Siedzę sobie na tarasie ciepło opatulony, sącząc powolutku wino. Spore modrzewie przestały już rzucać cień, a cykające świerszcze ogłaszają nadejście pełni nocy. Zapatrzony w ciemność przywołuję tamto uczucie – już nie brania, holu, nie zdjęć. Tylko tego co było potem, gdy klapnąłem sobie w absolutnej ciszy na płyciźnie z czyściutkiego, białego piasku, otoczony kobiercem wodnych roślin. I tak z podkurczonymi nogami na ile pozwalają na to spodniobuty, zapadłem się w czasie. Spokojnie rozważałem dziwną po pół godzinie spinningowania myśl – czy łowić dalej? Miałem w sobie jakiś taki dawno nie odczuwalny rodzaj spokoju. Nie satysfakcji, nie poczucia wygranej, tylko spokoju. W sumie nie wiem jak długo tak sobie trwałem, ale jak na razie był to najfajniejszy moment w moim wędkarstwie od chyba trzech lat. Dla takich dni się żyje, gdy wszystko zaczyna się tak, jak w meczu z silnym rywalem o stawkę, a nasza drużyna w krótkim czasie prowadzi 2:0 i nic nie może się nie udać. A taki właśnie był ten dzień…
Jest około 5.40. Od jakichś trzydziestu minut penetruję, idąc pod prąd ten odcinek rzeczki nr 1, na którym był pierwszego dnia kolega. Łatwiutki fragment. Świt był wspaniały, różowo – fioletowo – zielony, okraszony rosnącymi wraz z temperaturą, najwspanialszymi łąkowo – leśnymi nutami zapachowymi schyłku lata. Tyle, że dość chłodno. Ponownie niziutka i wspaniale przejrzysta woda, nie dawała większych nadziei. Na końcu zestawu dynda czarno – rudy jig na 2g, pozwalający posłać go na odległość 20m bez większego wysiłku. Jak na razie poza jednym malcem nic się nie pokazało; inna sprawa, że na tych pierwszych tu, może 200 – 300m jest jedno miejsce jako tako zasługujące na miano bankówki. Dziś już nie mam wątpliwości, że mieszka tam przysłowiowy profesor, bo i dwa lata temu i dwa tygodnie temu, jak i teraz mam tam kontakt nie do zacięcia. Wprawdzie nie widzę nawet ryby, ale poprzednio przy takim ledwo muskaniu wabika, na wodzie pokazywał się wir jak w dużej wannie.
Tymczasem jestem przy kolejnym fragmencie, który w skali tego odcinka można uznać za ostoję czegoś większego. Poprzednio nie miałem tu nawet brań małych pstrągów i trochę mnie to dziwiło. Ot, lekki zakręt na większym niż gdzie indziej, ale łagodnym spadzie dna. W zakolu rosną trzy wielkie, naprawdę ogromne drzewa, tak mniej więcej co 5 – 7m. Ich korzenie częściowo podmyte tworzą krótkie rynny z wodą do pasa. Przy drzewie środkowym, które ma jakąś żywą gałąź w wodzie, mamy niewielkie zwalisko z napływającego drewna, które tu się zatrzymało. Miejsce podobne jak to poniżej tylko fragmenty między drzewami miały postać bardziej wcinających się w ląd zatoczek, no i te trzy drzewa rosły na przeciwnym brzegu.
Miejscówka tak łatwa, że nie ma nawet co rzucać z daleka, bo można podejść do każdego miejsca na jakieś 10m, korzystając z zakrzywienia terenu. Przynęty zawsze posyłam ciut wyżej zagłębień, na wypłycenia miedzy nimi, sięgające tuż nad kolana.
Pierwsza rynna. Przeciągam jiga błyskawicznie raz i drugi. Nic. Trzecie poprowadzenie przynęty jest spokojne, by zapadła się możliwie głęboko. Na wyczucie prowadzę tak, by czarne piórka ocierały się o rude kłaki korzeni gdzieś tam w dołku. Byle nie było zaczepu.
Nadal nic. Poprawiam podbierak na plecach i podchodzę bardzo spokojnie, starając się utrzymać w polu cienia, jaki rzucają drzewa. Już mam za sobą pierwszy dołek, stojąc na mieliźnie powyżej niego. Mierzony skrupulatnie rzut powyżej drugiej rynny. Znów dwa szybkie i jedno wolne poprowadzenie. Cisza absolutna. Ponieważ nigdy, a byłem na tym fragmencie teraz i dwa lata temu cztery razy – nigdy nic spektakularnego się nie działo, więc nadal bardzo ostrożnie, ale bez katowania zagłębienia podchodzę pod trzecie drzewo. Przed trzecią rynienką jest bardzo długa płycizna. Rzucam więc mocno do przody by nie śpieszyć się z zamknięciem kabłąka i spokojnie obrać tor biegu jiga. Przynęta już nieźle rozpędzona jest na granicy płycizny i zaczynającego się zagłębienia. Ale zabujało kijem! Zaraz potem drugi raz i sekunda absolutnej ciszy, nie licząc napiętej żyłki i pozostającej w pięknym ugięciu jaziowej wędki. Ten ułamek sekundy ciągnie się jak nie wiem co, choć wiem, jestem pewien, że to ryba, a nie patyk i że jest to coś naprawdę dużego w skali moich pstrągów. Po drugiej stronie linki, ta cisza jest chyba wyznacznikiem zdumienia…
Chwilę później nie wiem, czy zapadam się w piasku wymywanym bystrym prądem, czy mięknął mi nogi; w każdym razie widzę pięknego pstrąga, który z nadzwyczajnym spokojem zawraca w moją stronę i tuż pod powierzchnią ma zamiar spłynąć w rynnę. Tak to wygląda. Jakoś instynktownie, z hukiem wskakuję głębiej w wodę, podbierak jak na zawołanie sam mi się zsuwa z ramion. Łapię go w lewą rękę i ustawiam tuż obok lewej nogi, którą na zmianę z prawą tupię ile wlezie. Ryba przestraszona rusza z dużą siłą pod prąd, ale wciąż spokojnie i dostojnie. Zdążyłem odpuścić nieco hamulec. Gruby, złoto – brązowawy cień na płyciźnie dopiero teraz wykonuje bardzo silne szarpnięcia. Ale nie ma tu żadnych wyskoków, czy szarż po ileś tam metrów. Faktem jest, że ucieczka w górę rzeki, to kolejne około 100m płycizny do pół łydki od brzegu do brzegu bez jednego, większego patyka w wodzie. Nie wiem ile to trwało. Pstrąg ponawia próbę spłynięcia w dołek. Znów tupię i chlapię pomagając sobie podbierakiem, bacznie uważając by ryba nie wykonała ruchu, który wymagałby zwijania żyłki – wszak lewą rękę mam zajętą siatką. Znów się udało. Pstrąg powraca na płyciznę. Spokojnie wyciąga po kilka metrów żyłki, którą udaje mi się dość szybko odzyskiwać. Zresztą z tych płycizn pozwala się ściągać bez większych oporów. Mam wrażenie, iż trwa to już tyle, że nic spektakularnego kropas nie wymyśli. Cofam się do brzegu. Pstrąg gdy tylko się zorientował, momentalnie spływa w dołek i prze ku czerwonej brodzie korzeni, tuż nad dnem, ale mój dość stanowczy opór uniemożliwia mu to. Kilka minut temu wjechałby tam jak chciał, ale teraz ma już zbyt mało sił. Widzę że jest zapięty z samego kraju, pośrodku górnej szczęki, ale pewnie. Klękam w zielonościach i nadstawiam podbierak. Wjechał za drugim razem. Mam wrażenie, że z emocji eksploduje mi głowa. Jest! Bez wątpienia mój „the best”. Miarki w oczach nie mam, ale tym razem zawodu być nie może. Cudów nie ma.
Pstrąg w podbieraku jest zadziwiająco spokojny. Ostrożnie, by mi nie zwiał, kładę go na roślinach w wodzie. Sesja jak z zawodową modelką. Ryba, jakby wiedziała, że ją wypuszczę. Ostrożnie, poza ramami podbieraka i cały czas na kolanach i nad dywanem roślin biorę go na dłoń.
Cudo, bo się nie rzuca jak mają w zwyczaju. Przepiękne żywe kolory. Zero zwiastunów nie tyle agonii, co jakiejś walki. Ryba spokojnie oddycha, łypiąc na mnie drapieżnym okiem. A może takiego wyrazu nadaje mu już lekko podgięta dolna szczęka? No i ten mój wyścig z samym sobą: przeskoczyłem te 46cm. Mam 48! Niby jeszcze nie ma tej granicznej miary pół metra, ale… Może i na to przyjdzie czas.
Oglądam mój okaz. Płetwa tłuszczowa na dwa palce. Kawał płetwy.
