Ale się porobiło. Druga tura naszej ligi okazała się być totalną klęską, podobnie jak dla jakiejś pół setki spotkanych wędkarzy. Ja nie wiem co jest, ale wszystkie w zasadzie tury zeszłoroczne prześladowało jakieś fatum, bo na nich wszystkich złowiliśmy zaledwie…16 punktowanych ryb. A większość z nich miała miejsce na wodach gdzie łowię raczej częściej niż rzadziej i jednak ryby wystające z ręki zdarzają mi się nierzadko. Na razie tegoroczne rozgrywki źle wróżą, bo jak nazwać to, że podczas pierwszej tury wszyscy zerowaliśmy, a teraz punktowała słownie jedna ryba? I to w bardzo sprzyjających okolicznościach. Nie, nie myślę o pogodzie. Ta była, a raczej nadal jest paskudna. W moich stronach od dwóch tygodni jest zimno, jak diabli, a przez ostatni tydzień padało albo lało. Wszystkiemu towarzyszył non stop lodowaty, silny zachodni wiatr. Dziś jest „lepiej”: kiedy piszę ten tekst, jest totalna lampa i dla odmiany łeb chce urwać wschodni wiatr. Tak, kwiecień – nie licząc pierwszego tygodnia był do d….
Ale wróćmy do rywalizacji. Sprzyjające okoliczności wywołała właśnie aura. Wiadomo było, jaka jest woda w rzekach i tylko fantasta traciłby czas w tych okolicznościach. Zamieniliśmy więc Rabę, która i tak będzie, mam nadzieję – gościć nas w maju [łowisko wylosowane dwa razy], na zbiornik wody stojącej. Nie ukrywam, że głośno mówiłem, iż zadowolę się minimum miejscem trzecim. Owszem, liczyłem się z tym, że ktoś, bardziej z przypadku „przywali” dużego szczupaka, albo ze dwa grube okonie, ale wierząc, że ilość tłustych krasnopiór jest na szczęście dość pokaźna, zakładałem tylko jeden scenariusz. Choć przeznaczenie, już tydzień temu kiwało pouczająco paluchem.
Otóż zbiorniki stojące, które odwiedzałem z zejściem lodów, jakby ktoś powoli zaczarował. Fakt, że ostatnimi dniami wpadałem na jednak krótki czas, ale dziesiątki brań, zamieniało się stopniowo w kilkanaście, a te w końcu w kilka… A potem woda zamilkła. Symptomatyczne były dwa wypady tydzień przed całą zabawą. Dzień pierwszy – jeszcze naście kontaktów i z siedem punktujących ryb w ręce. Bardzo zresztą przyzwoitych.
Dzień drugi to już było kuriozum. Ponieważ zbliżała się druga tura, to zaliczyłem aż pięć godzin nad wodą. W pierwsze 60 minut miałem tylko 11 brań. Wyjąłem cztery wzdręgi [dwie małe]. Spadł najpewniej spory lin, albo karaś, może mały karp. A kolejne cztery godziny – WIELKIE NIC. Na ostatnie dwie godziny dojechał Maciek, który miniaturowym zestawem typu „carolina rig”, tyle, że z ochotką i kulką styropianu na końcu, doczekał się brania i gdy obaj myśleliśmy, iż to ten patent, to także nic się już nie wydarzyło. Ryba była z tych mniejszych.
Nie mniej byłem spokojny. Wszystko zwalaliśmy na wiatr, bo faktycznie potrafił tak kotłować wodą, że często nawet ptaki wodne nie wychylały dziobów z szuwarów, mimo okresowo, pojawiającego się słońca. Ileż ryby mogą nie żerować? Trzy tygodnie? Wicher tak dawał się we znaki, że rzucałem sprzężonymi czeburaszkami, ale na niewiele się to zdawało.
Ze złudzeń odarł mnie 29 kwietnia. Nie było na co zwalać. W zasadzie to ryby powinny się ruszyć, ponieważ: wiał słaby wiatr zachodni, opady się zmniejszyły do przelotnych mżawek, a od 12.00 pojawiało się słońce i błękit. Zrobiłem cały północny brzeg. ZERO. Po takim rozpoznaniu, dzień przed, to powinienem odkurzyć kij na bestie i 25cm gumy. Ale nie. Gdy ja skończyłem, zmienił mnie Paweł, by rozpoznać brzeg południowy. W jakieś dwadzieścia minut miał kilka brań, wyjął szczupaka – śledzia, drugi obciął, ale zaliczył dwie piękne krasnopióry i dwa spady.
Nic to, że do wieczora woda już milczała.
Tak więc postawiłem na jedną kartę. Skończyło się nieprawdopodobną klapą. Ta „milcząca woda” to odnośnie karpiowatych, bo małe szczupaki, takie do 5 dych to brały raz słabo, raz intensywnie, ale brały. Nawet nie chciane.
No ale każdy w naszym okręgu wie, jakie jest prawdopodobieństwo złowienia ryby tego gatunku w wielkości 60+ na ogólnie dostępnej wodzie. Tyle, że tego akurat dnia chyba warto było jednak zaryzykować i celować w zębacze.
Rywalizowaliśmy od 9.00 do 14.00. Ponieważ Grzesiek zrezygnował z udziału w dalszych etapach, Patryk oraz Darek byli poza krajem, a Łukasza w wieczór poprzedzający łowienie, ugoszczono na imprezie –jak to mawiał znajomy – ponad siły, więc tym razem było nas ośmiu. No, plus jakieś pół setki spinningistów i grunciarzy.
Na aurę nie zwalę. Nie była zła. Lekka mżawka, generalnie umiarkowany wiatr z zachodu. Sporo chwil bez powiewów. Od mniej więcej 12.00 rozpogodzenie. Rano tylko 5 stopni, gdy kończyliśmy – 12. Ciśnienie stabilne, przeciętne dla regionu. Nie wpłynęło to na wyniki. Po prostu jest jakiś porąbany czas i ryby nie żerują. Nie licząc lina, nie widziałem tego dnia ryby wyjętej z gruntu…
Kuba zrobił spory kawałek jednego z dwóch dłuższych brzegów. Łowił dość zróżnicowanie, celując w zasadzie we wszystko. Zaliczył jedno branie [szczupaczek 40+].
Jacek, jak zauważyłem – nastawił się na szczupaki z marginesem na tęczaka. Chyba jako jedyny z nas sporo rzucał wirówkami. Miał dwa brania i wyjął typowego chyba dla tej wody szczupaka około 40cm.
Rafał był wśród nastawiających się na szczupaki najbardziej konsekwentny. Uzbroił się w dwa kije z tym, że jeden zestaw był do większych ale lekkich przynęt, a drugi do cięższej zabawy. Mimo iż dzień wcześniej, łowiąc okoniowym zestawem, miał fajne, także wielkościowo wyniki odnośnie szczupaków – taki rybi falstart, niezależny od łowiącego, to w dniu rywalizacji cudów nie było. Cztery brania i dwa „śledzie” w ręce jak na zdjęciu niżej.
Jedna ryba była – oceniając z walki wyraźnie większa, ale ta akurat spadła…
Maciek, który ze swoim oryginalnym zestawem celował w białoryb, pod koniec wrócił do konwencjonalnego łowienia, ratując się wszystkim: w ruch poszły wirówki i cykady. Podobnie jak Rafał miał cztery brania szczupaków, gdzie wyjął trzy, ale żaden, także ten który się spiął nie zbliżyły się nawet do 60cm.
Paweł jak ja – do końca próbował łowić krasnopióry, tyle, że miał na końcu zestawu ciut większe wabiki [ja sztuczną ochotkę]. Zaliczył sześć pewnych kontaktów. Wyjął trzy małe szczupaki. Prawdopodobnie, jako jedyny utrafił w jakieś zgrupowanie wzdręg na 10 minut przed końcem. Może mówić o mega pechu, gdyż każda z trzech ryb spadła. Po całej zabawie wrócił w to miejsce, by się upewnić, co stracił, ale ryb już albo nie było, albo nie żerowały.
Ja doczekałem się siedmiu brań w tym jedno na bank nie szczupaka. W ogóle robiłem co się da, by ograniczyć kontakty z maluchami tego gatunku. Na wszelki wypadek w każdym nowym miejscu rzucałem 7cm cytrynową jaskółką na 1,5g. Oczywiście z delikatną stalką. Wyjąłem dwa szczupaczki. Reszta spadła. Największy mógł mieć góra 55cm. Tak, że bez rozpaczy. Inna ryba zero. Jedyny emocjonujący moment miałem w drugiej godzinie wędkowania. Ledwo gumka tknęła powierzchnię, to coś mocno, ale bardzo finezyjnie ją capnęło za sam ogon i tyle. Już nie powtórzyło kontaktu. Moim zdaniem tęczak. Zerowałem, co mnie lekko zdołowało.
Ilościowo najlepiej wypadł Wojtek. Łowił raczej pod okonia [lekki kijek ale nie zapałka i żyłka 0,16mm] i stosował tylko swoje jigi.
Wypracował sobie na naszym tle aż 11 brań. Co więcej – był bardzo skuteczny, gdyż poza jednym, który spadł, wyjął 10 szczupaków. Tyle, że niewielkich.
No i okazało się, iż król jest tylko jeden. Szymon miał analogiczne szczęście jak ja rok temu, gdy złowiłem jedyną punktującą rybę w turze. Tyle, że ja miałem drapieżnika, a kolega wygrał spinningowe zawody…karpiem. Szymon łowił leciutko z tym, że w przeciwieństwie do mnie i Pawła stosował żyłkę. Doczekał się tylko trzech brań, przy czym jedno, to też była spora ryba, która spadła. Drugą, szczęśliwie wyholowaną okazał się niemały – 48cm pełnołuski karp.
Ryba połakomiła się na malutki jig. Jak widać po fotce, zwierz był mało ruchliwy, bo obleziony przez pijawki.
Wszystko wskazuje, iż to jeden z tych wpuszczonych kilka dni wcześniej, gdyż ponoć ledwo walczył jak na ten gatunek.
Tak czy inaczej, Szymon zrobił spory krok w kierunku wygrania całej zabawy, a my, pozostali możemy zazdrościć. W tej nieciekawej sytuacji, najlepiej wypadli nieobecni, gdyż absolutnie nic nie stracili, do pozostałych zerujących.
Aż się boję pomyśleć, co będzie dalej…
5 odpowiedzi
Witam, tak mi się właśnie zdawało że w niedzielę Pana wraz z kolegami widziałem w okolicach przystani..
Ja łowiłem przy samych łodziach białoryb z gruntu, więc napewno mnie widzieliście, białoryb o dziwo żerował. Zaliczyłem 6 odjazdów i dwie ryby, karpia ciut mniejszego 44 cm oraz lina ok 30 cm.
Jakieś dwie godziny od waszego zakończenia przyjechał gość który rzucał dużymi mepsami. Trafił szczupaka 63 cm, ale dostał w łeb a facet się zawinął..
Czyli jednak dało się nawet w tak kiepski dzień połowić… Może później, gdy poświeciło ciut dłużej, ryby otrząsnęły się z szoku, że słońce jednak istnieje:)
Nie ma co się okłamywać. W wędkarstwie rządzi fart. Umiejętności, technika prowadzenia sprzęt i cała reszta są na drugim miejscu.
Oczywiście wiadomo, że Szymon , który wygrał zawody nastawiając się na łowienie ryb spokojnego żeru zastosował micro przynęty, robił to świadomie i cel udało mu się zrealizować . Nie mniej jednak przy lepszym dniu mógł złowić 5 karpi , 15 wzdręg i 16 okoni.
Gdybym startował w turze poszedłbym w ślady Rafała nastawiając się na szczupaki. Też oczywiście licząc na farta, że nagle w moja gumę walnie 60+ cm szczupak i wskoczę na podium.
Na okonia bym się nie nastawiał , bo ostatnie wypady Wasze , moje i moich znajomych pokazały że złowić tę rybę w tym roku nie jest tak wcale łatwo. Prędzej uderzy szczupak niż biedny przetrzebiony po zimie, 17 letni 28 cm okonek 🙂
Zgadzam się w pełni z powyższym. Sam potem żałowałem, że jednak nie zaryzykowałem i nie próbowałem łowić szczupaków. Z drugiej strony: słabiutki wynik z niedzieli,sprzed tygodnia [4 krasnopióry w tym dwie punktujące i na tyle duże, że wygrałyby z karpiem Szymona. Ale-jak to mówią – szczęście sprzyja lepszym:)
Nomen omen z tym okoniem to dla mnie zagadka. Jedyne wyjaśnienie, że je tak pod lodem przetrzebiono…
Mógł też słabo żerować. Ja w zeszłym roku miałem jakieś okoniowe wyniki głownie w bezwietrzne dni , zwłaszcza wieczorową porą.
Dzisiaj przypadkowo na koniec wędkarskiego popołudnia wylądowałem na żwirowni i własnie pod sam koniec dnia zaliczyłem ładne puknięcie na 8 cm manns’a. Guma była ściągnięta z haka i nie zauważyłem ani jednego nacięcia, wiec mógł to być okoń.
Swojego największego okonia trafiłem również pod wieczór na podkrakowskiej żwirowni. Zdarzało mi się także dość regularnie łowić je w nocy na Krakowskich bulwarach.