Przyszła jesień. Żadne novum, tyle, że ta obecna ma ten mniej zachęcający koloryt. Zimno i leje, leje i zimno. Wygląda na to, że wrześniowo – październikowe zamknięcie sezonu jaziowego na mojej miejscówce nie będzie mieć w ogóle miejsca. Nie ta aura – wrzesień za ciepły i nie ta woda [teraz duża i brudna]. Co może robić spinningista w taką pogodę? Ja uwielbiam łowić małe ryby, byle brań było dużo. Takie łowienie tylko wtedy ma sens. Cały czas w sumie to uskuteczniam, jeżdżąc na nizinną Rudawę, gdzie będzie kolejna tura naszej zabawy w zawody. Tak, tak – słusznie kombinujecie – chcę wygrać. Lubię rywalizację, choć na polu wędkarstwa mam do tego duuuży dystans, mimo własnych ambicji. Nie piszę o tych wypadach, choć nawet łowię sporo, bo nie chcę przynudzać, a i tak raz na czas ktoś przyśle mail z pytaniem, czy ja w ogóle łowię ryby co wystają z ręki…
Tak więc drobne ryby są fajne, ale raz na czas, jak każdy chciałbym poczuć coś ciut większego po drugiej stronie zestawu. Ubzdurałem sobie szczupaki. W naszym kraju, a przynajmniej w moim regionie szczupaki i słowo „ubzdurać” nawet idą w parze. Szczególnie jak myślimy o takich co te sześć dych mają.
Nie powiem, że odpaliłem pływadło, bo wziąłem ponton na wiosełkach. Kameralnie i cichutko. Plan miałem bogaty: jakieś osiem godzin na wodzie, a w tym obskoczenie przynajmniej dziesięciu namierzonych wcześniej miejscówek. Podstawą były dwa zestawy z przeciwległych biegunów: jeden to kij do 35g z plecionką 0,12 i obowiązkową stalką. Do tego gumy od 4cm na 8g, do 15cm ripperów na 14, 16, 20 i nawet 25g. Łowisko dość głębokie, więc różnie może się zdarzyć, mimo, iż ryby przynajmniej teoretycznie powinny być chyba w strefie brzegowej, a w każdym razie tam gdzie jeszcze sporo roślin i raczej w górnych warstwach wody, która jest jeszcze dość ciepła. Sonar pokazał mi 15,3 stopnia Celsjusza. Drugi zestaw, to wędeczka z plecionką 0,04mm i leciutkie gumki od 1 do 5g. Tu z wielkością różnie, bo i małe 3cm wabiki i takie po 12cm [nie wiem czemu mam dziwnie pozytywne nastawienie do gum Izumi – dużych, cieniutkich ripperków, które nawet na główce 1g świetnie się spisują]. Tu też stalka. Trzeci kij z nastawieniem się na metodę drop shot. Obiecuję sobie wziąć za ten sposób od trzech lat i jakoś tak przepada. Łowiłem tą metodą parę razy w Wiśle latem i powiem, że wyniki z okoniami były niezłe. A wszystko w dniach strajku pasiaków. A na wodach stojących jakoś nie mogę się zebrać…
Tu powiem, że te drobne wabiki to nie tylko na okonia – w zimnej porze roku ja prawie nie mam brań tych ryb na tej wodzie, a jeśli jakiś się trafi to jest zazwyczaj naprawdę duży – w okolicach czterdziestki. Natomiast szczupaki jakich łowię tu sporo [najczęściej pięćdziesiątki], są wprost napakowane 3-4cm wzdręgami, których potrafią wypluć po kilka w podbieraku. Rekordzista miał tych rybek bodajże osiemnaście.
Zacząłem łowić o 8.45. Pogoda początkowo nie najgorsza. Tzn. non stop w powietrzu jakby delikatna mżawka, ale do wytrzymania. Tylko niebo prawie jednolite, totalnie zachmurzone, choć prognoza koło 14.00 przewidywała przejaśnienia w regionie. Dlatego nie zjawiłem się o świcie. Wiatr słaby do umiarkowanego, zachodni i pd. – zach. Ciśnienie „okoniowe” – 985hPa. Wymarzona aura na jakieś płytkie bajora, ale mam już awersję do dalszych dojazdów autem. Nawet do fajnych łowisk.
Najpierw system górek dochodzących do 2m pod powierzchnię z licznymi oddzielającymi je od siebie „kanionami”. Miękko, piaskowo – muliście, ale jest po czym poskakać. W zasadzie nawet w najgorszych dniach tu zawsze coś się skusi. Tym razem zero. Przy różnych ustawieniach i wabikach poświęciłem godzinę i nic. Na echu zresztą cudów nie ma jeśli chodzi o ryby. Za to na przestrzeni tych 5-6 lat widzę jak miejscówki coraz bardziej zarastają. Ekspansja rogatków i wywłóczników jest ogromna i bierze w posiadanie coraz większe powierzchnie dna, byle nie było za głęboko.
Na brzegach panuje zupełna pustka. Widzę słownie jednego wędkarza, który zbiera się zresztą koło 10.00. I tak mógłbym pisać i pisać o tym jak pływałem, zmieniałem przynęty, miejscówki, wędki… Dawniej, jak grałem w zespole rockowym, podczas takich beznadziejnych dni, to mieszałem wodę trochę mechanicznie, a w głowie układałem sobie teksty, muzę i takie tam. Teraz po prostu dłuży mi się. Na rybach!
Zniechęcony wyłączyłem echo i zacząłem pływać i łowić trochę „na pałę”. Najpierw wziąłem na cel zatoczkę, gdzie cień jaki rzucają rosnące tuż nad wodą drzewa chyba uniemożliwia bujny wzrost roślinom. Zaraz od trzcin jest taki dość długi korytarz, szeroki na 3-5m, wolny od roślin. Dalej w kierunku głównej tafli wody – ściana zielska do samej powierzchni mimo tych 3-4m. Katowałem zatoczkę okoniopodobnym jerkiem, ale mimo cudów, jakie ten wabik wyczynia w wodzie – nadal cisza. Na lekki zestaw, podobnie jak na duże przynęty, nawet nic się chyba nie popatrzyło, a w każdym razie też bez dotknięcia. Na wodzie martwota. Słownie za cały dzień widziałem dwa spławy: jeden to raczej około 30cm kleń, a drugi to jakaś śmiesznie mała rybka. I tyle.
Następnie próbowałem kusić wzdręgi. Kolejna zatoka, wyraźnie wcięta w ląd, trzciny z wodą do pół metra, a potem wyraźny spad na 2-3m. Rzucam, rzucam. Mikrojigi, mikro ripperki. Nic. Nie wierzę. Odpalam echo. Pływam, pływam. Pusty ekran.
Brań doczekałem się miedzy 13.00 a 13.30. Sam nie wiem, czy trafiłem na zgrupowanie ryb. Bardziej skłaniałbym się do tezy, że właśnie wtedy przypadł jakiś krótki okres aktywności drapieżników w tym słabiutkim dniu. Może pomogła pogoda, bo wydawało się, iż będzie przełamanie: wiatr jakby był jeszcze słabszy, nie czuć było mżawki, a prawie pewien byłem, że lada moment zza matowego, szczelnego kożucha chmur wyjdzie słońce.
Ryby wzięły z jednego napłynięcia i nawet z jednego kierunku, tyle, że na różnych dystansach. Szczęśliwą przynętą okazało się żółte kopyto z czerwonym grzbietem [12cm] na 15g, choć myślę, iż jeśli ryby zaczęły żerować, to atakowały wszystko. Choć nie koniecznie. Na zmianę z gumą w te pół godziny rzucałem też głęboko nurkującym woblerem [wspaniały, leci dobre 50m i wbija się spokojnie do 3m w głąb]. I zero. Chyba dlatego, że wszystkie bez wyjątku trzy brania były jakieś pół metra nad dnem [około 5-6m].
Pierwsze branie miałem daleko od pontonu. Jakieś właśnie 50m. Przy pierwszym poderwaniu gumy z piasku – strzał. Mimo odległości wyraźny. Początkowo łudziłem się dużym kolczakiem, bo ryba dość nietypowo non stop biła w dno. Finalnie był to jednak planowany szczupak. Nie jakiś szczególnie duży [dla mnie to taki 70+], ale nie ma obciachu.
Kolejne rzuty i cisza. Rzucałem już na wszystkie strony. Zakładam więc wobler. Parę minut i zero. Wracam do gumy. Znów rzut jak poprzednio. Nawet kierunek jakby dubluję. Podrywam, ciągnę po dnie. Równo i monotonnie, ale bez roślin. Wabik jest pod pontonem. Ostatni opad, poderwanie. I kolejne branie. Nie wiem, czy fakt, że tym razem dystans był krótki, czy ryba większa, ale kij nieźle przygięło, a byle co tej wędki nie ruszy. Parę sekund i spada. Mam wrażenie, że ryba wzięła od przodu, od strony główki i nadziała się na idącą prostopadle w górę stalkę. Pech. No, jest jeszcze opcja, że to ten pierwszy otrząsnął się po holu, a nadal miał apetyt, choć pierwsza ryba tak sobie bujała szczytówką.
Znów wobler, ale bez efektów. Od pierwszej ryby minęło jakieś pół godziny. Wiem to stąd, że dzwonił kumpel i patrzyłem na zegarek. Rzut gumą jak wiele wcześniej. Znów ten szczęśliwy kierunek. Mocne szarpnięcie, podobnie jak wcześniej po podniesieniu kopyta z dna, tyle że w połowie dystansu. Wygląda, że jest większy niż ten pierwszy. Ryba krótko, ale się stawia [sprzęt naprawdę mocny]. Wyjmuję dość długiego ale niezmiennie chudego szczupaka. Ryba ma widoczną, świeżą ranę. Jak po ataku kormorana, albo trącona śrubą?
Postanawiam lepiej się jej przyjrzeć. Rozkładam dyżurny, mokry ręcznik, jakie mam na takie okazje. Faktycznie, w porównaniu z pierwszym ryba jest wyraźnie dłuższa ale wręcz cherlawa.
Szybko wypuszczam biedaka do wody.
Prognozy zawiodły. Owszem, nastąpiło przełamanie aury ale w drugą stronę. Od około 14.00 zaczęło mocniej wiać i non stop wyraźnie kropiło. Przy wietrze opad wydawał się kilka razy mocniejszy. Te brania tak mnie zdopingowały, że pływałem do…17.45. Na daremnie. Zero. Nawet kontaktu. Na brzegach pojawiło się w sumie pięciu spinningistów i dwóch grunciarzy – tylu widziałem. Większość była w polu mojego widzenia. Też nie zauważyłem, by wyjęli choć jedną rybkę. Wyszło z tego zaledwie jedno branie na 3,5h. Straszna lipa, ale bywa i tak.
Z innej beczki. Tej mniej fajnej, czyli szerokie koryto działaczy PZW. Ludzie, w tym i wędkarze mają życie na głowie, czyli sporo kłopotów w naszym buraczanym systemie, w jakim przyszło nam żyć, więc niewiele się o tym mówi. Jak wiecie zbliża się rok wyborczy w nie naszym, ale przymusowym dla chcących łowić związku. Dziady robią co mogą, by przyspawać się do stołków, ponieważ czują presję konieczności reformy tego bajzlu, a których to zmian absolutnie nie chcą. Możecie wątpić, ale w większości okręgów nie tylko wśród szeregowych wędkarzy, ale także wśród działaczy jest wiele osób chcących rozpędzić ten syf i postawić na jego miejscu PZW w zupełnie innej formie. Daleko zresztą szukać: jeśli ktoś myśli, że pisze bajki ssane z palca, to niech poczyta dokładnie. Nie pamiętam w którym, ale w tegorocznym wpisie prezentowałem opcje rozwoju sytuacji. Jedną z nich było łącznie się okręgów. Dosłownie „parę” dni temu było spotkanie działaczy, co do połączenia się okręgów Łódzkiego i Mazowieckiego. Nie doczytałem co z tego wyniknęło, ale idzie to w tę stronę.
Wracając do tematu: wiecie co dziady wymyśliły, by pozostać na stołkach? Otóż zmienili ordynację wyborczą! Teraz, by ktoś został delegatem [czyli osobą mającą m. in. wpływ na wybór nowych członków zarządów] MUSI wykazać się stażem minimum 5 lat w pełnieniu funkcji w PZW. A popatrzcie teraz na Wasze zarządy kół i powiedźcie mi w jakim wieku są ci ludzie. Toż to poza nielicznymi wyjątkami geriatria. Niestety też mentalna. Otóż dziady zmieniając w ten sposób zasady wyborów, odcinają praktycznie szanse na dopływ ludzi młodych, chcących ewentualnych zmian, bo statystycznie, który 30-40 – latek pełni jakąś funkcję w PZW dłużej niż pięć lat? Pytam retorycznie, bo jeszcze raz – zerknijcie na skład Waszych zarządów kół. I nawet jak ktoś taki młody będzie wybrany w kole jako delegat, to…nie może nim być.
4 odpowiedzi
2-3 brania ryb 60-70 cm uważałbym za bardzo dobrą dniówkę. Adam – nie marudź 😉
Ja jestem tak przyzwyczajony przy łowieniu drobnicy do licznych brań, że jak się coś nie dzieje przez 10 minut, to już oceniam, że jest słabo. Takie skrzywienie. Z drugiej strony pomiędzy szczupakami mogłoby skubać coś pasiastego, nawet małego, a tu nic…
Do Szwecyji się wybierz. Tydzień wystarcza zwykle, żeby zmienić nawyki. Na 15cm gumę mówi się później – „mała przynęta” 😉
Wiem, bo kilku znajomych łowi wyłącznie już tylko tam. Ja się na razie nie złamię, bo bym stracił wiarę w sens zabawy z wędką w Polsce:)