To miał być wyjazd jak wiele innych o tej porze, gdy każde branie jest fajnym zrządzeniem losu, a każda, nawet niewielka ryba cieszy. Po wczesnym ranku trudno było odgadnąć, jaka będzie aura, ale nie zapowiadało się na jakąś sensację. Ot, kolejny ni to jesienny, ni to zimowy dzień. Trochę zmarnowany po całym tygodniu pracy, nie zdobyłem się na wczesną pobudkę. Nad wodą byłem dopiero o 10.00.

Wyglądało to słabo. Mały tłumek non stop zjeżdżających się ludzi. Niby nic w tym niefajnego, bo jak ryby są w łowisku i biorą, to trudno się dziwić, że jest wielu chętnych. Szkoda, że wieści dotarły do mięsnych, bo ma miejsce istne kleniobicie. Siaty, siatki, reklamówki. Przykro patrzeć. Wiem, że niektórzy nawet jeśli poprzestają na limicie, to zaliczają go od kilku dni z rzędu. Gdzie tu sens?

Ryby nie za bardzo reagują na spinning. Nadal rządzi kukurydza, o czym wszyscy już wiedzą. Brania są tak „naiwne”, że ciężko momentami uwierzyć. Spławik spada na wodę, jeszcze nie wyprostuje się do końca, a już jedzie…Momentami zastanawiam się, czy ta kukurydza nie ma jakiejś mięsnej wkładki, albo innego zwierzęcego atraktora? W każdym razie zazdroszczę wędkarzom ze spławikami po prawej i lewej stronie. W sumie to do końca nie wiem, czy na spinning jest tak słabo, jak jest, czy to wina miejsca – z konieczności dość słabego przy normalnym, czyli niskim poziomie wody w starorzeczu. Na dodatek by nie kusić losu i nie marznąć, nie mam spodniobutów, więc o wejściu jak zazwyczaj w wodę, mogę tylko pomarzyć. Ale coś za coś. W nogi cieplutko.

By dalej rzucać z brzegu, łowię na początku ripperkiem typu jaskółka. Na nawet gramowej główce lecą nieźle, choć i tak brakuje im jakieś 5m do tego 50cm marginesu pod drugim brzegiem. Strefy w miarę pewnych brań.

Ilość kontaktów nie rozpieszcza, ale okonie mają zadowalającą wielkość. Dominują te z przedziału 20 – 25cm.

(fot. A.K.)

Co jakiś czas wędka pięknie się przygina, a żyłka nieźle tnie powierzchnię nieruchomej tafli. Trafiają się trzydziestki. Mimo zimna, późnej pory roku i sennego poranka dożarte i zawzięcie stawiające opór.

(fot. A.K.)

Po dość pochmurnym początku dnia, robi się pogodnie. Takie zaskoczenie. Nawet słońce przyświeca na tyle mocno, że ma sens użycie polaroidów. Jest normalnie 7 stopni na plusie. Rozmazane, nieliczne różowawe chmurki wiszą niemrawo na blado – błękitnym niebie.  I tak mijają kolejne minuty, raczej nie męczące wędkarskiej uwagi. Grunciarze koszą klenie, mnie z kolegą coś kolczastego od czasu do czasu stuknie w gumkę. Nie liczę krótkich podcinek większych ryb, zapewne świnek. Zresztą jeden gość mówił, że „wczoraj chłopaki darli świnki jak nie wiem co”. Jeśli tak jak ma to u mnie miejsce, to szkoda, bo jak znam życie, mało która wróciła do wody.

W którymś momencie, mam na prędkości silny strzał. Natychmiastowy odjazd, a ja w głowie dodaję kleniowi kolejne centymetry do tych przewidywanych czterdziestu. Ale ryba zwalnia i pływa tak po łuku. Niestety, jakaś dziwna podcinka. Świnka musiała płynąć równolegle do przynęty, tylko z przeciwnym wektorem i stąd perfekcyjnie podrobione branie. Niestety, ta ryba się nie chce sama uwolnić, choć haczyk tkwi w połowie płetwy ogonowej. Nie cierpię takich holi, ale jak już jest to robię fotkę. Kwiczałbym [to dobre przy śwince] z zachwytu, bo z okładem miałbym nowy prywatny rekord, ale nie liczy się.

Tymczasem nawet nie zauważam, jak zmienia się pogoda. Nie ma już słońca, a całe niebo jest pełne szaro – sinych, skłębionych chmurek. Koło 11.30 zaczyna wiać. Początkowo – mocno. Zapowiadali, że tak będzie. Nadzieja, którą wiatr we mnie wzbudził gaśnie powoli, wraz z dziesiątkami małych gałęzi jakie spadają. Po kwadransie, chyba wszyscy nad wodą zastanawiają się, czy spadnie im coś na głowę, na wędkę, czy pozostawione w pobliżu auto. Faktycznie, po drugiej stronie łamią się dwa konary, że jakby co, to szpital pewny. Otoczenie nabiera nieco upiornego klimatu. Ogromne łyse drzewa skrzypią i kołyszą się na wszystkie strony.

(fot. A.K.)

Mniejsze gałęzie dosłownie bombardują brzegi i taflę wody. Temperatura nie spada, ale  odczuwalna jest znacznie niższa. Zaczyna mżyć. Chwila przerwy i znów deszczyk, ale przy takich podmuchach nabiera kształtu małej ulewy.

Ludzie zwijają się jeden za drugim. Obserwując, nie do końca wiem, czy rezygnują z braku brań [faktycznie nie zauważam, by cokolwiek się działo], czy tenże brak brań jest pozorny, a tylko warunki uniemożliwiają wędkowanie z przyczyn technicznych – wszak fale momentami robią się białawe, a woda faluje jak zwariowana. Ale dmucha jak nic koło 70/h…

(fot. A.K.)

Kolejna fala deszczu. Korzystając z tego, że z około dwudziestu osób jest może pięć, zmieniam miejscówkę na taką bardziej okoniową [twarde, żwirowe dno]. W kolejnych kilku podaniach mam, a raczej domyślam się delikatnych skubnięć. Albo jazgarze albo bardzo małe okonki. Podaję więc jak umiem w tych warunkach gumowego „robala” na 0,5g. Szczęśliwie wiatr wieje w plecy. Ryby faktycznie maleńkie, ale liczę na hałas żerowania jaki robią w wodzie i może ściągną coś większego. Faktycznie tak się dzieje. Co piąta ryba jest normalna, czyli szału nie ma, ale obciachu też. Kilka razy znów po wyczuciu oporu, mechanicznie próbuje unieść małego pasiaka, a tu znów piękny opór i ryby pod 30cm.

Ponieważ w porównaniu z minionymi dwoma godzinami teraz coś się dzieje, nie zauważam, iż woda zaczyna mi sięgać skraja butów, potem kostek, a po kolejnych dwóch kwadransach, do pół łydki. Tafla wody z pół metra wyżej niż na starcie tego dnia. Gdy woda stanęła, okonie odpuściły.

Mała przerwa na jakieś picie, ubrałem też sztormiak. Wokół wicher nie daje za wygraną. Zmienił się tylko na pd. – zach. Jestem ostatnim śmiałkiem, a może ryzykantem, który pozostał nad starorzeczem. Zastanawiam się, gdzie można stanąć, które drzewo wygląda na, na tyle pewne, że nie runie i ma zarazem na tyle dużą koronę, że powstrzyma choć na chwilkę, coś, co spadnie z innych drzew. Znajduję takie i lokuję się pod nim.

(fot. A.K.)

Jest koło 14.00 i mam przed sobą jakieś dwie godziny. Okazują się cudowne. Klenie dostają jakiegoś amoku. Jest niewiarygodnie. Co drugie – trzecie podanie mam strzał. Choć trudno może mówić o typowych braniach. W miejscu skąd rzucam, wiatr wieje centralnie w poprzek linki. Efekt taki, że staram się rzucić te 15m przed siebie, a łuk który robi pędzące powietrze ma tych metrów ze 30… Zanim zwinę nadmiar i odzyskam kontakt z przynętą, co chwilę zauważam, że linka sunie pod wiatr! Są na takim żerze, iż łapią wabik i chyba uciekają z nim w paszczy przed kompanami. Dominuje przedział 30 – 35cm.

(fot. A.K.)

Nie ma większych, ale też mniejsze są bardzo rzadkie. Łowię ripperkiem Crazy Fish na 1,5g. Poprzednie miały zapach krewetki i były zgniłozielone. Te są fioletowe i śmierdzą, naprawdę cuchną kalmarem. Ale nie mam wątpliwości, że jakby rzucić małą wirówkę, wobler, cokolwiek – brania też by były. Taki moment.

Uruchamiają się świnki. Niestety, jak na złość – mniejsze. Mam jedną na 33cm.

(fot. A.K.)

Zaraz potem 36cm. Dużo ryb i  w sumie nie wiem jakich spada zaraz po zacięciu, albo czuję szarpnięcie, gdy zdobycz kłuje się w haczyk. W takich sytuacjach oczywiście nawet nie czuję uderzeń. Ryby same łapią przynętę i same się zacinają albo nie.

Kolejna świnka – 40cm.

(fot. A.K.)

Nie ma jeszcze nocy, ale szarówka na tyle poważna, że z automatu uruchamia się lampa błyskowa. Sam jestem jak w jakimś transie. Dużym problemem przy wietrze jest trafienie w wodę, gdy robi się naprawę ciemnawo. Nie słychać upadku gumki, nie ma szans dostrzec jakichś kręgów na wodzie. Nic. A ryby nie odpuszczają. Tyle, że mam zaczep. Urywam. Nawet się nie silę na wiązanie agrafki. Szkoda czasu, a mam może jeszcze z 40 minut [wolno tu łowić godzinę po zachodzie słońca]. Kilka minut nerwówki i udaje się. Bardziej po omacku i na pamięć, ale przynęta się trzyma. Znów kolejne brania, kolejne spady, następne wyjęte klenie.