Grubaśny trzon ogonowy. Podziwiam lekko miedziany bok i zagięte do tyłu zęby, czepiające się skóry palców nie gorzej niż szczupacze. Gdyby wierzgnął – skóra pokaleczona jak nic. Wyciągam raz jeszcze aparat i uruchamiam kamerę. Trochę trzęsie mi się ręka, ale później udaje mi się spokojnie sprowadzić pstrąga z chmury roślin, gdzie po sekundzie spokojnie machając ogonem, spływa w swój dołek.
A potem siedzę i dumam, czy nie iść do auta, nie wrócić do domku, nie wyspać się za te wszystkie ranki i odtwarzać w głowie to podwójne zabujanie kijem. Tak majestatyczne, pełne dziwnego spokoju i mocy…
Wysyłam sms do Agi, choć trochę się boję, iż będzie mnie napastować telefonami, że jak, na co i w ogóle… Ale jest tuż po 6.00. Pewnie śpi.
Rzeka wygląda dziś jeszcze piękniej niż zwykle!
Ruszam pod prąd z takim spokojem jak nigdy. Od czasu do czasu, ale naprawdę bez fajerwerków, niepokoją mnie małe pstrążki. W ogóle mam niezbyt wiele brań nie tylko na tym odcinku, co jest zaskakujące w stosunku do doświadczeń sprzed dwóch lat o tej samej porze, ale generalnie jakby ryb jest mniej w całej rzece, tyle, że…większe. Chyba każdy by chciał takiej zamiany.
Około 9.00 łowię ostatniego pstrąga na tym fragmencie, nie licząc takich około 30cm. Mam typową miejscówkę, na oko zamieszkaną przez coś większego. Tyle, że jedynym atutem rynny jest jej głębokość i powierzchnia. Duża jak na tę rzeczkę. Jak zwykle pod dużym drzewem rosnącym nad brzegiem, tyle, że wyjątkowo długi, bo liczący jakieś 10m rów w piasku, szeroki na może 1,5m i co najważniejsze: głęboki na spokojnie 1,7m. Żadnych zaczepów. Utrudnia jedynie pojedyncze zwalone drzewo.
Zwykle podchodziłem w ślimaczym tempie i podrzucałem pod kłodę. Bywało, że na ciszę w desperacji odpowiadałem rzutem przez pień. A niech tam! Potem będę się martwił. Tylko raz miałem tu wyjście, szybkie lśnienie. Ryba sprawiała wrażenie sporej. Ale to przy znacznej już głębokości i dużym dystansie ciężko ocenić. Dziś już nic nie muszę. Rzucam więc z daleka pod pień i zwijam ile fabryka dała. Jesteś głodny, to goń!
Starzał i eksplozja. Ryba przyzwoita i mimo, że świruje, to na tle tego sprzed trzech godzin taki, że na siłę ściągam go w siatkę. Równo 40cm.
Pod koniec odcinka obserwuję coś, czego na około krakowskich rzeczkach nie miałem okazji oglądać. W każdym razie nie w takiej skali. Te „zakłócenia” obrazu to miliony jakichś owadów, fruwających nad dużym rozlewiskiem rzeczki. Stałem, patrzyłem, podziwiałem, a i tak myślałem tylko o moim pstrągu.
Skończyłem o wpół do dziesiątej. Trochę niepokoi mnie fakt, bo kumpel w ogóle się nie odzywa. Miał łowić póki ja nie skończę swojego odcinka – wybrał ten głęboki fragment, gdzie ja byłem z rana pierwszego dnia, tyle że wziął tę łąkową część.
Po półtorej godzinie i próbach dostrzeżenia czegoś w krzakach z dróżki, która na ogół idzie nie zawsze blisko wody, rezygnuję. Jeszcze na tych odcinkach typowo łąkowych skupiam się, licząc, że go wypatrzę, ale jeśli Paweł idzie wodą, to mogę nawet nie dostrzec ruchu, przy tak bujnych trawach nad brzegiem.
I tak zadowolony jakbym wygrał mistrzostwo świata, wracam, wchodzę do domu i mam telefon, który kolega, jak się okazuje – w końcu odblokował. Wracam po kumpla.
Nie ma końca w podziwianiu zdjęć, opowiadaniu co i jak, choć hol jak na pstrąga – powiem jeszcze raz – był niezwykle spokojny, choć dość długi.
Kąpiel, późne śniadanie. Żałuję że już nie mam wina [jest po 12.00 więc nie alkoholizm 🙂 ]. Zasypiam jak dziecko.
Jestem tak spełniony, że ostatkiem woli zrywam się o 15.00. Mamy obaj powolny rozruch, że idziemy na ostatni wypad trzydniówki dopiero o piątej. Wszystko już popakowane, tylko sprzęt na wierzchu. Lekko zakładam spodniobuty, pięknie przesuszone na silnym słońcu. Teraz jest dość pochmurno, znów wygląda że będzie padać, a może i lać jak z cebra. Paweł, który przeskoczył w końcu czterdziestkę rano – miał ładnego pstrąga na 42cm, jest tak zmordowany, iż postanawia iść na nogach, na łąkowy odcinek rzeczki nr 1, płynącej tu może 300m od domu w linii prostej. Byłem tam raz dwa, lata temu, ale jakoś mnie nie przekonał. Ja postanawiam uderzyć na mega zakrzaczony fragment, na którym byłem raz w życiu. Nic tam wtedy nie działo się spektakularnego [dwie ryby do 37cm o ile pamiętam].
Kilka kilometrów autem, potem dłuższy marsz przez chaszcze i jestem. Mam wrażenie, że odcinek stał się jeszcze bardziej płytki i jeszcze bardziej zarośnięty. Mnóstwo drzew rosnących na obu brzegach, krzyżuje swoje konary pośrodku nurtu, zazwyczaj na wysokości klatki piersiowej. Mało ciekawie także dla oka.
Po około godzinie, mam słownie jednego malca i jedno wyjście podobnego. Jest tak ponuro i już ciemno, że poważnie rozważam powrót, by uniknąć totalnego kataklizmu, który kroi się na niebie. Dochodzę do jednej z kilku zaledwie bankówek na tych 500 – 700m. Znów dwa szybie i jeden wolny przelot. Zero. W tym momencie pomyślałem: źle zrobiłem, bo zginam bolące plecy, trzeba było iść z Pawłem. Robię z pięć kroków stając prawie w na krawędzi dziury i puszczam raz jeszcze jiga wahadłowym lekkim rzutem tuż przed wlew. Jakbym dostał czymś w głowę. Sielskie znudzenie przerywa kotłowanina na wodzie, a wszystko może 4m od szczytówki. Grubaśny pstrągal po kilku szaleńczych młynkach prze pod prąd jak brzana, tylko z kilka razy szybciej. Kij gnie się już bardzo niepokojąco, więc kolejny raz odpuszczam hamulec.
Po tej szarży udaje mi się go zdecydowanie zawrócić i jakby zdezorientowanego wprowadzić w siatkę. 43cm – naprawdę grube.
Podchodzę akurat do brzegu, [by położyć wędkę], przy którym jest niesamowite błocko. Po fotkach i zmierzeniu kropkowańca idę z podbierakiem nieco pod prąd w środek rzeki, gdzie nie pływa tuman osadów jaki poderwałem. Pstrąg od początku stara się wyrwać, więc dłuższą chwilę trzymam go w podbieraku, by mieść pewność. Skracam sobie czas, krótką rozmową przez telefon. Piszę to specjalnie. Narobiłem w tym zakolu niezłego rabanu. Ja i ten pstrągal, który nerwowo odpływa mi spod nóg. Tymczasem rzucam tak, jak się to mówi, po holu, albo zaczepie – na rozprostowanie żyłki. A tu znów, może 7m przede mną, jakby z bardzo już wąskiego przedłużenia dołka wypada, nie co mniejsza, ale za to złoto – brązowa torpedka. Znów skoki na pół metra w seriach po dwa – trzy, ale po pierwszych sekundach i ochłonięciu z kolejnego, tak szybkiego zaskoczenia jest. Tym razem 39cm.
Przy wciągania ryby w podbierak, ta broniąc się raz jeszcze, schlapała mnie mocno po twarzy. Ściągam więc polaroidy i… no tak. Rzeczywiście jest ponuro, ale nie aż tak ciemno. Na szczęście. Zwalniam więc, a myśl o przedwczesnym powrocie przestaje mieć sens.
Kolejne pół godziny mija bez echa, nie licząc około 35cm pstrąga, który odganiał chyba sześć razy z rzędu różne przynęty, po czym po kilku jałowych przepuszczeniach znów gonił wabiki, ale tak by nie dać się złapać.
Jestem na totalnie bezpłciowej prostce z wodą do pół łydki i co mnie cieszyło – w końcu bez gałęzi. Nie muszę zginać się w pół, uważając by nie chlipnąć wody w spodniobuty, ani też pielgrzymować na kolanach pod szpalerem krzaków. Dostrzegam w wodzie na prawo ode mnie i z 10m wyżej gałąź. Tę poniżej ze zdjęcia.
Jak widzicie żadne cudo. Parę patyków na jednym też nie za wielkim. Pod nimi prąd wody wyżłobił nieckę w piasku na może 0,5m. U nas w takiej miejscówce ciężko się spodziewać czegoś więcej niż 20cm.
Klęknąłem więc sobie i szur, szur te parę metrów. Odwinąłem jakiś 2,5 żyłki i z ręki puściłem kierując jiga kijem po łuku między ramiona dwóch najgrubszych gałęzi. Jestem pewien, że jeszcze nie zamknąłem do końca kabłąka, a z pomiędzy drewienek wyskoczył jak z katapulty kolejny piękny potokowiec z przynętą w paszczy. Prawie mi kij z ręki wyrwało. Kręcił mną w kółko, bo z wrażenia nie popuściłem hamulca…. 40cm.
Co jeszcze chcieć od takiego dnia? Może i są, nawet na pewno są i nie wykluczam, że w Polsce – wędkarze, mający takie dni często. Nie mniej dla wędkarzy z okolic Krakowa, a myślę, że i dla większości, kontakt z takimi rybami w tak małej rzeczce to jednak rzadkość. Czy na tym się skończyło? Jasne że nie. Było jak w komercyjnej ale dobrej produkcji z Hollywood. Wierzcie lub nie, ale tak było. Kto mnie zna – łowię jak jest, by parafrazować mistrza dziennikarstwa. Takiego prawdziwego, a nie reżimowego pseudo dziennikarstwa.
Ostatnia miejscówka, przed małym drewnianym mostkiem, po którym zawsze przejeżdżam z lekką niepewnością. Kępa roślin z lewej, tuż poniżej przeprawy; prawy brzeg płaski i takież dno o błotnistym charakterze. Tylko pośrodku ni to mini płań, ni to szersza rynienka. Wody do pół uda, nad łysym piaskowym dnem.
Jeden rzut. Miał być ostatnim z powodu niewiary, i spełnienia zarazem. Rzucam gdzieś tak z 15m. Zasuwam szybko pod powierzchnią, tym samym co rano 4cm jigiem na 2g. W połowie drogi dość gwałtowne przytrzymanie i widzę jak około 30cm pstrąg odjeżdża w bok, jakoś tak nie po pstrągowemu. Niby stawia się dość mocno, ale tak spokojniej. Jeden zdecydowany ruch kijem, kilka mocniejszych obrotów korbką i…opada mi szczęka. Nad wodą już w lekkim półmroku widzę dość długą różowawą płetwę. Lipień! Pierwszy w życiu, tak jak się uparłem – na spinning! Jak mi się znów trząsł podbierak, gdy wprowadzałem swój lipieniowy debiut w siatkę!
Rybka była niewielka [32cm], ale pewnie uderzyła w sporą i szybko prowadzoną przynętę.
Jeśli czytaliście poprzednie wpisy, to takie były plany: pobić rekord pstrąga i złowić w końcu lipienia. I jest wisienka na torcie!
3 odpowiedzi
Brawo Adamie grauluje kolejnego rekordu! Fajnie sie czytalo. Zaczales sezon pstragowy marnie ( bo nie miales gdzie go zaczynac ) a skonczyles świetnie.
Przepiekna ta ryba na żywo musiala robić wrażenie.
Ciekawe co jest sekretem tego miejsca ze ryby tak wspaniale tam rosną w malej wodzie.
Może i my stworzymy sobie u nas dobre warunki do pstragowania od nowego roku. Można by spróbować na innej wodzie niz ta ktora próbowałeś wziąć pod opieke w zeszlym roku. Chętnie się dołączę.
Pewnie domyślasz się o jaką rzeczke mi chodzi bo jest tylko jedna taka zapomniana woda w której takie ryby mogłyby urosnac a nie zostalayby wybite do końca lutego.
Myślę, że dobre łowiska nie mają sekretów. Mają jedynie i aż opiekunów, gospodarzy, którzy mają zapał i nie jest on słomiany 🙂
Zgadza się. Ja od lat mam powiedzenie, które jest z pewnością uproszczeniem, ale oddaje stan rzeczywisty wód: nie ma łowisk trudnych, są tylko te bez ryb. Problem tylko, by tym szeroko rozumianym opiekunom dać szansę. Nigdzie chyba nie jest różowo, lecz są zarządy okręgów choć częściowo wychodzące na przeciw rzeczywistym pasjonatom. Niestety przytłaczająca większość działaczy, hołduje i wręcz podtrzymuje przy życiu prymitywny motłoch z wędkami. Co z tego, że ktoś chce, że zebrał ludzi, dał sygnały, że jest w stanie spróbować, jak nie ma zgody z góry…