Szukaj
Close this search box.

Bez zdjęć

Jest koło 15.00. Od jakichś 20 minut mój ponton holuje karp. Pięknie zeżarł sztuczną larwę ważki. Kłopot w tym, że mam wzdręgowy zestaw…

Pływałem od 11.00  bez brania na pontonie. Lekki wschodni wiatr monotonnie marszczył wiślaną wodę. Wraz z trzema innymi łódkami, gapiliśmy się na siebie od czasu do czasu. Nie było kompletnie kontaktów. Ryby nie żerowały. Sporadyczne, nijakie spławy, bardzo rzadko ciapnie czasem o taflę niewielki boleń. Jest wspaniała, turystyczna aura: totalna lampa i pod czterdzieści stopni w słońcu. Nawet nie czuć gorąca, bo wiaterek zimny.

Wyjątkowo można czesać teren przy samych brzegach, które są puste. Pierwsze godziny poświęciłem wzdręgom. Szału brań, typowego dla zbiorników stojących nie ma tu nigdy, ale ryby duże i bardzo duże jak na ten gatunek. Tymczasem zero. Być może powodem jest wyraźnie trącona woda. Perłowa gumka wielkości 4cm znika z oczu jakieś 25cm pod wodą, a co dopiero małe mikrojigi. W każdym razie nie mam wzdręgowej, genetycznej super grupy w stawku [brakuje właśnie wiślanej wzdręgi]. Tym, które mam wprawdzie to nie przeszkadza i od dwóch dni demolują jedną z dwóch dużych kęp wywłócznika – mają tarło. Zaledwie trzy ryby [dwa samce pod 30cm i samiczka 25cm], a robią przy tym masę hałasu.

Dobra, obejdzie się bez wzdręg. Płynę na wypłycenie, licząc, że może jazie już się zainstalowały. Nie są tak duże jak z ulubionego odcinka, gdzie łowię z lądu, ale bywają niesamowicie liczne. Okazuje się iż wody tu więcej niż zwykle. Jakieś pół metra. Mimo wyraźnego wiaterku dostrzegam w niektórych miejscach, pojawiające się na powierzchni duże garby i spokojne zawirowania. Silnik w górę, wiosła na burtę. Cisza absolutna. Dryf. Ciężko coś zobaczyć na piaszczysto-mulistym dnie i w wodzie o  podobnym kolorze. Obraz się zlewa, ale kilka razy widzę średniej wielkości karpie. Takie do 10kg. Pływają parami. Jest ich co najmniej z 6 szt. Kilka razy patrzę z zaciekawieniem, jak próbuje się przyłączyć do towarzystwa duży amur [spokojnie metr i jakieś 12kg] do spółki z różowawą w wodzie tołpygą. Ta to już istny  Lewiatan. Też ma około metra, ale wagę koło 20kg, może więcej.

Staram się podrzucać karpiom na plecionce 0,12mm różne przynęty, ale albo je ignorują, albo uciekają nieśpiesznie. Pojawia się też kilka leszczy. Te większe, naprawdę spore, też zainteresowane są wyłącznie sobą. Mniejsze leniwie ryją w dnie. Ku mojemu zaskoczeniu nie udaje mi się żadnemu podać gumki, by nie uciekł.

Jazi nie jest wiele. Kręcą się pojedyncze około 40cm sztuki. Sprawiają wrażenie przestraszonych obecnością dużo większych karpiowatych. Nie mniej montuję leciutki zestaw. Kijek do 5g, żyłka 0,12mm i imitacje jętek i ważek [larw oczywiście] na 0,5g. Rzucam i  rzucam. Zero. Postanawiam łowić na upatrzonego. No, ale żaden jaź jak na razie nie zbliża się do pontonu. Za to karpie – owszem. Kolejna para. Larwa spada jakieś 30cm od pierwszego z nich, tak trochę z boku i przed rybą zarazem. Tylko przyspieszają. Żadnej reakcji.

Kilka minut później przecieram oczy ze zdumienia. Za kolejną parą karpi suną, dosłownie dostając ogonami po głowach dwa duże bolenie. Mają spokojnie 70cm. Obrazek taki widzę jeszcze kilkakrotnie. Ani karpie, ani bolenie nie reagują.  Stoję na pływadle, wprawdzie bez ruchu, nie licząc kręcenia korbką, nie mniej ryby prawie ocierają się o burty. Namierzam wzrokiem samotnego jazia. Niby zaczął się kręcić w rejonie gdzie upadła na piasek gumowa ważka, ale ryba wygląda bardziej na zaniepokojoną niż pożywiającą się.

Biorąc kolejny, dyskretny zamach z biodra, kątem oka widzę, jak od tyłu pontonu, wzdłuż lewej burty, płynie boleń. Będzie mnie mijać jakie 4m od pływadła. Taki z 60cm. Nie ma już czasu na zmianę kija. Rzucam, nie wierząc zresztą w pozytywny skutek, zestawem jaki mam w ręce. Trafiam około pół metra przed rybę. Jedyne co rejestruję, to upadek gumki na wodę, nieznaczny skok ryby z natychmiastowym, niesamowicie szybkim nawrotem i odjazd. Ale jaki! Ryba wyciąga z 60-70m, fakt, że cieniutkiej linki. Przy tej okazji slalomem mija dwa potężne konary, zawieszając na wystających z wody gałęziach linkę. Szczęśliwie nie zaplątuje się na amen. Nie mając wyboru, gdy ryba stanęła, podnoszę kotwicę, odkładam wędkę, otwierając kabłąk i przepycham się wiosłem po mule. Co kilka metrów zwijam luz. Dopływam do pierwszej kłody i ręką zdejmuję z kikutów gałęzi żyłkę. Znów powolutku płynę, niwelując odległość między mną a rybą, która – mam nadzieję jest. Jestem pewien, że boleń się przestraszył, gdy rzuciłem, chciał mnie szybko minąć, i nadział się jakimś cudem na hak.

Jestem może 20m od miejsca, gdzie zaczyna się wyraźny spadek dna i gdzie wydaje mi się, że stoi ryba. Ostrożnie napinam żyłkę. Zdecydowany żywy opór. Kombinuję, jak ja wyjmę skubańca, bo zanosi się na dość długi hol, jak to przy podcince. Dwa razy zdarzyło mi się do tej pory podhaczyć rapę i szczególnie jeden przypadek utkwił mi w pamięci. Ryba była zahaczona za sam ogon i przy żyłce 0,16mm trwało to chyba z 20 minut…

Tymczasem ryba na około metrowej wodzie ucieka po kilka metrów, zawraca, bije do dna. Jakoś tak nie bardzo w boleniowym stylu. Co więcej – obserwując migający w toni cień i patrząc jak układa się linka w stosunku do ryby, wszystko wskazuje na to, że to mogło być branie. Kilkanaście sekund później wiem już dwie rzeczy: ryba wzięła pewnie i cała przynęta zniknęła w obszernym…karpiowym ryjku. Tak, tak – ważkę wciągnął ładny, dziki karp. Drobna jak na ten gatunek łuska na całej powierzchni boków, prawie okrągły w przekroju. Nie dziwię się, że oceniając go kątem oka, gdy był jeszcze z tyłu pontonu, wziąłem go za rapę. Ma też ciut więcej niż te 60cm. Zdecydowanie bliżej 70cm, a może nawet przekroczył tę miarę.

Karp, ostatecznie delikatnie hamowany uciekł na głęboką wodę, po czym zaczął płynąć pod prąd. Holował mnie tak, bardzo wolno jakieś 500m. Ryba osłabła na tyle, że dwa razy podjąłem próbę podebrania go. Za każdym razem brakło paru centymetrów i błyskał tylko różowym wręcz brzuchem.

Na krótkim dystansie bałem się gwałtownego szarpnięcia i nie odważyłem się zrobić fotki. Teraz żałuję, bo mecz przegrałem. Nagle zawiało dużo mocniej niż przez cały dzień i ponton przegonił karpia, który na chwilę spłynął do dna, zaledwie może 2m przed pływadłem. Jak ryba zorientowała się w sytuacji, od razu odpaliła w kierunku brzegu, gdzie leżały, już całe, podtopione drzewa. Próbowałem manewrować z wędką między kolanami, ale jak na złość, przy mało precyzyjnych i ciut nerwowych ruchach, pękła plastikowa tulejka w korpusie wiosła, które na chwilę zablokowało się na amen.  Karp wpłynął w gałęzie i oplątał żyłkę wokół kijów. Nawet się już nie musiał wysilać, by urwać taką nitkę…

Powiem, że okropnie mi szkoda, bo byłby to mój prywatny rekord, biorąc pod uwagę masę ryby w zestawieniu ze sprzętem.

Bujałem się jeszcze ze trzy godziny, ale nie miałem nawet brania. Jest to o tyle ciekawe, że znajomy miał rewelacyjny wynik z boleniami z brzegu. Sześć sztuk w ręce z jednej miejscówki, plus kilka brań niezaciętych. Rapy z przedziału 50+ do 60+. Wszystko na gumę. Tyle, że 50km niżej..

A poza tym? Maj, który minął był moim wędkarsko najgorszym na przestrzeni ostatnich 19 lat. Na dodatek tak się jeszcze składa, że ostatnio niezmiernie rzadko bywam nad wodą.

Zaliczyłem słownie 90 minut na jednej z nominalnie pstrągowych rzeczek. Wybrałem, jak mi się zdawało odcinek nieuczęszczany, gdyż praktycznie pozbawiony śladów ludzi. Niestety skończyło się na zaledwie dwóch pewnych braniach pstrążków jak palec… Smutne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *