studio nagrań , no i dwie planowane, pontonowe wyprawy nie doszły do skutku. Poprzestałem więc na starorzeczu i Wiśle, do której powolutku wracam.
Na starorzeczu, jak napisałem trafiłem na jeden niesamowity dzień. Kilkadziesiąt kleni w przeważającym rozmiarze 38 – 42cm. Czyli takie już warte chyba zainteresowania. Mnie zaczynały brać jeszcze po ciemku, ale na zupełnie nieruchome gumki, leżące na dnie. Pożegnanie jak i zakończenie sezonu, rozpocząłem jednak od pojedynczych okoni.
Gdy nastała pełnia dnia, z przynęt najlepsze były spokojnie szybujące w toni 4-6cm ripperki o znikomej pracy. Kolor nie miał znaczenia.
Dopiero koło południa ryby jakby lekko odpuszczały.
Pogoda była przeróżna. Łowiłem przy 7 stopniach i anemicznym słoneczku, jak i w niezłej śnieżycy.
Ta na szczęście była bardzo krótka . Nawet deszcz gdy padał, nie dawał się za bardzo we znaki.
Klenie żerowały w najlepsze, a jak ze względu na nagłą zmianę aury zaczynały grymasić, wystarczyło małą gumkę położyć na dnie i trochę zaczekać. Tu rekordy biły gumowe imitacje chruścików. Jeden do jednego jak żywe. Przynętom tym oraz podobnym, które wyszły spod ręki Pawła Nowaka poświęcę następne trzy wpisy, bo dla mnie to było po Keitech`ach , przynętach Crazy Fish, po gumkach FishUp! odkrycie ostatnich kilku lat.
Chyba trzy dni przed końcem sezonu wybrałem się na sandacze. Pora głupia bo środek dnia, ale ponuro i smętnie. Zresztą koledzy łowili te ryby w samo południe w końcówce roku. A ja już nie bardzo wyrabiam i im trochę zazdroszczę.
Nie miałem żadnego wystawionego odcinka. Postanowiłem poszukać sam. Pierwsza miejscówka mogła być niezła, ale gdzieś wyżej puścili wodę na progu i poziom urósł o metr. Łowić się nie dało; tak rwał nurt, że 30g było za mało…
Pojechałem więc trochę niżej. Jakieś pozostałości dwóch główek. Okazało się tak płytko, że sam już nie wiedziałem, jak się na to zapatrywać. Urwałem szybko kilka przynęt i znów zjechałem, ale tym razem znacznie niżej.
Tu trafiłem na spokojny, majestatyczny i równy nurt. Dno raczej piaskowe, ale twarde i nie pracujące. Nieliczne muldy i uskoki. Bez zaczepów, co z jednej strony ułatwiało, a z drugiej…wiadomo.
Uznałem, że jakieś ryby muszą być w pasie przybrzeżnym z licznymi resztkami roślinności. By mi się nie nudziło łowiłem tak: cieniutki ripperek Izumi 12cm na 3g, potem Keitech 6cm na 5g, następnie niemały wobler, ale taki pod klenia czy jazia, następnie średni Knight i na koniec 10 – 12cm wobler Widła. Dało się tym wszystkim rzucić bo łowiłem niegrubą plecionką 0,12mm. Po 1-3 rzuty każdym wabikiem. Jak to nie pomogło, to na sam finał zakładałem szeroki, żółto-czarny 12cm ripper. Z tych dawnych – gruba i sztywna guma. Na 25g. Nie ma o czym pisać, poza jednym miejscem. Brania nawet nie czułem. Po prostu wyjąłem zestaw z wody i chciałem zrobić zamach. Masywny ogon był w typowo sandaczowy sposób prawie odcięty od korpusu. Ryba na pewno mała nie była. Spędziłem w tym miejscu chyba godzinę, ale nic już się nie wydarzyło.
Tymczasem moi znajomi kończyli sezon dzień – dwa wcześniej i zawsze coś tam z tej Wisły wycisnęli. I to w pełnym słońcu.
Szczególnie Tomek miał bolenia w takich już rozmiarach, że chcąc mu zrobić fotę z kolana, nie mieścił ogona w obiektywie. Cóż więcej chcieć na koniec sezonu…
Ostatecznie rok 2017 pożegnałem, jak lubię najbardziej [łowiąc lekko]. Niestety były to już brania absolutnie pojedyncze i przypadkowe, choć ryby fajne. Kleń praktycznie nie istniał – to chyba skutek tych świetnych brań i zakładając, że w trzy dni z wody „wyjechało” koło 300 – 400 szt., to raczej cudów nie należało się spodziewać. A musiało tak być, bo w ostatni, nie najciekawszy pogodowo dzień roku, było tam 12 aut.
Trafiały się pojedyncze świnki.
Choć tu była masa podcinek. One niekoniecznie były czymkolwiek zainteresowane. Raczej stały zawieszone koło metra nad dnem.
Jedną z ostatnich ryb był duży [jak na to, co się tam teraz łowi] – 28cm okoń.
Ale było miło, spokojnie i bez ciśnienia pomachać sobie lekkim kijaszkiem.
Koledzy – strażnicy też już zaczęli przygotowania do sezonu.
Któryś już raz obeszli Krzeszówkę. Nie tylko odcinek no kill i ten najbardziej atrakcyjny tuż poniżej, ale także fragmenty , gdzie wędkarzom łowić nie wolno w górze rzeczki.
Plusem są dwa spostrzeżenia:
– relatywnie niewiele śmieci
– zauważalna obecność pstrągów
Ryby niewielkie, do 25cm, ale widoczne. Rok temu woda wyglądała na pustą i takaż była.
Pewnym minusem jest duże wypłycenie i tak bardzo mało zasobnego w dołki odcinka no kill. Co gorsza, po kilku większych deszczach, jeszcze z końca lata, woda zabrała z paru miejsc powalone drzewa, naturalnie piętrzące wodę. Szkoda. Choć Wojtek wymyślił niesamowity wręcz w swojej prostocie pomysł, jak temu zaradzić. Musimy sprawdzić jeszcze koszty, ale jak będzie czym, to na bank się podzielę dobrym wynikiem.
Jak będzie wyglądać początek najbliższego sezonu pstrągowego u nas, przekonamy się już za trzy tygodnie…
Jedna odpowiedź
To nie byl wcale taki zly sezon. Zaczął się bardzo późno ale także późno się skończył. Wakacje jedynie były kiepskie, z mojego punktu widzenia. I oczywiście pstrągi które po dwóch wypadach odpuściłem.
Nie będę chyba już dręczyl tych ryb w rejonie krakowskim, ale chętnie pomogę na waszym odcinku no kill przy rewitalizacji.
Na amerykanskich stronach są świetne zdjecia jak prosto i estetycznie to zrobić. Wystarczy wpisać ” stream restoration” google grafika i można czerpać pomysły.
Fajnie Adam zakonczyles sezon, okoń może nie najwiekszy ale już zdrowy garbusek. Pod względem tej rybki 2017 nie był łaskawy. Artykuł jak zawsze świetny. Ciekaw jestem jak inni oceniaja ten rok. Wszystkiego dobrego w nowym sezonie !