(fot. A.K.)

Okazuje się, że aktywne robią się okonie i to nie najmniejsze, aczkolwiek nie wiem czemu wszystkie poza jednym – spadają mi w holu. Tyle, że je widzę.

(fot. A.K.)

Nie wiem ile bym  złowił kleni, gdyby tak nie wiało. W te dwie godziny zaliczam z pół setki brań, prawie trzydzieści ryb wyjmuję. Do tego świnki plus okoń. Mam wrażenie, że trwa to kwadrans…

Znów zaczep. Bez sentymentów urywam. Nie łudzę się, że cokolwiek tu zwojuję. Idę do auta.  Próbuję zawiązać wabik w świetle lampki w bagażniku, ale mam już tak zharatany wzrok, że odpuszczam po kilku minutach. Jest już całkowicie ciemno, a wiatr nadal chce urwać głowę. Z żalem, ale postanawiam już zakończyć. Czuję podświadomie, że jakkolwiek pewnie nie jest to ostatni wypad w tym roku, to traktuję ten dzień, jako jednak zamknięcie sezonu. Raczej wątpliwe czy połowię tak intensywnie w kolejnych dniach, tym bardziej, że idzie mróz. Przyszedł na drugi dzień…

(fot. A.K.)

P.S. Cały weekend okazał się fenomenalny jeśli idzie o klenie. Znajomy miał podobną, co ja sytuację, tyle, że dwa dni wcześniej i na Wiśle. Także złowił około 30 kleni z tym, że jego największy miał 46cm. Na innej z kolei, znacznie mniejszej rzece, dwóch muszkarzy również zaliczyło intensywny, kleniowy żer, zbliżając się pod 50cm w kilku okazach. Ryby też wiedziały, że zima idzie i niedługo żarty się skończą.

Jako, że to pewnie mój ostatni wpis przed świętami, życzę Wam w przyszłym sezonie jak najwięcej czasu z wędką nad wodą, wymierania mięsiarstwa i jakiejkolwiek iskry bożej w całym tym PZW 🙂

Zapraszam do zabawy w ligę spinningowo – muchową. Szczegóły w poprzednim wpisie. Na dzień dzisiejszy jest nas dwanaście osób.

4 odpowiedzi

  1. Witam.W końcu ryba na starorzeczu odpocznie. Po mrozach będzie miała na to pół roku gdy znów się obudzą gumofilce. Podejrzewam że większość nie wytrzyma bo już chcą zrywać tablice informacyjne(info z wczoraj). Kontroli w tym roku malutko a powinno być kilka w tygodniu gdy widać co się dzieje nad wodą i jaki jest rybostan. Z całego przeczytanego artykułu znam prawie wszystkich nie wędkarzy ale rybaków którzy mają puste lodówki. A co do ligi spiningowo muchowej to nie zapiszę się na całą ale jeśli będzie można to chętnie wezmę udział gościnnie w może 1 lub 2 zawodach w zależności od miejsc w których będą rozgrywane.Może za dwa lata się uda połowić w całym cyklu ale Kraków opłacę już chyba w tym nadchodzącym sezonie żeby poznać kilka rzeczek. Pozdrawiam i jeszcze lepszego nadchodzącego nowego roku. Szymek

  2. Sam się często zastanawiam co pcha ludzi do zabierania ryb typu kleń, jaź, brzana czy boleń… Czy to zachłanność, atawistyczna chęć zabijania, pazera, głód? Bo to że to głupota nie ma wątpliwości!

    1. Wg mnie to kretyńskie przyzwyczajenie z dawnych lat i ci ludzie najzwyczajniej sami przed sobą nie są w stanie sobie wytłumaczyć przyjścia z nad wody z pustymi rękami, a co dopiero tłumaczyć się komuś, że coś tam złowili, ale wypuścili. Wiem, bo miałem takiego sąsiada, a i w rodzinie się zdarzało. Brak epitetów na takich ludzi, którzy jako ludzie, często są ok, ale jako wędkarze, to bym im dał dożywotni zakaz wędkowania na łowiskach innych niż komercyjne.

      1. Może masz rację. Kiedyś na Rudawie na wysokości mostu kolejowego w Mydlnikach złapaliśmy pacjenta bez karty. W reklamówce miał dwa zberetowane klenie po około 40cm. Po spisaniu dziada odebraliśmy mu ryby na co on z rozpaczą która za chwilę zmieniła się we wściekłość rzucając wędkami o ziemię krzyknął: „To ja tych ryb nie mogę zabrać?!” Widok tego buraka był bezcenny… Ale tak to niestety wygląda.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *