Wstałem niedawno. Już w domu. Kropek, a raczej mroczków przed oczami już nie mam. Byłem cztery dni w stanie wędkarskiej, pstrągowej psychozy. Niestety tak wyczerpujący rytm dnia swoje robi. Pewnie z 15 lat temu dałbym radę, ale teraz już nie ta kondycja. By nie marnować czasu wstawałem o 3.00 – 3.30. Tura poranna – przeciętnie od 5.00 do 11.00 i potem wieczorna od 17.00 do 20.30. Sumienie nie wytrzymało i wziąłem ze sobą rodzinę, więc nie było szans przespać tych jałowych wędkarsko godzin około południowych i nabrać sił. Do rzeczywistości już wróciłem, ale kropki w głowie mam nadal. Zacznę od początku.
Dwa lata temu zaliczyłem pstrągowe wody z prawdziwego zdarzenia. Nie z setkami rybek po 20cm, tylko z realną szansą na pięć dych. Wtedy ustanowiłem, jak na razie skromny jeszcze, prywatny rekord kropkowańca – 46cm. Dla przykładu powiem, że Karol, który mnie zaprosił w te strony w tym roku ma swoją życiówkę liczącą 57cm, a pewnie to nie ostatnie Jego słowo. Od razu powiem, że nie byłem nad jakimś licencjonowanym łowiskiem z extra cenami, choć składkę danego okręgu [dniówka lub trzydniówka] musiałem opłacić. Normalnie klnę na to jak wszyscy, ale w tym wypadku te kilkadziesiąt złotych wydałem chętnie, bo widać pracę, zaangażowanie i efekty. Łowi się ryby w dużej części dzikie, z naturalnego tarła, a wszystko jak uwielbiam: w niewielkich rzekach otoczonych dosłownie nieprzebytymi często o tej porze roku chaszczami. Ktoś może mieć inne zdanie, ale dla mnie duży pstrąg z takiej wody jest jednak trudniejszy, szczególnie do wyholowania, niż identyczna ryba z Sanu czy Dunajca.
Dzień przed wyjazdem miały miejsce dwa wydarzenia. Po pierwsze, na śmiesznie małym [jakieś 28cm] pstrągu z Rudawy złamałem swój kijek. Ten, co się zgubił i znalazł po naszych zawodach na Dłubni – Prądniku. Być może zaliczając upadek z dachu auta, jednak gdzieś się nadwyrężył. No i jakby odpadła mi opcja 2m długości kija, bardzo przydatnego na zakrzaczonych rzeczkach.
Przypomniałem sobie też, że z info od znajomych z różnych rejonów wynikało, iż pstrągi generalnie reagowały na możliwie małe przynęty o charakterze sztucznej muchy. Podobne były moje spostrzeżenia z moich dwóch „treningowych” wypadów nad Rudawę. Raczej jałowych, ale faktycznie – gumy, wahadła itp. nie miały wzięcia nawet u malców, które gonią za czymkolwiek. Jedyny telefon ratunkowy jaki mi przyszedł do głowy to Wojtek. Na szczęście facet miał czas i wpadł do mnie z całym warsztatem, poświęcając dwie godziny.
Przyznam, że z przyjemnością oglądałem jego pracę i samo kręcenie much o czym mam liche pojęcie. To niezły kawałek rzemiosła z artystycznym zacięciem. Oczywiście wabiki były rasowane pod spinning.
Miałem trzy opcje sprzętowe:
– lekki i szybki ale bez przegięcia w „lajt” spinning do 15g, 2,55m i do niego żyłka 0,20mm [pod typowe wabiki spinningowe]
– ten sam kij ale z plecionką 0,12mm do mikrojigów, aby mieć realne szanse z dużym pstrągiem – w ogóle tego nie przetestowałem wcześniej]
– z braku innej, krótkiej wędeczki zaryzykowałem z kijkiem na wzdręgi [do 6g], plecionką 0,04mm ale bardziej myślałem tu o lipieniach i typowych nimfkach pod muchówkę
Co do przynęt mój zestaw składał się słownie z dwóch woblerów, które wożę dla spokoju ducha, bo nie lubię na te przynęty łowić pstrągów, własnego wyrobu wahadełek plus trzech profesjonalnych, większej ilości gumek [głównie perłowe twistery 5cm], ale też robalopodobne – gumki wszystko na główkach 0,5 – 2g. Postawiłem przede wszystkim na mikrojiga, oraz streamery i muchy zaadoptowane [minimalnie dociążone] do spinningu.
Wojtek ukręcił mi wg mojej „receptury”, kilka, niegdyś bardzo skutecznych na Rudawie mikrojigów. Były wśród nich białe z myślą o łowieniu pod wieczór – mam z tym kłopot i tylko śnieżnobiałe wabiki widzę w miarę nieźle, w półmroku.
Chciałem zwrócić uwagę na przynęty, które Wojtek mi sam zaproponował, a ja na własny użytek nazwałem je pawikami [są z piór pawia]. Uratowały mi pierwsze dwa dni, kiedy ryby autentycznie na nic innego mi nie brały. To te dwa czarne jigi na pomarańczowych główkach. Mogę w ciemno polecić ten typ wabika, przynajmniej latem i na rzeczkach, które nie są na pewno górskie w swoim charakterze.
Teoretycznie wszystko miałem: przynęty, zapas żyłek i plecionek, trzy i pół kija [ jeden z drugim, zapasowym segmentem górnym]. Kilka godzin jazdy i jestem.
Rzeczka nr 2 – późne popołudnie i wieczór.
Przeżywam autentyczne zaskoczenie. Wybieram odcinek górny, gdzie rzutem na taśmę, dwa lata temu, tuż przed wyjazdem złowiłem swoje kolorowe i tłuste 46cm. Jeśli ktoś zna, to dla porównania: rzeczka wielkości Sanki w Dolinie Mnikowskiej i bardzo do niej podobna w charakterze dna [bardziej kamienista], głębokości i prędkości nurtu, tyle że monstrualnie zarośnięta nad brzegami…
Była podobna. Poziom wody jest o 50% niższy niż gdy byłem tu poprzednio.
Najlepiej widać to na poniższym zdjęciu, gdzie normalnie woda do połowy wypełniała i przysłaniała korzenie w podmyciu po prawej stronie.
Krótko mówiąc – tam, gdzie normalnie jest wody do kolan, teraz ledwie nad kostki. Z trudem trafiłem na może pięć dołków z wodą po pas. Kłopot w tym, że w tych warunkach, by o czymkolwiek myśleć, trzeba podchodzić do ciemniejszych jamek wody, otoczonych zazwyczaj takim szpalerem gałęzi, czy kijów w zwalisku, że celny rzut nawet z kilku metrów w szpary, jest mało realny, nie mówiąc o holu. Tam gdzie jest więcej przestrzeni na dalszy rzut z biodra, woda sączy się po podłożu i poza narybkiem nie ma tu nic.
Dodam, co sam zweryfikowałem poprzednio, że na takich prostkach tyle, iż przy nurcie głębokim na około 50cm w standardzie miałem ryby do 35cm. Teraz?…
Jak na złość wziąłem jeszcze kij 2,55 z plecionką 0,12mm. Wchodzę w rzeczkę. Już wiem, że będzie „porobione”. Nie wiem jak mam się kręcić z tym kijem. Niby tylko 0,5m więcej, ale na pstrągi, na które w tym roku wybrałem się z 7 razy łącznie i zawsze z kijem 2m [i drugi sezon łaziłem tylko z takim], powoduje, że non stop o coś zaczepiam. Do tego plecionka jakby miała w sobie magnes – wszystko do niej się lepi. Najmniejsze przynęty odpadają. Nimfy lecą najwyżej na 3-4m. Kij się nie ładuje, a taka plecionka to już za gruby kaliber dla tych dziesiątych grama. Skutek nie przetestowania ekwipunku w realu. Niby podejrzewałem, że nie zadziała, ale…
Normalnych wabików spinningowych nawet nie próbuję zastosować. Jest za płytko! Okazuje się, że dość daleko [jakieś 10m], jestem w stanie rzucać tym sprzętem pawikami Wojtka. Co więcej – ryby bardzo ochoczo na nie reagują. Bardzo szybko spinam niestety około 35cm sztukę. Mam sporo wyjść i brań maluchów.
Przyznam , że na tak kulawym zestawie, po około godzinie rzuty w szpary między kijami mam nawet celne – powiedzmy skuteczność 30%. Oznacza to, że odczepiając przynętę z gałęzi, płoszę sporo ryb pod 35cm, choć nic większego nie ucieka z dołeczków.
Po którymś rzucie skacze mi po drugiej stronie zestawu potokowiec, jak już przyzwoity z krakowskiej Rudawy. Ma 36cm.
Okazuje się, iż ten fragment bardzo szybko się kończy niewielkim jazem, wyglądającym jak kaskada z kamyków, patyków i co tam tylko naturalnego na tym może się zatrzymać. W każdym razie nawet najmniejsze pstrągi na bank są w stanie płynąć powyżej, bo jaz nie ma postaci muru, tylko raczej jakby nieforemnych schodków.
Powyżej mini zapory znów niespodzianka, bo rzeczka jakby innego rodzaju. Długie prostki, wody jeszcze mniej, dno piaszczysto – muliste i okazuje się iż nieprawdopodobnie zwodnicze. Te ciemne marginesy pod brzegami to nie głębsze podmycia tylko muł. Poza tym piaskowe muldki. Niby pięknie, ale co tam większego może chcieć żyć, jeśli woda po kolana jest naprawdę głębiną…
Sporadycznie widzę niewielkie pstrążki, łowię cztery mikro okonki. Widzę sporo ślizów i jakichś małych rybek, bardzo niewielkich, których nie jestem w stanie w półmroku zidentyfikować. Migają gdzieniegdzie typowej wielkości płotki.
Trafiam w końcu na jakąś samotną olchę. Jest podmycie i nawet nie zawalone gałęziami. Jig upadł w ciemne tło głęboczka; natychmiast widzę nikły już w przy zachodzie słońca błysk. Koziołki wywija drugi pstrąg. Ma 38cm, choć specjalnie tego po nim nie widzę. W ogóle ryby jakieś takie „biedne”.
Potem mam już sporadyczne wyjścia i nic nawet ledwo miarowego nie pojawia się.
W ogóle, na tym wyjeździe ryby mnie zaskoczyły mizerną aktywnością popołudniowo – wieczorną. Uważałem i na razie nadal tak sądzę, że wieczorna, żerowa aktywność pstrągów w pełni lata jest mniej intensywna, [co nie znaczy, że słaba], ale dużo dłuższa niż ta po świcie, kiedy ryby są bardzo energiczne, ale raczej krótko. Tymczasem przez wszystkie dni popołudnia były zdecydowanie słabsze niż ranki.
Finalnie miałem dwa małe ale miarowe pstrągi i siedem malców – łącznie około 30 kontaktów.
Na jeszcze jeden fakt chcę zwrócić uwagę. Woda tej rzeki na tym odcinku ma niezwykły, nieporównywalny z czymkolwiek zapach wspaniałej czystej wody. Gdyby nie lekka nerwówka ze źle dobranym sprzętem, to można by tak człapać w nieskończoność i wciągać te wszystkie zapachy wszelkich zieloności i wody. Zero śmieci…
Rzeczka nr 2 – ranek
Cztery godziny snu i pobudka. Karol tłumaczy mi jak dojechać na znacznie niższy fragment rzeczki, nad którą byłem wieczorem. Uprzedza mnie, że to będzie straszne zadupie, ale to jest super zadupie. W pozytywnym rozumieniu słowa. Podziwiam ścianę lasu w oddali, różany niczym z „Pana Tadeusza” wschód słońca, ogromną przestrzeń zamglonych łąk. Niby ciut kiczowaty widok i pewnie takim by był, gdyby stanowił obrazek na ścianie. Na żywo tylko jakiś technokratyczny baran, albo zwichrowany dalekimi wojażami płytki umysł, zapatrzony w pięć gwiazdek hoteli pośród palm, nie doceniłby takich klimatów.
Gdzieś tam z mgły dochodzi mnie donośne „poszczekiwanie” byków jeleni. No może jednego. Nie znam się.
Nieopodal wije się dość leniwie rzeczka.
Tu będę szczery – nie mam kompletnie serca do takich odcinków, jeśli idzie o pstrągi. Gdy spojrzymy na brzegi, to – tu info dla wędkarzy z Krakowa – jest identyczna jak nizinna Rudawa. Natomiast dno jest całkiem inne i niesamowicie wręcz zmienne. Co 100 – 200m, czasem po pół kilometrze mamy zamiast dominującego piasku kamienie, które ustępują po chwili iłom i mułom. Czasem dno składa się ze wszystkich rodzajów podłoża. Oba brzegi mają metrowej szerokości marginesy z roślinności wodnej, głównie moczarki. Woda ma lekko żółtawy odcień ale nie tylko nad żółtym piaskiem. Taka jest też nad kamykami, czy gliniastym dnem.
Widzę co jakiś czas kółeczka na wodzie, ale to ewidentnie niewielkie rybki. Wprawdzie po drodze rzeczkę zasila podobnej wielkości dopływ, ale kłopot tu ten sam, co dzień wcześniej. Nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek to powiem będąc na pstrągach, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: mało wody. Jakaś masakra. Dwa lata temu, na podobnym fragmencie, co chwilę musiałem wychodzić na brzeg, bo było naprawdę głęboko, ale dziś przez pierwszą godzinę mam non stop do pół łydki… Woda też „pachnie”. Zalatuje szambem, jak nie wiem co – to zapewne efekt niskiego stanu i ledwo pracującej oczyszczalni, znajdującej się trochę wyżej w jedynej tu trochę większej miejscowości.
Miejscowi wędkarze miewają tu nieprawdopodobne wyniki. Z tej rzeczki Karol ma swoją życiówkę, zresztą jestem tu, bo ja też. Na muchę łowi się tu masę lipieni. Czterdziestki nie są rzadkością. Sam mam zestaw „niepoważny” jeśliby myśleć o kropkowańcach. Wzdręgowa wędeczka z plecionką jak włos i maleńkie nimfki. Może być lipionek, byle zaliczyć gatunek.
Po półtorej godzinie rzeźbienia maleńkim wabikiem w dnie, poddaje się. Mam jeden spad maleńkiego pstrążka i jedno domniemane branie. Lipieni, w każdym razie na tyle dużych, żeby z całą pewnością powiedzieć że to one, nie widzę.
Próbuję różnych mucho podobnych jigów ale lipa, zero brań. Szczególnie przykładam się do nielicznych miejscówek z pojedynczymi drzewami. Najczęściej to olchy lub wierzby. Tylko tu bywa, iż jest nawet po pas, a ciemna plama wody pozwala sądzić, że jakiś pstrąg znalazł tu kryjówkę.
Dopiero około 6.30 mam pierwsze wyraźne kontakty z pstrągami. Okazuje się iż cokolwiek reaguje tylko na pawiki Wojtka. Przynajmniej z tego, co mam, nic innego nie wzbudza w nich entuzjazmu.
Regułą dnia są zacienione fragmenty. Więcej brań, nawet dwa –trzy z jednego miejsca, mam po przejściu około 1,5km, gdy zgrupowania olch są liczniejsze.
