Ryby „na sucho”

Na „sucho” bo bez wędek.  Kilka motywów w poniższym wpisie.

Pierwszy temat: był sobie kiedyś leśny staw. Jeden z piękniejszych jakie widziałem o bardzo naturalnym rybostanie. Żyły sobie słonecznice i kiełbie, wyraźnie mniej liczne płotki, wzdręgi i okonie. Już absolutnie sporadycznie trafiały się śliczne złote karasie, liny, czy szczupaki. Do strumyczka, który przez staw przepływał wchodziły pstrągi potokowe, przepływały staw i tuż powyżej wlotu do zbiornika odbywały tarło. Czasem któryś z nich z rzadka  pozostawał w zbiorniku po tarle. Mimo niewielkiej głębokości coś takiego jak zakwit wody było nieznane w tych odległych już czasach, mimo kąpiącej się latem chyba większej ilości ludzi niż dziś.

Później, już po wielu latach nastały czasy tzw. gospodarki rybackiej, czyli wpuść na ile jest kasy i wyłów to do spodu. Żeby było jasne – nie mój klimat, ale tego nie potępiam. Takie zapotrzebowanie. Szkoda tylko, że kosztem tego, co w przytłaczającej większości wędkarzy kompletnie nie znajduje uznania: cały urok stawku, o którym decydowała panująca w nim równowaga biologiczna poszedł się pałować. Żaden typowy członek PZW nie będzie sobie gitary zawracał drobnymi  płotkami czy innym „chwastem”.  Trza mięcha. Nastąpiły coroczne „zrzuty” karpi, amurów, tołpyg i szczupaków [te ostatnie to akurat rzadko doczekiwały przyszłego sezonu, bo rozmiar miały już taki „pod kozik”]. Nie ma co opisywać i biadolić, ale zakwit wody zaczyna się tak mniej więcej od końca kwietnia i trwa do końca kalendarza…

W tym roku nastał czas remontu samego zbiornika i lepszej adaptacji terenu wokół niego. Szkoda, że 40 lat temu nie miałem możliwości zrobić zdjęć i dziś zrobić porównanie. Wtedy, po spuszczeniu wody, na dnie w płytszej części stawu, pozostał czyściutki piasek. Teraz jest 20cm warstwa szlamu.

Zadzwonił do mnie Wojtek, czy ewentualnie pozbieram z nim, co tam jeszcze będzie się ruszać w tym mule. Z sentymentu dla dawnych czasów i miłych chwil, jakie tu spędzałem w podstawówce, zgodziłem się.

Założenie remontowe było takie, że w głębszej części pozostanie woda i tam ryby przetrwają niełatwy okres.

Cudów nie dokonaliśmy, bo wg mnie spóźniliśmy się jeden dzień. Dobę wcześniej całość prezentowała się jak poniżej.

(fot. W.F.)

Tymczasem dzień potem, gdy staliśmy nad brzegiem, pośród szlamu płynęła tylko półmetrowej szerokości strużka, nie głębsza niż 5cm. Na podeschłych już mieliznach leżało niemało drobnicy.

(fot. W.F.)

Owszem, z ostatniego dołka o powierzchni  5m kwadratowych uratowaliśmy około pół setki płotek, wzdręg i małych leszczy.  Mam mieszane uczucia, czy my tym rybom nie przedłużyliśmy tylko agonii, bo w głębszej części stawu, gdzie je przenosiliśmy, woda miała postać błotnistego kisielu o kubaturze z 10 razy mniejszej niż cały zbiornik, a kotłowały się tam wszystkie duże ryby, które parę dni wcześniej przerzucili inni wędkarze z mojego koła. Wiadomo – skupili się na tym, co największe. Mniejsze ryby, jeśli miały szczęście [?] to siłą rozpędu, spłynęły ze schodzącą wodą w to stojące Huang – Ho. Karpie, tołpygi itp. pewnie dadzą sobie radę, wszak w podobnych warunkach żyją na farmach w Wietnamie, ale pozostałe ryby? Nie jestem pewien… Cała nadzieja w tym, że strumyczek ciągle przepływa i jest już chłodno. Jak prace szybko pójdą, to  może się uda.

Z całej operacji nie robiłem zdjęć, gdyż nie dość iż babraliśmy się w niefajnej mazi, to było już pod wieczór i na dodatek przyszło załamanie pogody z silnym deszczem. Nad trzema rybami zastanowiłem się jednak na tyle mocno, że – rzucając okiem na ruszający się budyń, w który miałem je wypuścić  – postanowiłem zabrać je do siebie.

Pierwszym był pięknie wygrzbiecony karaś. Dołączył do kilku trochę mniejszych i kilku zupełnie malutkich z tegorocznego tarła w moim stawku.

(fot. A.K.)

Drugim było, coś na co powiem szczerze liczyłem – śliczny, malutki linek. Żałowałem tylko, że trafił się ten jedyny, ale mam zamiar dokupić mu z dwóch kompanów podobnej wielkości, bo te, co trafiają mi się na spina są trzy – cztery razy dłuższe.  W każdym razie „misiu” od razu dał dyla w żywo – zieloną kępę przytulnego wywłócznika.

(fot. A.K.)

Trzecia ryba budzi moje wątpliwości. W pierwszym odruchu wziąłem ją za wyrośniętą słonecznicę. Podobnej wielkości ryby tego gatunku łowiłem tam dawno temu, na najmniejsze haczyki. Już u siebie wydało mi się iż rybka jest ciut mocniej zbudowana, jak na słonecznicę. Nie jest to płotka, czy uklejka. W każdym razie uznałem, że jej nie skarzę na pływanie w rybnej zupie i dołączyła do stadka małych wzdręg, wśród których rządzi [jest 2, 5 razy większa niż tegoroczne malce].

(fot. A.K.)

Najwięcej radości z tego wszystkiego miała moja córka, która wybierała żywe rybki razem z nami, z mazi, która chcąc nie chcąc zrobiła się też w dużym wiadrze.

Temat drugi – piknik ekologiczny.

W życiu, w czymś takim nie brałem udziału. Byłem zdziwiony, że nas w ogóle zaproszono, bo do tej pory znane mnie przynajmniej imprezy tego rodzaju, omijały wędkarzy szerokim łukiem. Co powiem? Kilka spostrzeżeń.

Po pierwsze – organizacja była niemiecka, co odczytajcie za dużą pochwałę. Zero słowiańskiej bezwładności. Na czas, wszystko zapewnione.

(fot. A.K.)

Byłem miło zaskoczony. Przy tym wszystkim luźny już, pogodny, słowiański klimat i atmosfera [co by nie wyjść na jakiegoś fanatycznego germanofila]. Zapewniono też fajny kącik zabaw dla dzieci, jakby już były zmęczone oglądaniem stoisk wystawców.

Obok przedstawicieli naszej gminy, byli przedstawiciele okolicznych nadleśnictw, kilka stowarzyszeń turystycznych i krajoznawczych, a nawet jakaś grupa promująca wspinaczkę górską.

Mankamentem była aura [zimno jak diabli i tuż po silnym deszczu], lecz na to nie ma się wpływu. Nie mniej z tego tylko powodu, potencjalnych zainteresowanych nie było wielu.

Sam miałem zamiar opowiedzieć o znaczeniu małych strumyków, zrobić mały pokaz diagnostyki wody, nawet mieliśmy dla ewentualnych chętnych zmontowaną muchówkę i spinning. Wszystko to poszło w odstawkę, gdyż nie wytrzymało konkurencji stanowiska  Wojtka i możliwości „skręcenia muszki”, jak mówiły te najmniejsze dzieci.

(fot. A.K.)
(fot. A.K.)

Kolega cierpliwie tłumaczył i pomagał, lecz koncentrował się na tym by dany dzieciak robił możliwie dużo sam.

(fot. A.K.)

Dawał wolną drogę, co do doboru materiałów, więc końcowe wyniki bywały czasem dość fantastyczne.

(fot. A.K.)

Jego kolorowe stoisko interesowało także dorosłych.

(fot. A.K.)

Jedna rzecz utkwiła mi w głowie. O ile ze strony leśników spotkaliśmy się z nieukrywanym zainteresowaniem, to jeśli nie mam objawów paranoi –  raczej z dużą dozą nieufności spoglądali na nas ludzie z tych wszystkich stowarzyszeń stricte ekologicznych. Przy czym dzielili się na dwie grupy: jedni zachowywali, że tak to nazwę  – dużą rezerwę i ci na szczęście przeważali. Inni patrzyli na nas, mam wrażenie, jakoś tak z dezaprobatą. Z jednej strony się nie dziwię, gdyż przeciętny człowiek, a co dopiero ekolog  nie ma szans wyrobić sobie innego spojrzenia na wędkarstwo, na podstawie tego, co się widzi powszechnie nad wodą.  Z drugiej – nie mam wątpliwości, iż nieczęste ale mające miejsce różnego rodzaju ekologiczno – wędkarskie mariaże, są tylko chwilowym przejawem wspólnej korzyści „politycznej”. W dalszej perspektywie drogi się rozchodzą i są wg mnie na naszym gruncie nie bardzo do pogodzenia, podobnie jak ma to miejsce np. w Niemczech. Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić sytuację na tym polu, która ma miejsce w Anglii czy w USA, gdzie jest jakby obustronne zrozumienie racji i wspólnego działania…Po prostu wędkarze są tam mniej inwazyjni, a ekolodzy mniej radykalni.

Czy warto wziąć udział w czymś takim? Na bank tak. Utwierdza się lokalną społeczność, że skończyły się czasy, gdy szło się nad wodę złowić coś z potrzeby, czy z nudów na robala, że jest jakaś Straż Rybacka, są zasady, okresy ochronne ryb, a woda nie jest wszystkich, czyli niczyja itd. Warto też pokazywać, że wędkarstwo, choć okropnie opornie, to jednak się zmienia i niekoniecznie idzie w całej zabawie o to, by przytachać do domu torbę pełną ryb na najbliższy miesiąc.

(fot. W.F.)

A czy byłem na rybach? A, no byłem. Tyle, że doszedłem do wniosku, biorąc pod uwagę szczególnie tegoroczny brak wyników, iż muszę poszukać nowych łowisk, bo te od których odcinałem kupony przez ostatnie 3-5 lat, są już tak wyjałowione i odarte z tajności, że często szkoda czasu. No i jeżdżę, szukam, coraz dalej i dalej niestety…

Odwiedziłem łowisko, które znalazł Wojtek. Był tam ze spinem drugi raz, a dla mnie to było novum. Poprzednio kumpel złowił tam masę okoni – małych, ale nie aż tak jak zazwyczaj się łowi i szczupaka, który niekoniecznie chciał wejść  w podbierak. Zabrał się z nami jeszcze jeden kolega, który całe życie w Sanie łowi klenie, świnki, czy pstrągi, a spinning miał chyba drugi raz w życiu.

Co po tym pierwszym razie mogę powiedzieć, to, to, iż trzeba tam wpaść jeszcze ze 2-3 razy. Łowisko – pod względem powierzchni niemałe, ale pod względem kubatury – raczej kategoria bagienna. Jest bardzo płytko. Śmiem twierdzić, że nie ma tam 2m. Dno jest niezbyt urozmaicone i niestety prawie bez zaczepów. Woda sprawia wrażenie dość czystej. Dojście do brzegu jest różne: od bardzo łatwych, do trudniejszych przy stromej skarpie i bobrowych dziurach i patykach, które tam zwierzęta naniosły. Ciekawie wygląda szata roślinna zbiornika – widziałem nawet kotewkę. Miejscówka na pewno nie jest nawiedzana przesadnie często.

Biorąc pod uwagę nieznajomość wody, wschodni wiatr i generalnie mało ciekawe warunki meteorologiczne, to rzec można iż coś tam jednak pływa. Ja łowiłem w sumie grubo: plecionką 0,12mm a przede wszystkim nie zszedłem mniej niż 10cm jeśli idzie o przynęty. Miałem ledwo 6-7 kontaktów pewnych i ze cztery domniemane. Wyjąłem tylko dwa okonki: jeden garbaty, typowy dwudziestak i rybkę cienką ale już troszkę dłuższą.

(fot. A.K.)

Znacznie lepiej poszło Wojtkowi. Wyjął około 20 okoni w tym jednego pod 30cm i drugiego 25+. Do tego trafił dwa szczupaczki [pod 5 dych większy].

(fot. W.F.)

Miał natomiast przygodę, gdy w holowanego pasiaka,  przyłożył wyraźnie już odrośnięty szczupak. Ostrożne przeciąganie liny trwało dłużą chwilę, bo jak często bywa, szczupak nie miał zamiaru puścić zdobyczy, a lekki kij kolegi nie stawiał większego oporu. Pod brzegiem zębacz zorientował się, co jest grane i dał drapaka.

 Nasz znajomy też wyjął trochę okoni.

Pewnym plusem jest to, że koledzy stosując średnie i małe wabiki nie łowili okonków po 12cm, co jest niestety dziś częste. Muszę tam wpaść jeszcze, by wyrobić sobie jakąś opinię. Tymczasem nadal krążę, robiąc tyle kilometrów w jedną stronę, że 10 lat temu złapałbym się za głowę.

Jedna odpowiedź

  1. No i z różnych kierunków, ale nasze marzenia są zbieżne. To co uważamy za realne, to inna sprawa. O ile osobiście, z trudem widzę opcję wędkarstwa jaką uprawiasz – czyli ciężar na UL spin i penetrowanie skrajnie dzikich wód, to ten drugi aspekt, w kwestii fascynacji z pogranicza akwarystyki i wędkarstwa, coraz lepiej pojmuję. Z każdym rokiem spędzonym nad naszymi wodami, i własną gospodarką w skali mikro, gdzie rośliny akwariowe są priorytetem.
    Widząc obecną sytuację – albo odpuszczę zupełnie nasze wody PZW, i raz do roku wydam grubą kasę na wakacje nad np. Neretvą, albo wraz z zmianą koła na wasze, spróbuję uwierzyć w przyszłość lokalnych działań.
    Z całym szacunkiem, ale szczupak 40-50, czy okoń do 25 – to wynik z gatunku śmiesznych. Takie ryby nie wymagają operatu, zarządcy, i masy dzialań. Były zawsze w dzikich stawkach, bez zarybień, bez kontroli. PZW jako swój sukces, prezentuje fakt ledwo stabilnego ekosystemu dzikiego starorzecza.
    Eksttapolulując, możesz co tydzień jechać do serwisu swojego auta, i chwalić się, że jeszcze nie zepsułaś… Tylko za to nikt nie płaci, a za dobre samopoczucie PZW płacimy wszyscy. Za sukces, że jeszcze nie zje…li wszystkiego co mają w rękach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *