Ja już sam nie wiem jak usprawiedliwiać przed samym sobą fakt, że mało co łowię. W sensie fizycznego łowienia ryb, bo nad wodą, szczególnie w ostatnich 10 dniach byłem ze cztery razy. Fakt, że warunki atmosferyczne nie bardzo rozpieszczały. Nie mniej, jak pogadałem z Maćkiem, który prowadzi w naszej lidze, to widzę tylko dwie możliwości:
– albo ma miejscówki naszpikowane rybami i niezależnie od warunków, zawsze jakieś są zainteresowane
– albo jest lepszy ode mnie już nie o ligę, ale o wiele więcej
Na bank kolega potrafi odnajdywać niesamowite miejsca.
Ponieważ mam taką swoją teoryjkę, że mnie lepiej idzie spinningowanie w zimnej porze roku [wczesna wiosna, późna jesień], prze to zaczynam się napinać i jeździć nawet na dwie – trzy godziny, czego zazwyczaj nie robię, bo nie lubię.
Cuda się nie działy, ale jakieś promyczki nadziei są.
Pierwszy dzień nie tyle bez deszczu, bo rano padało, ale około 14.00 przestało. Nareszcie po 6 dniach! Co więcej – widać jakieś przebłyski szans na poprawę. Nad wodą jestem około 15.00. Faktycznie trafiam w krótki, jak się okazuje przebłysk słońca. Po tygodniu ponurych dni, czuję się jak w tropikach. Zawiewa leciutko z zachodu.
Jest tak mokro, że przez 40 minut szukam miejsca, gdzie warto zacząć – wszędzie kosmiczne błocko, siedzi paru gości, a miejscówka nowa. Z wyższego brzegu widzę, jak mi się zdaje, ścianę roślin około 20m od brzegu. Za nią ciemna plama zwiastująca spad na głębszą wodę. Tu zaczynam.
Jakiś dziadek, mimo, że jestem od niego dobre 150m, coś tam burczy o wchodzeniu w spodniobutach i płoszeniu ryb. Nawet nie podejmuję dyskusji, bo komunikując mi to, on robi dużo więcej hałasu niż ja.
Nastawiam się na cokolwiek większego. Swimbait Izumi [12cm], wolno tonący. Stalka obowiązkowo – nie znam tego łowiska. Na plecionce 0,12mm leci pod lekki wiatr około 30 – 40m. Cierpliwie czekam aż osiągnie dno. Przynęta doskonale wyważona, schodzi bardzo, bardzo wolno, minimalnie podrygując na boki. Jest całkiem głęboko!
Tymczasem rejestruję mnóstwo chrząszczy jakiegoś gatunku, na wpół żywych, które obłażą mnie, ratując się z topieli. Chyba ten krótki moment przerwy w deszczach tak je ożywił. W polu widzenia mam ich z piętnaście. Całkiem spore [1,5cm].
Podrywam łagodnie wabik z dna. Dwa, trzy szarpnięcia szczytówką i ślamazarny ruch korbką. Przegubowy korpus wspaniale błyska gdzieś tam kilka metrów pod wodą. Intuicyjnie przyspieszam przed ścianą roślin. Przynęta przy powierzchni. Za nią delikatne zmarszczenie wody i subtelne ale silne skubnięcie.
Nawet nie reaguję, tylko szybko ponawiam rzut. Nie mam polaroidów, ale wydaje mi się iż widzę, niemały cień, taki pod pięć dych, łukiem tym razem opływający przynętę.
Rzucam znów za pas roślin i czekam. Wiaterek nagania kolejne owady, a ja mam okazję zaobserwować, jak pod jednym z nich robi się dyskretny ale spory lejek. Żuk znika. Klenie…
Mam jeszcze dwa niezłe kontakty. Wyraźne, lecz spokojne jak ten pierwszy. Nie do zacięcia. Swimbait nie ma kotwicy w płetwie ogonowej, a ryby mimo stalki i plecionki są zainteresowane. W rzece penie by uderzały mocno; tu – jakby próbują przytrzymać sam ogon, który jest twardy i sztywny.
Zastanawiam się przez chwilę, czy nie zmienić wędki na lżejszą z jakimiś woblerkiem i cieniutką żyłką. Szybko odrzucam pomysł; do auta w tych warunkach kilkanaście minut plus powrót, zmiana sprzętu… Na horyzoncie ołowiane bałwany. Szkoda czasu.
Wierna replika płotki znów odrywa się od dna. Chyba w pół toni, przed ścianą roślin miękkie zatrzymanie i natychmiastowe dwa silne szarpnięcia. Ryba odjeżdża w kierunku dna. Na bank nie kleń. Dokręcam hamulec, wyraźnie forsując hol. Ryba dziwnie łatwo się poddaje. Dopiero jak mija domniemaną ścianę wodorostów, zaczyna harce na tyle burzliwe, że trzymanym w lewej ręce aparatem na większym zbliżeniu nie mogę utrafić obiektywem zdobyczy.
Nawet nie wiem co to tam na kiju jest, choć domyślam się szczupaka. I faktycznie to on.
Wg moich skromnych doświadczeń z tym gatunkiem, już fajny.
Ryba odpływa, na co kilku facetów patrzy z niedowierzaniem, w tym ten od pretensji, że brodzę…
Potem dłuższy czas nic się nie dzieje, poza tym, że słońce znika, a wiatr przybiera na sile. Mam, już pod sam koniec jeszcze jedno przepiękne branie. Opłaciła się cierpliwość. 12cm guma na 2g długo szybowała do dna. Tam coś w nią strzeliło jakby prąd kopnął. Kilka sekund z szarpiącą się rybą w miejscu i luz. Żadnych śladów na gumie zsuniętej mocno, mimo ołowianego zadzioru przy główce. Raczej niemały okoń.
Musiałem skończyć po mniej więcej dwóch godzinach, bo znów leje…
Tydzień minął jałowo. Dla odmiany jest totalna lampa, zimne jak diabli noce, ciśnienie wyskoczyło niezdrowo i non stop wieje ze wschodu. Mimo sprzętu w bagażniku ani razu nie podjechałem nawet nad wodę. Tym bardziej, że rzeki jak budyń.
Piątek. Bez zmian. Niby fajnie, ładnie, słoneczko, ale szkoda słów. W nocy trzy stopnie. Z bólem namierzam wzdręgę. Sztuk jeden. Nawet niemała. Nie ucieka, nie reaguje. Na nic się nie nastawiałem, ale to utwierdza mnie, w tym, że będzie kaszana. Trzy godziny bez brania czegoś większego. Jeden kontakt domniemany. Od niechcenia rzucam za – jak mi się zdaje niewielkimi klonkami. Jedna ryba odbija od stadka i atakuje wirówkę. Jelec. Ich obecności to bym nie podejrzewał tutaj…
Wdrażam plan B. Niestety zatrzymuje mnie najpierw jeden, kompletnie przypadkowy korek, a potem awaria promu. Tracę jakieś 40 minut plus sam dojazd. Rezygnuję bo za godzinę ciemno. Zawracam. Jadę szutrową dróżką. Sucha już jak pieprz, tylko resztki niewielkich kałuż świadczą o minionych deszczach. Do Wisły w prostej linii z 200m. Jadę powoli, bo drogi nie znam zbyt dobrze – nigdy nie wiadomo, jak głęboka kałuża. Mijając jedną, widzę, iż coś tam drgnęło. Ale nie jak niewielkie żaby, które zasiedlają takie środowiska. Zatrzymuję się. Kałuża ma może pół metra kwadratowego i max 1 cm wody. A tam szarpie się sześć rybek. Co by tu zrobić? Żal mi ich, a jutro kałuża wyschnie. Butelkę po soku grzecznie wyrzuciłem do jakiegoś kosza w drodze, więc jedyne co mi przychodzi do głowy, to coś znaleźć. Cud, dobrzy ludzie – w polu widzenia ani jednej butelki, worka. Normalnie można przebierać w syfie, a tu jakbym zmienił kraj.
Ostatecznie wysypuję wszystkie przynęty na gumową wycieraczkę auta, zapełniam przegródki wodą z sąsiedniej ciut głębszej ale bezrybnej kałuży i rybki do środka.
Od razu wiem, że nie będę szedł z nimi do Wisły przez te chaszcze. Sto razy zaliczę zwałkę w tym błocku. Nie wiem co to za gatunki [trzy to prawie na bank maleńkie uklejki, chyba płoteczka, a dwa to wg mnie jaziki] – wszystko żywe dociera do domu i siedzi teraz w stawku. Mam nadzieję, że żaden z nich to nie boleń:)
Kolejny dzień był piękny. Turystycznie. Nad starorzeczem jestem o 10.00. Woda okropnie mętna.Już nie brązowa, ale ma masę zawiesiny. Popielata. Widoczność z 15cm. Tyle, że jest bajkowo. Zalane rośliny lądowe, te wodne już kończące swój żywot. Gdyby nie fakt, że woda lodowata, to jakbym brodził po jakichś egzotycznych mokradłach..
Druga miejscówka. Zwalona wierzba.
Staję na skraju śliskiego brzegu. Na końcu zestawu duża, biała larwa ważki na 1g, ale hak spory, bo przynęta ma z 6cm. Pięknie powolutku opada na żyłce 0,12mm. Szybki luz linki – jest tu z metr głębokości. Unoszę kij – zaczep. Kręcę głową z dezaprobatą i powoli wchodzę w wodę pełną zawiesiny. Bez ostrzeżenia zaczep rusza jak wściekły i prze pod drzewo. Dokręcam hamulec. Ryba zawraca po czym wykonuje piękny skok w kierunku zanurzonego konaru. Szczupak lekko 60+ żeby nie koloryzować, choć może większy, zrywa linkę natychmiast. To akurat tutaj wliczam w ryzyko. Albo jedna taka ryba na wiele wypraw, albo szansa na klenie, okonie, jazie…
Fajnie, że coś żyje. Nomen omen powierzchnia jest dosłownie bombardowana, ale przez niewielkie bolenie. Góra czterdziestaki. Większość to maluchy. Jest ich sporo. Z tego względu nawet nie zawracam sobie nimi głowy.
Rzucam małym ripperkiem na 1,5g. Jedno pewne branie, drugie, trzecie. Zacięcia zero. Na 90% świnki. Przypuszczenie się potwierdza. Jedna w końcu jest.
Niezbyt duża, choć wyraźnie nad 30cm.
Po 12.00 zaczyna wiać. Oczywiście z północy. Brania ustają. Świnkowych najpewniej kontaktów miałem z 10-12. Dopiero wieczorem doławiam kolejną świnkę, dwa klonki i dwa okonie. Rządny jakichkolwiek brań, zakładam najmniejszą imitację larwy żyjącej w podgórskich wodach i na nie łowię…uklejki. Brania są dość częste i całkiem silne. Tak, tak – wiem, upadek spinningisty.
Nie mniej przynęta ta utwierdza mnie w przekonaniu, iż jest wabikiem na dosłownie wszystko. I to wabikiem mega skutecznym. Jej recenzja zimą, bo jest tu co chwalić.
Szymon, który towarzyszy mi w końcówce, ma też świnkę i ładnego, blisko już 30cm okonia.
Niedziela. Rano było u mnie dwa stopnie. Na plusie, ale bez jaj. Niebo jak lustro, ciśnienie jeszcze dwie kreski w górę. Wciąż płn. – wsch. wiatr. Ja p…
Odpuszczam wszystkie plany. Pojadę kawał drogi i będę sterczeć uparcie do zmierzchu. Tym razem nie dam się naciągnąć.
Biorę ponton i jadę na Kryspinów z córką. Świadom, że to będą takie ryby na niby. I takie są. Coś tam porzucałem, próbowałem. Mała nawet pozwoliła. Trzy godziny bez brania. Żal mi nie było. Pogadałem z trzema osobami na pontonach. W przeciwieństwie do mnie byli od rana. Też bez kontaktu.
A kolega Maciek poszedł w sobotę, jak to mówi – sprawdzić nowe miejsce i złowił bolenia…
5 odpowiedzi
A kiedy następna liga? Chętnie wziąłbym udział , ale w weekendy pracuje. Podziwiam zwlaszcza tych którzy mimo braku punktów walczą zawzięcie.
Kolejna tura już pojutrze.
Też byłem w ten piątek na rybach. To był ” czarny piątek ” 🙂 A najgorszy jest fakt że wziąłem w pracy dzień wolny aby jechać na ryby. Szkoda gadać. Odwiedziłem kilka miejsc na Wiśle poniżej KRK. Zanotowalem słownie 1 atak bolenia. Reszta dnia to katastrofa. Zdesperowany zostałem do wieczora na sandaczowej bankowce. Nul.
Ale to było tydzień temu.
Wysoka woda jest teoretycznie dobra.
Odwiedziłem Wisle również w zeszły piątek 7.10. Nawet nie widziałem spławu. Był 1 dzień po pełni., wiedziałem że szału nie będzie ale taka cisza mnie przerazila.
Jedyne na co liczę to na Wasze opowieści bo tylko to jeszcze mnie trzyma przy tym hobby. ..
Po Twoim powyższym wpisie usycham wręcz z ciekawości, jakie wyniki będzie mieć Maciek na Jego magicznej, wiślanej miejscówce. Jest to o tyle istotne, że tam będzie prawdopodobnie listopadowa tura ligi [Przylasek odpadł bo dniówki nie da się nań wykupić, a nie każdy opłacił pełna składkę. Dodatkowo cześć z nas jest z innych okręgów]. Zostaje Wisła?
Też jestem ciekaw bo skoro potrafił w tak kiepskim okresie złowić tam Bolenia to jego miejscówka może być godna uwagi.
Chyba nad Wisłę . Po ostatniej turze tam odczuwacie niedosyt więc może warto uderzyć jeszcze raz.
Listopad będzie ciężki ale tam przynajmniej coś pływa. Przede wszystkim jest klen i sandacz który już daje przewagę pod względem możliwości. Zwłaszcza po zmroku.
No i nikt nie musi płacić.
Możecie zaatakować też Cholerzyn jak juz zdecydujecie się na opłatę. 2 dyszki i lowicie. Moim zdaniem to ostatni bastion okonia obok Kryspinowa w naszej okolicy. Sandacza też tam się możecie spodziewać. Jakieś niedobitki pstrąga też pewnie pływają i kilka glowacic 🙂