Zaczynam się bardzo przykładać do każdego takiego miejsca, którego wypatruję, gdyż na otwartych przestrzeniach panuje totalna cisza. Ani nic nie bierze, ani nawet nie ucieka.
Kolejne branie to silniejsze niż poprzednio ugięcie wędki. Walka emocjonująca choć niedługa. W podbieraku mam niemałego pstrąga ale cienkiego jak w zimie. Mierzę go i ma równo 40cm.
Miałem też zaskakujący przyłów, którego się kompletnie nie spodziewałem, gdyż nimfy odstawiłem, a pawika ściągałem dość szybko. Tymczasem na łagodnym łuku wprawdzie bez drzew ale z głębszą jak na realia, całkiem bystrą wodą, mam silne pobicie i początkowo zaskakująco duży opór. Kilka sekund potem widzę, iż ryba nie jest duża, za to całkiem szeroka i to ta powierzchnia w silniejszym prądzie sugerowała coś większego. Tymczasem na końcu zestawu ładna, blisko 30cm…płoć.
Kolejne odcinki są diametralnie różne od siebie. Najpierw z trudem pokonuję jakieś 300m fragmentu, jak na środkowej Sance.
Sypkie iły i wciągający muł. Zajmuje mi to około dobrych 40 minut, choć woda jak kanałek, tyle że tu głęboka. Non stop po pas i tak od brzegu do brzegu. Cóż – regulacja, widoczna zresztą na całym fragmencie. Z daleka widzę jak jakaś ryba goni coś w poprzek nurtu. Tak kilka razy zanim doszedłem w zasięg rzutu. Branie było natychmiastowe – potoczek 35cm.
Kończyłem na bystrym lecz koszmarnie płytkim fragmencie z wysokimi piaszczystymi burtami.
Ryba niestety żerowała coraz słabiej, im bardziej robiło się gorąco. Około 11.00 było lekko 30 stopni.
Wracam nieznacznie rozczarowany. Zero lipieni i nawet cień czegoś naprawdę dużego nie mignął. Poza tym powrót, to pokutna droga. Rzeką, szczególnie na mulistych fragmentach idzie się nieprawdopodobnie wolno. Na lądzie zaś… Nie do opisania, jeden wielki supeł dwumetrowych pokrzyw, związanych jakimiś pnączami. Uszedłem może z 200m i dałem spokój.
Już przy aucie zauważyłem mocniejszy spław. Pofatygowałem się te 100m mimo, że już wypływałem ze spodniobutów po forsownym marszu w tym upale. Nie wiem czy rzeczywiście on był sprawcą sporego koła na powierzchni, ale wziął średniej wielkości, krępy okoń.
Podsumowując poranną turę: miałem 19 pewnych brań i jedno domniemane. Wyjąłem 7 pstrągów, 4 okonie i płoć. Niestety tylko dwa wspomniane były troszkę większe.
Pozytywnym doświadczeniem jest to, iż przy braku szczególnych zaczepów, nawet na tym śmiesznym zestawie, jest realna szansa wyciągnąć większego pstrąga. Cienka plecionka wymusza lekkie ustawienie hamulca, a szybki, lecz bardzo miękki kijek powoduje, że pstrągi jakby głupieją i nie ma tych szaleńczych zrywów. Początkowe obawy o zacięcie nie mają podstawy, bo z tymi „muszkami” jest tak, że kropkowańce same się zacinają. Takie mam wrażenie. Chyba trochę jak z metodą muchową.
Ponieważ nic nie wskazuje na zmianę sytuacji, postanawiam przenieść się na najlepiej mi znaną w tym rejonie rzeczkę nr 1.
2 odpowiedzi
O! Widzę tam kilka moich jigów 🙂
Dokładnie. I sprawdzają się pierwszorzędnie:) Dziękuję!