W wędkarstwie najfajniejsze jest to, że nie ma dosłownej powtarzalności. Każdy dzień jest inny, nawet przy podobnej aurze i tej samej wodzie, oraz tych samych przynętach. Ostatnie dwa wyjazdy były niezłe, a zarazem ciężkie i z dużym elementem niespełnienia.

Jedną z przyczyn jest absolutny brak okoni. W poprzednich latach, jeszcze rok temu w optymalnych warunkach łowiło się ich lekko 30 – 50szt w tym zazwyczaj 10% to ryby koło 30cm. W tym sezonie jest na tym polu strasznie biednie. Okonie może nie super małe, ale łowi się kilka sztuk, czasem nieco ponad dziesięć. Nie ma tego efektu licznych brań, gdy non stop coś się działo i trzymało człowieka w aktywności. Na szczęście nie zawodzą klenie, a i inne gatunki robią nierzadkie, wręcz dołujące w swoim finale niespodzianki. Ale o tym niżej.

Jeden dzień miał być poświęcony Wiśle, ale zapowiadane wichury skutecznie mnie do tego zniechęciły. Poza tym miało być, jak na starorzeczu jest najlepiej: deszcz, bardzo niskie ciśnienie, szalone podmuchy wiatru przy zachodniej cyrkulacji i  mocno podniesiona woda. Jeżdżę tam od prawie 10 lat i nigdy się nie zawiodłem przy takiej pogodzie. Trzeba tylko nastawić się na zimno, wilgoć i błoto. Nie każdy lubi, nie każdy wytrzymuje kilka godzin przeważnie po kolana w lodowatej wodzie, a nierzadko po pas.

Wyniki miałbym o pewnie 50%  lepsze ale nie zmusiłem się do wczesnego wstawania. Ostatnie tygodnie mam takie, że spałbym po dziesięć godzin. Wynikiem tego start dopiero o 10.00.

Dzień pierwszy był niewdzięczny. Notoryczna lekka mżawka, momentami silniejsza. W wyniku zapowiadanych dalszych opadów, są zrzuty wody. Poziom w starorzeczu o dobry metr wyżej niż stan normalny. Główna część starorzecza ma znów lekko popielaty kolor. Składam zestaw obserwując kątem oka zalane trawska i zagajniki. To akurat lubię. Prawdziwe mokradła.

(fot. A.K.)

Gorzej z ciśnieniem. Panuje to nijakie dla akwenu. Jest dość komfortowo gdy idzie o wiatr – owszem są silniejsze porywy, ale nie non stop. To ważne, bo nie lecą w wodę konary, nie ma też niebezpieczeństwa zaliczenia kijem, albo co gorsza kłodą w głowę.

Idę na najpłytszy fragment. Trochę ciężko się przyzwyczaić do chodzenia jak w stroju kosmonauty, bo sporo ciuchów na sobie plus obowiązkowe spodniobuty plus sztormiak. Nawet nie idzie o deszcz, co o wszechobecne błotko na krzaczkach, gałęziach. Dosłownie wszędzie. A tak to higienicznie ściągam wszystko i w bagażnik. W domu prysznic, suszenie warstwy ochronnej i wszystko jak nowe. A człowiek wraca w stanie nienaruszonym. I nie jest zmarznięty. Nawet kataru.

Zaczynam oczywiście od gumowych robali, które ostatnio dobrze się sprawdzały. Pierwsze kilkanaście rzutów, to zaskoczenie: ani dotknięcia. Po iluś tam podaniach zakładam ripperek. W każdym podaniu wyraźne potrącenie, ale jest tak ponuro, że nie widzę potencjalnych sprawców. Wygląda że to małe, naprawdę malutkie klenie, ale pewności nigdy nie ma. Pierwszą rybę zacinam dopiero po około pół godzinie. Faktycznie mały kleń. Taki z 20cm. W tym czasie brania mam już rzadkie, bo ryby znieczuliły się na pojawiające się w ich polu widzenia przynęty. Po chwili mam jeszcze dwa podobne, więc wszystko raczej jasne. Odpuszczam miejscówkę.

Wszystko wskazuje na to, że kleń będzie żerował anemicznie. Zazwyczaj, przy optymalnym ciśnieniu [niskim] gatunek ten ochoczo i energicznie współpracuje. Nawet takie maluchy zdecydowanie łapią małe gumki. Teraz takie „lizanie” przynęty…

Staję na przesmyku, łączącym dwie części starorzecza. Kombinuję z prowadzeniem, ale i z typem gumki. Jak wszędzie ryby i tu mają fanaberie, ale nie za często.  Tym razem jednak tak jest. Tak przynajmniej się zapowiada. Nawet tutejsze pewniaki w postaci bordowych ripperków Crazy Fish z atraktorem i jak żywa uklejeczka gumowa rybka Arrow Fish, jak na razie nie ma zainteresowania. Po przerzuceniu z 12 typów gumek kolej przyszła na jaskółkę Trapera. Model generalnie jasno zielony z wyraźnym czerwonym brokatem na 1g. W sumie to nie wiem, czy kwestią był kolor, rodzaj pracy wabika, czy wielkość, kształt? W każdym razie pozostałem z tą przynętą do końca dnia, choć pod koniec była nieźle rozwalona [miałem tylko jedną ze sobą].

Pierwsze przepuszczenie, to jakby zaplątanie się w jakąś pojedynczą trawę. Tyle, że to na tyle daleko od brzegu, iż nawet nie myślę, że tam zalało jakąś roślinę. Powtarzam starając się utrzymać tempo i kurs jak poprzednio. Miękkie, jak już przy mroźnej aurze zatrzymanie. Czuję niemałą rybę, ale opór jakiś taki anemiczny. Faktycznie jest kleń, taki 35+, ale prawie nie walczy.

(fot. A.K.)

Szybka fotka i kolejne podanie. Sytuacja podobna. Opór dłuższy, ale bez cudów. Ryby jakieś śpiące. Ten ma prawie 40cm.

(fot. A.K.)

Jakby na przedłużeniu moich rzutów widzę w tym czasie kilka ataków poważniejszego drapieżnika. Promieniście rozsypujące się duże ukleje i jelce nie zostawiają złudzeń.

Klenie albo nie reagują, albo uciekły, lub były tylko te dwa.

Przesuwam się w kierunku głównej części starorzecza. Powolny marsz naprawdę jest przedzieraniem się przez zalany zagajnik pełen drzewek, krzewów i resztek wysokich traw, jeżyn…

Mijam dużą wierzbę, która normalnie stoi kilka metrów od wody. Teraz jest zalana na wysokość 80cm. Nachylona nad lustrem wody, robi jakby zadaszenie nad taflą. Będąc jakieś 3m od drzewa coś mnie kusi by rzucić pod pień. Mam natychmiastowy zaczep. Twardy, jak wielki konar i nie pozostawiający nawet cienia złudzeń, że to coś żywego. Ani drgnie. Powoli zwijam żyłkę i małymi krokami, by się nie poślizgnąć podchodzę do wierzby. Tymczasem …żyłka się napina i majestatycznie wyjeżdża spod gałęzi. Odruchowo zacinam, ale cóż można zrobić wobec paszczy dużego sandacza [myślę że to był on] kijkiem do 6g  z żyłką 0,12mm? Ryba wcale się tak łatwo nie chciała rozstać z przynętą. Parę sekund napięcia  i nadziei. Jednak ostatecznie ryba puściła wabik. Mocno rozwalony i ledwo wiszący na końcu haka.

Mijam kolejny przesmyk. Główna tafla. Wiatr wyraźnie marszczy wodę. Dość częste spławy ale niewielkich ryb. Obławiam kolejne zalane trawska i krzewy, zakładając, że ryby są blisko brzegu, gdzie weszły setki rybich iskierek.

Jestem w miejscówce, gdzie miesiąc temu ładny szczupak uciął żyłkę. Tyle, że się pokazał. Nachylona kolejna wierzba. Ta zawsze rośnie na skraju starorzecza, tym razem jest ze wszystkich stron otoczona wodą. Gałęziami jakby chroni lustro wody, czyniąc je tu spokojnym. Podchodzę cichutko. Na szczęście założyłem jakąś inną przynętę – już teraz nie pamiętam co. Rzut spod kija w lewo. Przynęta cicho upada z 6m dalej. Jest tam teraz ze 130cm wody. Branie jak dużego klenia. Kopnięcie i jazda na otwartą wodę. Chyba się wtedy śmiałem do siebie. Będzie okaz! I do zmęczenia na obszarze bez kijów. Dwie sekundy później ryba zawraca długimi susami, prąc pod najniższe konary wierzby, teraz będące całe w wodzie.  Wszystko jest pod kontrolą, póki ryba nie ustawiła się równolegle do żyłki. Linka musiała iść gdzieś po zębach i nawet bez osiągnięcia 1/3 wytrzymałości – pękła. Szczupak wyglądał na całkiem fajny okaz.

Trochę smętny, przewiązuję zestaw. No, ale na to nic się nie poradzi.

Kursuję regularnie, odwiedzając na 10-15 minut wszystkie kąty. W międzyczasie Szymon kończy łowienie. Ma osiem okoni w tym jeden bardzo fajny [32cm], ale jak pisałem – okoni jest jak na razie bardzo, bardzo mało w starorzeczu.

Jak powiedziałem –  dzień jest z tych, których nie lubię. Po mniej więcej 12.00 klenie owszem, nawet są aktywne, ale z jakichś powodów atakują najchętniej topornie, bez finezji prowadzony dość szybkim tempem, najlepiej możliwie mały, ale mocno hałasujący okonkiem ripperek. Najlepiej sprawdza mi się Microfish na 1,5g. Bursztynowo – zielony z pieprzem. Rzucasz – zwijasz. Nie cierpię tak łowić. Zero finezji. Ataki są najczęściej, gdy rzucam nie w środek, tylko wzdłuż brzegów i gumka śmiga między wystającymi czubkami traw.

(fot. A.K.)

Tytułowy niedosyt dopadł mnie, gdy ponownie stałem na przesmyku, w którym złowiłem pierwsze dwa, większe klonki. Kolejny rozbryzg i panika wśród uklei. Coś miga szaro – srebrno. Tak mi się wydaje. Chyba boleń. Z dziesięć minut i mają miejsce z cztery ataki. Zakładam sporą gumę Izumi. Długa i cienka. Ryzykownie o ile jakimś cudem się nabierze, ale to jednak nie rzeka, więc branie może będzie na tyle spokojne i linka przetrwa?

Unoszę właśnie kij do rzutu, gdy lustro wody znów zaczyna jakby pękać. Przynęta wpada prawie w środek okręgu, tworzonego przez skaczące rybki. Jeszcze nie zamykam kabłąka, a już widzę jak żyłka wykonuje niesamowity sus do przodu [branie z 12m ode mnie].  Unoszę kij i…luz. Szczupak, którego z mojej perspektywy oceniam, jako bardzo dużego [grubo nad 70cm], upierniczył wszystko, zanim dobrze napiąłem żyłkę. Co więcej – linka wygląda tak, że oprócz typowej spiralki, jaka zostaje po obcince, jakieś 30cm wyżej na kolejnych 15cm wygląda, jakby ją ktoś chciał zakręcić na ostrzu nocą, tak jak się to robi ze wstążkami. Oczywiście byłem bez szans.

(fot. A.K.)

Trochę podumałem, bo lekko się zdenerwowałem, ale tu nie ma opcji na kompromis. To woda stojąca, zazwyczaj czysta jak diabli – klenie mają masę czasu do namysłu. Wg mnie żyłka 0,16mm jest tu górną granicą powtarzalności jako takiego sukcesu. Kiedyś próbowałem łowić z najcieńszym stalowym drucikiem, jaki stosuję przy łowieniu okoni w zbiornikach mocno szczupakowych. Dwa przeciętne tu kleniowe dni i po pustej za każdym razem godzince. Nie ma szans. Klenie się na to nie nabierają. Poza tym, mam tu średnio jedną obcinkę na rok. A teraz jednego dnia dwie. Plus ten domniemany sandacz…

Końcówka była już w upiornej aurze – wiatr jak 150, choć ciśnienie musiało właśnie zahaczyć o ten perfekcyjny punkt, czyli około 975hPa. Tak mniej więcej między 15.00 a 16.00 miałem kilka brań i wyjąłem parę kleni, które z ręki wystawały.

Ogółem skończyło się zaledwie na 21 rybach [17 to klenie]. Trafił się jeden większy okonek.

(fot. A.K.)

Na drugi dzień.  Ciśnienie miało być niskie, ale jest …953hPa.  Zjechało w dobę o prawie 30 kresek!

Gdyby nie wichura, to można powiedzieć, iż była silna mżawka, ale wiatr powodował wrażenie ulewy. Totalne zachmurzenie. Długo kalkuluję gdzie stanąć, by przebrać się schowany za otwartą klapa bagażnika i nie narażać zarazem pojazdu na uszkodzenie przez jakąś gałąź. Z niepokojem nasłuchuję chrzęstu odpadających co parę minut wielkich konarów. Woda jest jeszcze wyższa o jakieś 20cm. Starorzecze wygląda pięknie, choć nieco upiornie.

Oczywiście ciągły pospiech i brak celebracji związanej z przygotowaniem się do każdego wypadu, skutkuje tym, że nie zabrałem ani ripperków Mikrofish, ani jaskółek z tym czerwonym brokatem.

Próbuję łowić jak wczoraj. Bez kombinowania. W pierwszym rzucie mam wspaniałe pobicie. W głowę zachodzę jak ta ryba się nie zapięła. Potem długo, długo nic. Tzn. z piętnaście minut ciszy, ale jak wiatr chce człowieka wrzucić do wody, a wokół istny prysznic, to każde pięć minut bez kontaktu, staje się godziną w normalnych warunkach. Dłonie zmarzły mi bardzo, a to dopiero początek.

W końcu opór. Po nieplanowanie bardzo dalekim rzucie i zastanawianiu się, czy czasem przynęta nie jest na drugim brzegu, coś ciągnie za żyłkę. Spokojnym stateczny opór. Sandacz – taka pierwsza myśl. Ryba płynie powoli wzdłuż przeciwległego brzegu. Nic z nerwowości podciętych leszczy. Po około minucie mam ją z 15m ode mnie. Zdobycz zaczyna się denerwować. Pod powierzchnią miga, jak mi się wydaje spora, ciemna, okrągła plama. Druga myśl – chyba bardzo duży okoń. Wszak rok temu trafiła się prawie 40cm sztuka. Dopiero pod brzegiem czar prysł. Jednak leszcz. Taki wielkości dużego okonia.

(fot. A.K.)

Skołowana warunkami atmosferycznymi i chyba wzburzoną wodą ryba, kompletnie inaczej się zachowywała. Niestety w holu jedyny Microfish, traci ogonek.

Wieje tak, że gramowe gumki lecą po 40m, a woda jest tak sfalowana, iż nie ma szans dostrzec, gdzie przynęta upadła. Na takim dystansie żyłka wygina się w prawo i w lewo ze trzy razy, tym bardziej że szalone podmuchy mają odchylenia raz północne, a raz z południa. Generalnie wiatr jest zachodni. Non stop, bez wytchnienia.

Jedynym czynnikiem różniącym ten dzień od poprzedniego, jest dużo niższe ciśnienie. Plus ten wicher. Ryby wymagają już kombinowania. Nie łapią topornie prowadzonych przynęt.  Zmięta ostatnia jaskółka szybko kusi na skraju traw fajnego klonka.

(fot. A.K.)

Kilkanaście minut później zaliczam następną obcinkę – zapewne tej samej ryby co wczoraj. W tym samym miejscu. Bez komentarza. Ukradł zbój ostatnią jaskółkę…

Koledzy jednak tracą nadzieję i zwijają się. Fakt, że Paweł był od świtu.

Tymczasem po dwóch godzinach nawałnicy, nastaje cud. W przeciągu kilku dosłownie minut, przestaje padać, wiatr słabnie, niebo pęka, ukazując ostre słońce i ogrom błękitu. Na niebie są jeszcze tylko pojedyncze wielkie sine i białe chmury. Robi się ciepło.

(fot. A.K.)

Idę na najpłytszą część starorzecza. Wczoraj brała niemrawo drobnica. Paweł potwierdził –  to samo było dziś rano. Na niespełna 1g główce zawieszam zielony, wyblakły ripperek Crazy Fish, tyle, że odcinam mu płetwę ogonową. Zapach kalmara. Nieważne, byle pachniał mięsem.

Brania liczne. Nie ma zupełnie małych ryb. Większość pod 30cm, trafia się jeden wyraźnie nad. Klenie jakby skubią prowadzony pod powierzchnią wabik, po czym zasysają zdecydowanie, gdy pozwalamy mu opadać.

Raj jednak szybko się kończy. Po około pół godzinie znowu w kilka minut, jakby inna odsłona. To samo, co było rankiem. Masakra. Akurat jakiś gość się rozłożył. Patrzył kilka sekund bezradnie na siny horyzont i zwinął żagle.

Próbuję przeczekać najgorsze, na głębszej części starorzecza. Bardzo opornie współpracują okonie. Mam kilka. Nie ma karłów, choć nic dużego też tu nie zaliczam. Brania co 10 – 15 minut. Brak reguły: z opadu, wleczony po dnie, zaraz po upadku w wodę…

Po godzinie znowu słońce. Tym razem może przez kwadrans. Kolejna ściana deszczu zastaje mnie przy powalonym drzewie.  Z przeciwnej strony, jakby z boku, do wody zjechał cały krzak. Leży tam też jakaś kłoda , trochę na lewo. Teraz ciągnąc wabik po dnie jest tam może korytarz o szerokości 50cm. Trzy przynęty rwę od razu. Ustawiam się kilka kroków w prawo. Kolejne przepuszczenie. Brań brak, ale prowadziłem może trochę za szybko. Teraz czysto, zaczepów nie ma. Staram się powtórzyć rzut. Klenik. Za chwilę kilka niezaciętych brań.

Analogicznie jak poprzednio powolne pełzanie gumką po dnie. Momentami czuć jak zaczepia o liście, albo drobniutkie patyczki. Aksamitne zassanie. Zacinam, próbując bez sentymentów unieść rybę do powierzchni, zanim wrąbie się patyki. Ma ich do wyboru, do koloru, o machnięcie ogonem. Tymczasem niewiele mogę zrobić. Coś ciut większego klei się do dna i na szczęście miota w miejscu. Kilkadziesiąt sekund później, dość szeroka ryba błyska na złoto w ciemnej jak smoła toni. Lin?

Ryba przy brzegu próbuje niezdarnie choć strasznie chaotycznie wpłynąć pod pień. Na siłę ją hamuję, ale nadal nie wiem co mam na kiju – deszcz i wiatr tak zacinają, że nic nie widać.

W końcu jest. Całkiem przyzwoity jazik. Uczciwa 40-ka.  Akurat ponownie świeci słońce.  Spokojniej niż przy ulewie robię fotkę.

(fot. A.K.)

Deszcz, deszcz,  deszcz. I ciemno. Gwałtowny wiatr pędzący miliony kropelek wody, zgonił kolejnych dwóch wędkarzy. Jeden ubrał się, postał i rozebrał. Wsiadł w auto i odjechał. Drugi wytrzymał ze 20 minut.

Znów męczę okonki. Ale mi nie idzie. Kolejne trzy i jakby je zaklęło. Cisza w wodzie, niesamowicie kontrastuje z wariactwem wokół.

Gumka bez ogonka snuje się nad dnem. Łup! O, w końcu. Radość sekundowa – znów obcinka. Czuło się ciężar i moc niezależnie o delikatności kijka. Ręce mi na chwilę opadły. W dwa dni wyrobiłem średnią obcinek na pięć lat do przodu.

Znów łowię kilka kleni, ale zaczepy dziesiątkują pudełko z przynętami. Na godzinę przed planowanym końcem, nie mam już gum. Wygrzebuję szaro – brązowy jig pstrągowy. Na sporym haku. Bardzo gęsta kryza. Bez wiary przeciągam w labiryncie traw, manewrując szczytówką i orientując się po w wystających z nad wody końcówkach roślin. Czasem to ułudne, ale jakiś drogowskaz.

Dwa brania mam raz za razem. Gdy tylko przyspieszam w lukach między roślinami. Klenie niegłupie. Jeden 40cm, drugi troszkę mniejszy.

(fot. A.K.)

Co z tego, jak zaraz mam kolejny zaczep. Zakładam następny jig. Też go urywam. Normalnie bym próbował je odhaczyć, ale w tych warunkach nie zbliżam się nawet do krawędzi zalanego teraz brzegu, żeby nie zjechać w głębsza wodę. Kończę nawet wcześniej, ale przy takiej dawce specyficznej aury, jestem nawet przetleniony i zadowolony. Śpię jak dziecko.

Znajoma wokalistka, jak usłyszała, że wczoraj pół dnia stałem w wodzie na jakimś odludziu, to tylko szeroko otwarła oczy. Coś chciała chyba powiedzieć, ale się powstrzymała…

(fot. A.K.)

3 odpowiedzi

  1. Szkoda przynęt, szkoda szczupaków, choć pewnie poradzą sobie z hakami. Ja stosuję okoniowe miękkie przypony firmy Assan, a często łowiłem klenie czy okonie mając typowy szczupakowy „drut” przywiązany do plecionki 0,16 fluo, moim zdaniem godzina łowienia z przyponem to też za mało aby stwierdzić że im przeszkadza. Trzeba by trafić na dzień kiedy ładnie biorą, i kilka razy założyć i zdjąć przypon patrząc na ilość brań. Chyba ze się mylę i ma to znaczenie gdy ryby bardzo słabo żerują …

    1. Jeszcze raz podkreślam – to stojąca woda. Na ogół bardzo czysta. To, że cokolwiek metalowego nabierze choć trochę większego klenia, będzie wg mnie dziełem przypadku. Co innego Wisła, czy inna woda płynąca. Sama praca gumki, czy jej opad jest zupełnie inny. Przypon waży i jest relatywnie bardzo, bardzo sztywny. Ja na tej wodzie używam 2-4cm gumek, rzadko więcej niż na 1g.

  2. Mnie nasuwa się skojarzenie – to druga strona monety. Tej samej, kiedy łowiąc na muchę miałem „dzień konia”. I w końcu, siedzialem z kijem na brzegu, patrząc jak pstrąg 50+ zbiera chrusciki.
    Inne temperamenty, inny styl, ale – chodzi o to samo. Podziwiam upór i konsekwencje w łowieniu. Podziwiam umiejętności i finezję. Ale ja bym tak nie umiał. Mając świadomość obecności w łowisku szczupaków powyżej 50cm – wiąże surfstrand, kij 45g, wielkie przynęty, 12-18cm… I konkretny cel. Na pewno mam mniej kontaktu z rybą. Na pewno, lekkie łowienie ma sens, czego sam doświadczyłem z boleniami. I zarazem, na pewno na tej samej wodzie mielibyśmy diametralnie inne wyniki. Czy to byłoby moje zejście o kiju, czy remis w różnych garunkach, czy też jeden okaz vs masa mniejszych ryb, nie ma znaczenia.
    Ważne jest że ryba pozostaje przeciwnikiem, a nie mięsem. Mimo że mnie zdarza się rybę zabrać, choć bardzo rzadko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *