Planowana 4.00 rano jako czas pobudki, to pobożne życzenie. Mówię do Pawła czy śpimy jeszcze pół godziny – rzuca krótkie „dobrze” i zapada w sen.
Nad wodą jesteśmy przed 6.00. Dzień jest pochmurny i senny. Zero wiatru – tak zresztą zostanie do wieczora. Z rana chłodno. Tylko 12 stopni.
Po szybkiej naradzie idziemy na odcinek, gdzie byłem wczoraj. Wydaje nam się, iż tutaj będzie największa szansa na kontakt z czymś dużym. To kawał wody i dzielimy go na pół. Paweł bierze leśny początek, a ja mniej więcej od połowy – łąkowy.
W powietrzu wisi deszcz i niebo wygląda tak, że nie będzie to kapuśniaczek tylko porządna ulewa. Montuję kij i już wiem czemu wydawało mi się, że idąc do auta mam coś za bardzo puste ręce. Zapomniałem neoprenowych skarpet, których nie zostawiłem w aucie, by schły w możliwie optymalnych warunkach. Cóż, trzeba wracać.
Około 7.30. Mam pierwsze branie, a łowię od godziny. Coś nieprawdopodobnego. Krótki pstrążek wije się na końcu zestawu. Nie widzę ryb, nie mam kontaktów, nawet tylko wzrokowych. Trochę źle to wróży. Woda jak martwa – ani kółeczka.
Nie wiem dokładnie kiedy, ale na pewno jeszcze przed 8.00 do spływającego pawika wychodzi ładny, z pewnością ponad 40cm pstrąg. Niestety, tylko wychodzi. Nawet nie podpłynął bliżej. Zaskoczony taką ciszą w wodzie, dzwonię do kolegi. Ma identyczny wynik jak ja – jeden krótki pstrążek. Jedyne branie. Ustalamy, że dajemy sobie godzinę i zmienimy łowisko.
Tymczasem robi się coraz bardziej pogodnie. Sine chmury znikają, błękit w natarciu i coraz silniejsze słońce, choć jakby zza mgły. Ciepło. Jestem nad jednym z miejsc, gdzie dzień wcześniej pluskał się duży pstrąg.
Z daleka długo obserwuję miejscówkę. Cisza. Nic nie wskazuje na to, by coś w wodzie się działo. Kolejne przepuszczenia przynęty potwierdzają to spostrzeżenie. Nie do wiary, ale czuć, że ryby tego ranka zupełnie nie żerują. Z drugiej strony zrozumiałe. Wczoraj było przyzwoicie, prawdopodobnie w sobotę rewelacyjnie. Po brodzie zbudowanym z betonowych płyt, po których na drugą stronę rzeczki przejeżdżają chyba traktory na wielką łąkę, widać, że woda opadła bardzo wyraźnie. Gdzieś z góry, z pobliskiej wsi spłynęło nawet trochę śmieci, rzadkich w rzeczce nr 1. Odwracam głowę w stronę bocianów, człapiących po skoszonej tu łączce.
Gdzieś tam na ostatnim zakręcie, gdzie sięga wzrok, nad samą wodą coś się rusza. Chwila obserwacji i już nie ma złudzeń. W moją stronę schodzi z prądem spinningista. Idzie brzegiem, podchodząc tylko w bankówki i nawet nie rzuca, tylko wkłada w dziury odwinięte około 2m żyłki. Potem, gdy jest już bliżej widzę, że ma pancerny zestaw. Myślałem, że się miniemy, ale jakby w ostatniej chwili wędkarz zmienia decyzję i zawraca. Zostaje mi może 50m wody, której spinningista odpuścił. Przykładam się podwójnie, także po to, by odpoczęła woda, którą już testował przybysz. Pstrągi jednak nie doceniają starań. Około 9.30 rezygnuję, gdyż mając jeszcze świadomość, że ktoś tuż przede mną próbował szczęścia, powoduje, iż nie widzę sensu. Paweł w pełni się zgadza – nic się u niego nie zmieniło.
Szybki telefon do Karola, który doskonale zna tutejsze wody. Proponuje nam rzeczkę, którą nazwę numerem 5. Nigdy jeszcze nad nią nie byłem, aczkolwiek jej nazwa obijała mi się o uszy odnośnie pstrągów nawet jak byłem sporo młodszy. Tyle, że mamy zamiar zawitać nad jej najwyższy odcinek. Jest w zasadzie gwarancja, że nikt tu nie będzie łowić.
Po szybkim śniadaniu i zmianie ciuchów na lekkie, w może nie upalnym ale dość gorącym słońcu, meldujemy się nad zacienionym mostkiem w samo południe. Paweł wyraża się o tym co pod nami bardzo sceptycznie. Ja jestem zachwycony. Rzeczka, a w zasadzie potoczek ze wszelkimi cechami nizinnego ciurka należy do kalibru tych najmniejszych z najmniejszych. Jeśli ktoś z Krakowa zna, to rzeczułka w stylu Brodła lub może nawet górnego Rudna. 1 – 1,5m szerokości. Czasem 2m. Tyle, że trochę głębiej, a i tak widać, że tu też lustro wody było z 10cm wyżej jeszcze poprzedniej doby.
Kumpel powściągliwy w nastawieniu do takiego strumyka, idzie od mostka w górę. Okazuje się, że ma do dyspozycji mocno kanałowy fragment. Widać intensywną regulację. Ja zakładam, zejście z dala od brzegu, by nie płoszyć ryb z kilometr i potem pod prąd. Wprawdzie z pewną niepewnością patrzę na ścianę krzewów, jaka ciągnie się po obu stronach rzeczułki. Mój entuzjazm zupełnie gaśnie, gdy okazuje się, iż szpulkę z plecionką 0,04mm zostawiłem na kwaterze. Zakładanie do spinningu jak ultra delikatna muchówka żyłki o wytrzymałości prawie 5kg mija się z celem. Z braku laku mój zestaw jest identyczny jak na rzeczce nr 1. Niby też dobrze, tylko kij blisko 2,5m…
Myślałem, że się wścieknę. Gąszcz chaszczy pozwala zejść może z 500m. Dalej się nie da. Musiałbym zostawić kij i pozbyć się spodniobutów. Wchodzę więc w wodę .
Z rzutami nie idzie. Z nad głowy nie ma szans, a z boku, to często muszę wejść, na któryś brzeg. Wody przeciętnie do pół łydki. Bardzo błotniście, ale dno głównie kamieniste. Próbuję posłać jiga spod kija ale i to nie jest łatwe, tym bardziej, że te 0,5g trzeba trochę rozbujać, by doleciało do celu, który zazwyczaj stanowi mikro podmycie. Wiadomo, że nie ma po co podchodzić na 2-3m. Chociaż? Pierwsza miejscówka. Dołeczek – potem okazuje się, że tuż nad kolano – podmyta spora olcha. W pierwszym rzucie mikrojiga łapie około 25cm potoczek.
Ryba mała ale ten dreszczyk brania na wodzie nieznanej, tajemniczej i schowanej w takich gąszczach… Nieznana woda. Cudowne uczucie, gdy już się wie, że są, choć na oko spodziewałbym się co najwyżej malutkich płoteczek, cierników, i może okonków.
Ale wracamy do dołka. Pstrąg mimo, że mały – narobił huku i fal od brzegu do brzegu. Odczepiając go zaplatałem żyłkę w szczytówkę. Potrząsam jigiem, by wyprostować linkę. Przynęta w końcu wpada do wody, tylko tuż pod same korzenie. Nie był to atomowy strzał, ale branie co najmniej mocne…. Zawaliłem, kompletny brak reakcji, a ryba nie zacina się tym razem sama. Nawet jej nie widziałem. W ogóle łowi mi się ciężko, nie tylko ze względu na klaustrofobiczne warunki, ale też specyficzną poświatę. Z jednej strony półmrok drzew, drzewek i krzewów, a z drugiej silne słońce. Mimo polaroidów mam słabe rozeznanie w tym co przede mną. Częsta, cienka warstwa mułu na kamieniach stwarza złudzenie mętnej wody. Paweł dzwoni i zmartwionym głosem pyta, czy ja także zapadam się po uda w mule…
Tymczasem trafia się drugi pstrążek. Robię mu fotkę tylko po to, by tle pokazać skromne rozmiary rzeczki.
Po dwóch mniej więcej godzinach osiągam mostek, przy którym stoi nasze auto. Zmarnowałem co najmniej połowę miejscówek ze względu na niecelne rzuty i zaczepy. Zaliczam osiem brań, wyjmuję cztery pstrążki do może 28cm.
Po chwili pojawia się Paweł. Umęczony jak nie wiem co. Jego odcinek był ekstremalnie błotnisty, momentami zapadanie się w dno mogło nawet przestraszyć. Wyjął jednego potoczka, miał kilka brań ale w przeciwieństwie do mnie widział dwie ryby co najmniej 35cm.
Znów jakby przegrupowanie sił i po sporych kluczeniach [za nic nie mogłem trafić], jesteśmy nad rzeczka nr 2. Niby byłem tu raz, ale jakże inny widzę obrazek! Woda jest kryształowa. I niegłęboka. Okazuje się, że dwa lata temu non stop regulowano maleńkie zresztą dopływy rzeki i stąd ustawiczne zmętnienie. Nikt jednak nie potrafił wyjaśnić mi bardzo wysokiego poziomu wody w tamtym czasie.
Teraz jest inaczej. Wizualnie ze wszystkich pięciu cieków jakie tu zobaczyłem, rzeczka nr 2 jest wg mnie najpiękniejsza. Gdyby nie częste łany moczarki i znacznie szybszy nurt, byłaby podobna do rzeczki nr 1 na odcinkach, na których łowiliśmy.
Od początku widzę dość liczne pstrągi. Raczej niewielkie. Reagują powściągliwie. Największe ich zainteresowanie wzbudza żółto – brązowa „mucha” lub pawik spływające zupełnie swobodnie. Zazwyczaj żyłka stawała, a pstrąg był już zapięty. Kondycja ryb doskonała, choć nie widziałem nawet jednej średniej wielkości [40+]. Największym jak się okazało był kropek o długości 34cm.
Za to doświadczenia typowo turystyczne [widoczki] – coś wspaniałego. Już wiem, jakim cudem coś co kilka kilometrów wyżej ma metr szerokości i 5cm głebokości, tu jest wielkości Rudawy poniżej mostu w Kochanowie, choć ma całkiem inny charakter. Okazuje się, iż co kilkaset metrów trafiam na przepiękne źródełka. Najpiękniejsze wypływały z bardzo wysokiego zbocza. Niosły kryształową i bardzo zimna wodę, nie po piaskowo – gliniastym gruncie, a po drobnych kamykach.
Tuż po 19.00 kończę, bo mimo umiarkowanie licznych brań nic nie zapowiada kontaktu z większym okazem. Ponieważ w tej rzece też mnóstwo powalonych drzew, w wielu miejscach nie bardzo do pokonania z wody w spodniobutach, gdzie mogłem, starałem się iść brzegiem. Co mnie zaskoczyło – często było to możliwe i dość łatwe. Ale też i ułudne. Idąc dłuższy czas po bujnych trawskach wszedłem na jakieś jakby bagno. Dobrze, że skończyłem z tego powodu rozmowę z Agnieszką, bo utrata telefonu byłaby pewna. W prawdzie wycofałem się z trzęsawiska, ale wpadłem za to w wywierzysko. Niby je zobaczyłem, ale wyglądało na ograniczone powierzchniowo. Tymczasem spowijała je gęsta chmura osadów wokół, które wziąłem za stałe dno. Postawiłem nogę i zwaliłem się na twarz. Jakoś tak szczęśliwie się przekręciłem, że trochę tylko wody wpadło w spodniobuty, ale strachu się najadłem.
Nie kontaktując się z kolegą, spotykamy się przy moście prawie w tej samej chwili.
Kolega miał odcinek jakby przełomowy, relatywnie bardzo głęboki, szerszy. Także nie miał kontaktu z jakimś większym potokowcem. Ja skończyłem z tuzinem niewielkich kropasków i dwoma okonkami.
Nie byliśmy zadowoleni z tego dnia. Uczciwie przepracowany, ale z wynikami bardzo kiepskimi. Jedyny plus, to poznanie nowych rzeczek, bądź ich odcinków. Trzeba było zebrać siły na dzień ostatni. Do snu się nie zmuszamy, ale i tak kładziemy wcześniej niż można by. Ostatni dzień pokazał, że warto było.
8 odpowiedzi
Co Twoim zdaniem ma decydujace znaczenie, ze na takich pstragowych rzekach są brania lub nie? Pora dnia, pogoda…?
Moim zdaniem są bardzo rzadkie dni kiedy pstrągi nie biorą. Wg mnie to jedne z najmniej podatnych ryb na aurę [wiatr, słońce, ciśnienie itd.choć mają zapewne swoje preferowane przedziały temperatur, kierunków wiatrów i ciśnienia itp.], i zawsze cześć jest aktywna. To, co decyduje o sukcesie to jednak znajomość wody. Ja na Rudawie, gdy jeszcze były ryby w zasadzie niezmiernie rzadko miałem wyjścia nad wodę bez kontaktu z rybą w okolicach 37-38cm. Po prostu wiedziałem gdzie są i nie wynikało to z czytania miejscówek, tylko częstego bycia nad wodą. Wiedziałem z której strony, jak podać i jaką przynętę w dane miejsce, by zwiększyć szanse. Na nowej wodzie tego nie ma. Poza tym ryby ewidentnie najadły się dwa dni wcześniej i jako tako reagowały dzień wcześniej. A co decyduje? Nie ma reguł, które można odnieść na wszystkie wody. Przykład: na Rudawie jest tak, że gdy zaczyna padać deszcz w ciepłej porze roku, to tuż na początku opadu pstrągi jakby się wściekają, ale trwa to może 5-10 minut. Potem jest zazwyczaj godzina totalnej przerwy, zanim powoli się rozkręca, ale żerują już powściągliwie. Natomiast odnoszę wrażenie, że tam gdzie byłem,silny deszcz jest zawsze świetnie działającym czynnikiem cały czas jak pada.
Dzięki za wyczerpującą odpowiedź. Pstrągi zaczynam dopiero poznawać, ale wydają mi się być bardzo chimerycznymi rybami, kaprysnymi i nieprzewidywalnymi. Deszcz moze ich trochę zmylac, trudniej im ocenic czy to na oewno kropla czy przyneta. Na pewni sa ostrożne. Tym bardziej dobre połowy, zwłaszcza na rzece, której się nie zna sa godne podziwu, a słabe – nie są ujmą.
Miałem kilka razy tak. Wyjazd na 2, 3 dni po którym człowiek wiele sobie obiecuje. potem po takim dniu jak opisujesz, napięcie rośnie i ciśnienie zeby zrobic co sie da.
Co z tym „no killlem” na Krzeszówce? Będzie w końcu?
Już w najbliższych dniach udzielę w tym temacie konkretnej odpowiedzi.
Czy to aby nie zostało przeglosowane? Skandaliczna sytuacja!
Niezależnie od odpowiedzi [myślę, że z początkiem przyszłego tygodnia] – dam znać. Jeśli będzie brak odpowiedzi lub negatywna to opiszę w szczegółach.