Zanim przejdę do głównego tematu, podzielę się moimi spostrzeżeniami co do Rudawy. Tak, zgadza się – dobrze czytacie. Z racji tego, iż mam ciut więcej czasu, poświęciłem, a właściwie straciłem pół dnia nad tą rzeką. No, ale jak człowiek jest niedowiarkiem… Sam się chciałem przekonać, jak faktycznie wygląda kwestia tej rzeki pod względem inwazji okoni. Tak naprawdę nie miałem wątpliwości, że to co mówią/piszą wędkarze jest prawdą. Chciałem jednak „dotknąć” rzeczywistości osobiście.

W pierwszy dzień  lipca  koło 15.00 doczołgałem się do łąkowego biegu Krzeszówki na wysokości Pisar. W cieniu z 30 stopni. Z ulgą ląduję w wodzie. Jest wyraźnie podniesiona; także złamana na jakieś 25%.

(fot. A.K.)

Mozolnie wiążę przynętę na cieniutkiej plecionce i widząc mały bałagan z linką wrzucam luźny koniec do wody. Chwilkę manipuluję przy kołowrotku gdzie niesforne zwoje trochę się poplątały. Nagle coś delikatnie ale wyraźnie szarpie szczytówką. Okonek. Taki z 13 – 15cm. Zazwyczaj łowiłem takich w Krzeszówce, w sezonie od 2 do 6 sztuk. Nawet się wtedy cieszyłem. Tak było przez ostatnie osiem lat. Sytuacja zaczęła się zmieniać w zeszłym roku. Jeszcze przed zatruciem, a po zimowo-wiosennym najeździe pozyskiwaczy mięsa, wędkarze zauważyli wyraźny wzrost liczebności okonków. Pisałem zresztą o tym. W tym roku mamy inwazję przez bardzo duże „I”.

W zasadzie rzeka jest wybrukowana okonkami. Są wszędzie: w bystrzach i wolniakach, na płyciznach i najgłębszych dołkach. Masakra.

Próbuję jakoś przebić się do pstrągów. Niestety pasiaki atakują totalnie wszystko. Różnica tylko taka, że od przynęt większych odbijają się, albo nie zacinają. W każdym razie gonią za każdym wabikiem jaki mam. Typowe wahadełka, woblery 6cm, większe gumy, o wirówkach nie wspomnę. Myślałem, że zignorują choć, albo nie zdążą w temacie mikrojiga, bo rzucam pod prąd. Przynęta dość szybko spływa. Gdzie tam. To dopiero zżerają, jak na wyścigach.  Rybek jak niżej nie są dziesiątki na niektórych fragmentach wody, jak myślałem, tylko setki o ile nie tysiące.

(fot. A.K.)

Po dwóch godzinach mam dość. Jadę na najwyższy, dopuszczony do łowienia fragment. Mimo innego charakteru wody, mam to samo.

(fot. A.K.)

Nerwowe skubnięcia, jedno po drugim. Wszystkie jak od linijki. Może jeden się wyłamał i był ciut większy. Chcąc nie chcąc wyjmuję 47 sztuk. Kontaktów jest z 200…

Straciłem nadzieję. Ta rzeczka i pewnie Rudawa też – są stracone jako wody górskie. Można zapomnieć o kropkach z naturalnego, bardzo udanego rok temu tarła. Okonków jest tyle, że zeżrą każdego, kolejnego, maleńkiego pstrąga. W przyszłym sezonie same odbędą tarło. Miałem utopijny z obecnej perspektywy pomysł, zebrania się w kilka – kilkanaście osób i odłowienie ile się da. Nawet paru internetowych znajomych z którymi się podzieliłem taką myślą , chciało się stawić nad wodą. Ale nie ma sensu. Wędkarzy musiałoby by być ze stu. Mało realne.  Albo nagle pojawić się z tysiąc pstrągów po pół metra. Kolejna fikcja.

A – pstrągi. Faktycznie. Przecież to dla nich dałem się spalić na słońcu. Widziałem jak może dwadzieścia próbowało zaatakować wabik. Wyjąłem ledwie sześć sztuk. Wszystko maluchy. Największy miał może z 28cm.

(fot. A.K.)

Jakieś pojedyncze miarówki pewnie są. Ale te okoniowe skubania tak usypiają, że ciężko reagować na każde branie mocniejszym szarpnięciem. Jedyny taki  targnął mocniej ogonem większego twistera. Od razu wiedziałem że okoń raczej nie ma takiej siły i szybkości. Założyłem większy ale bardzo lekki jig z dużą jeżynką. Branie było identyczne jak sto wcześniejszych. Nie zaciąłem. Tymczasem w powietrze wyskoczył trzydziestaczek – niewątpliwie dziki i tyle miałem z tego wszystkiego. Wypiął się…

Poniżej opiszę naprawdę niefartowny dzień. Bardzo rzadko zdarza mi się robić wędkarskie maratony jak dawniej. Zwyczajnie, w ostatnim roku czuję u siebie wyraźny spadek energii. Naprawdę spory. Wczoraj taki maraton zaliczyłem. I tak jak rzadko tyle godzin spędzam z wędką w ciągu doby, tak samo rzadko jest aż tak źle. Dzień był z tych super –mega  kaszaniastych.

Najpierw zaliczyłem Bagry. Nowo poznany, przesympatyczny spinningista, chciał zobaczyć jak się łowi wzdręgi. W zasadzie nie przypominam sobie bym specjalnie na te rybki nastawiał się w lipcu. No chyba że z pontonu. Na tym polega błąd wielu ludzi: kalkulują, że w wakacje to popróbują takiej lekkiej zabawy. Tymczasem jak jest normalny dzień, to na ogół w temacie spinningu mamy styczność z małymi rybkami. Natomiast jak dzień jest kiepski…Są lepsze okresy dla spinningisty na ten gatunek niż wakacje.

W sumie z perspektywy krasnopiór to brakowało niewiele. Wprawdzie zaledwie 20 stopni, ale sporo słońca. Ciśnienie, które im specjalnie nie przeszkadza, jakie by nie było – też jest dziś ok. Typowe dla moich stron 983hPA. Tyle, że wiało jak nad morzem. Jakieś 8-10m/sek. Kolesie na deskach popylali jak w Miami albo na innych Hawajach. Ja się czułem jak nad Bałtykiem. Wejście po pas w wodę, to fale rozbijają się pod brodą.

(fot. A.K.)

Wciąż trudno mi ten fakt zaakceptować, lecz nie złowiłem żadnej krasnopióry. Nawet nie widziałem żadnej, co by z ręki wystawała. Co najwyżej takie do 15cm.

By ochłonąć nieco, a pewnie i odreagować, meldujemy się nad Wisłą. Tu też zaskoczenie. Podniesiona o dobre pół metra i „trącona” na 50%. Na wodzie cisza nie licząc sporych fal. Poświęcam z pół godziny boleniom . Oczywiście nic. Siadam więc i kontynuuję, przegryzając pizzą na zimno – jedno z moich ulubionych dań nad wodą, gdy w ogóle jem, bo na ogół szkoda mi czasu. Rzucam niedaleko, może 12m od lądu, na granicę wyraźnego nurtu. Woda tam ma może 1m głębokości.  Rzut jak kilkanaście wcześniejszych. Zwijam. Ale przestaję i sięgam ręką po zawinięte w aluminiową folię jedzenie. Druga ręką minimalnie podciągam wabik, tak aby nie gasł. Odgryzając kęs czuję mięsiste choć spokojne branie. Sam nie wiem. Boleń może by się zaciął, więc pewnie sandacz. Ryba musiała być już trochę większa, bo to się czuło. Oczywiście, jak zazwyczaj w takim momencie, zdobycz się spięła. Choć to może nie tak – ona nawet się nie zahaczyła. Po prostu w miejscu zdecydowanie przytarmosiła wobler i zostawiła go.

Schodzimy niżej. Jakieś nadzieje dają zalane kępy traw na żwirowisku.  Rzucamy i rzucamy. W pewnym momencie słonce znów wyjrzało zza wielkiej chmury. Metr przed moimi nogami stoją dwa jazie. Takie 40+. Uciekły dość szybko, ale równie szybko pokazały się znów. Nic ich nie interesowało. Kolega w pewnym momencie ma silne szarpnięcie. Piętnaście metrów przed nim ponad czterdziestocentymetrowy leszcz, spanikowany udaje delfina. Wszystko jasne. Tyle, że ja też mam podcinkę. Trochę się obawiam o przynętę, bo żyłka 0,10mm a leszek z tych pod pięć dych.  Niby coś się podziało, ale nie na tym polega wędkarstwo.

Przesuwamy się kilka kroków. Na małym przelewie udaje mi się w końcu wyjąc cztery klonki do 34cm. Dwa kolejne spadają krótko po zacięciu. Lepiej, lecz nadal mizernie.

Ostatnia godzinka do końcowe kilkaset metrów wpadającej niedaleko rzeczki. Nie byłem tu ze dwa lata, jak nie trzy. Woda mała, dno z fajnego żwiru. Dopiero w większym jak na ciek rozlewisku, stajemy na kilkanaście minut. Mamy jakieś brania. W moim wypadku niezmiennie delikatne. Zmieniam wirówkę streamepps na maleńki ripperek.

Samego brania nie rejestruję;  czuję tylko szybki odjazd. Jestem pewien, że rybę znów podhaczyłem. Na szczęście jest inaczej. Kolejny kleń ma te 40cm i jak na rzeczułkę nie jest mały.

(fot. A.K.)

Kolega łowi drugą rybę tego gatunku.

Musimy kończyć, bo czeka na mnie Maciek. Jedziemy na jego sandaczową miejscówkę. Rok temu wyjął kilka ryb 70+ w tym jednego na 86cm.Brzany 70+. Z sumami nie wygrał jak na razie, mimo sumowych później zestawów.  A był zaledwie kilka razy… Przy takich faktach trudno się nie skusić, choć relatywnie daleko.

21.00. Rany! Na takim pustkowiu to dawno nie byłem. Jaka cisza. To znaczy dźwięki powolutku zasypiającej rzeki są ale nic ponad to. Krajobraz wręcz sielski, bardziej ze względu na aurę, bo sama rzeka wygląda okrutnie surowo i bezbarwnie. Zero, absolutnie zero jakichś charakterystycznych punktów. Maciek pokazuje mi że tam, tam i tam są wielkie pniaki leżące w poprzek nurtu i to te najlepsze miejsca. Tyle, że dziś niewidoczne. Woda podniesiona na granicę roślinności, pod pionowo unoszące się brzegi.

(fot. A.K.)

Normalnie, poniżej traw  jest około półtorametrowy margines samych kamieni.  Z jakichś tam doświadczeń dawnych lat wiem, że chodzi si po tym ciężko, nocą bardzo trudno, ale dziś będzie extra trudno.  Zastanawiam się jak w tych warunkach przejść te 400-500m które kumpel zazwyczaj pokonuje. Wprawdzie nie zanosi się na szczególnie ciemną noc, ale…

Wiem, że czegoś zapomniałem z auta. No, tak – latarka. Dawno jej nie używałem i nie wziąłem. Maciek ratuje mnie zapasową, jaką ma tyle, że to nie czołówka. Później okazuje się, iż bez niej miałbym niemały kłopot z wyjściem na szczyt brzegu.

To, co mnie tu uderza, a czego nie ma na w sumie identycznych, tylko jakby o mniejszych gabarytach odcinkach Wisły w moich stronach: setki, jeśli nie tysiące spławów uklejek i drobnych kleników, jazi czy co to tam pływa. Głównie na granicy z trawami, ale także w środku rzeki. Momentami rybki wyskakują w powietrze, ale bez dzikiej paniki – podgania je coś niewielkiego.

Łowię kijem 3m z plecionką i Rapalą Oryginal 9cm.  Myślę, że zestaw typowo sandaczowy.

Dzień powoli gaśnie. Cichnie już wszystko, nawet rybi drobiazg przestaje się głośno chlapać. Zwijając linkę, już w półmroku, zapatrzony w monotonny nurt, zawieszam się totalnie po całym, niezbyt emocjonującym dniu. Chyba jestem nieźle zmęczony, bo chwilami wydaje mi się iż lekko kręci mi się w głowie od gapienia się w jeden punkt na wodzie. Dobrze że robi się wyraźnie chłodniej.

Kilka przepuszczeń wachlarzem pod różnym kątem do linii brzegowej, kilka tras wzdłuż linii podlanych traw. Jak na razie zero. Choć nie do końca. Jeszcze przy pełnym świetle, mam wyraźny kontakt. Ułamek sekundy. Jakby wobler na chwilkę „przytulił” się do czegoś dużego.

Jest już prawie ciemno. Kilkaset metrów w górę, tam gdzie poszedł Maciek, słyszę łomot sumowego ataku. Brzmi imponującą, choć trochę takich słyszałem.

Schodzę na kolejne stanowisko, czyli wymyślone 40 małych kroczków. Jakieś 20m. Zajmuje mi to ładnych parę minut. Nie chodzi tylko o ciszę. Jest sakramencko niewygodnie i niezbyt bezpiecznie.

Znów kolejne rzuty. Pod kątem i równolegle. Jebudu! Ale wąsacz wykorbił w coś pod powierzchnią! Na wodzie lej jak po jakimś granacie, i wręcz złowrogi w tych ciemnościach dźwięk. Czuję, jaki mi włosy pod czapką lekko stają dęba. Mimo wszystko nieswojo, choć tak zarazem pięknie. Wszystko cichnie i znów jest wokół posągowy spokój.

Zmieniając miejsce płoszę znajdujące się prawie na lądzie dziesiątki ryb przedziału 15-30cm. Chmary. W pewnym momencie słyszę atak. Zwiastuje coś dużego, ale raczej nie mały sum i nie boleń. Przy samym brzegu. Nie widzę, ale to gdzieś poniżej mnie. Patrzę na zegarek. Dochodzi 23.00. Przy okazji znów jakby mi się zawraca w głowie, bo próbuje ogarnąć niebo z taką ilością gwiazd, jakiej nie widziałem chyba od pobytu w Bieszczadach, już ładnych parę lat temu.

Po chwili kolejny atak. Tym razem widzę, a przynajmniej mi się wydaje, iż rozbryzg miał miejsce jakieś 40m niżej, gdzie wiszę nad lustrem wody. Jakiś rasowy drapieżnik, choć żaden okaz. No, jakby to był kleń to już piękny. Na końcu zestawu nadal absolutny spokój. Powoli czuję senność i gdyby nie ból pleców po całym dniu i teraz szczególnie dający się we znaki, przy ekwilibrystyce  związanej z każdym kroczkiem. No już nie jest chłodno. Jak na lipiec jest zimno.

Kolejny punkt osiągnięty. Nie rzucam. Rozmasowuję dupsko, na które upadłem gdy jakiś kamolec odjechał mi do wody. Zsunąłem się po pas w Wisłę. Dobrze, że w spodniobutach. Nadal jestem suchy. Hałas wygnał chyba wszystko, co żyło w promieniu 50m. Do tej pory słyszałem/widziałem jeszcze z pięć ataków. Wszystko przy brzegu, Rybom dałbym maksymalnie po 60cm.

Północ. Oddycham wiślanymi oparami leniwie podnoszącymi się ku niebu. Lekka „zębatka” mimo wziętego podkoszulka z długim rękawem. Przed chwilą zaliczyłem branie. Mocne szarpnięcie, ale to jakiś kleń albo jaź porwał się na szczyty. Cokolwiek co ma zęby w paszczy albo boleń, po czymś takim dawno by wisiał. Dzwonię do Maćka. U niego podobnie – jedno targniecie, najpewniej jakiegoś klenia. Dajemy sobie jeszcze kwadrans.

Około 00.30. Jestem w końcu na szczycie brzegu. Wiedziałem już po schodzeniu nad wodę, na początku, że będzie cyrk, ale to, co zaliczam… Bez latarki trzymanej w zębach nie miałbym szans wyjść bez pokaleczonych dłoni, kolców wszelkich zielsk w palcach i poparzonej gęby mega pokrzywami. I nie wykluczone że zaliczyłbym kąpiel przy tych kilkumetrowych stromiznach. Cieszę się jak głupi, bo być może już za kilka lat nie poradzę sobie w tych warunkach. Czas jest nieubłagany, a kondycja niestety nie wieczna.

Dobra. Co teraz. Nie jest super ciemno, ale wszechobecne pajęczyny mgieł kołują orientację do zera. Idę jak taran przez w sumie nie wiem co – coś mega zielonego, splątanego i silnego. Rzucam co chwilę okiem na prawo, gdzie majaczy czarna przepaść, świadcząca o tym, iż nie zgubiłem krawędzi rzeki. Iść w „łąkę” to samobój.

Cóż, moje pierwsze tu podejście i zero. Ale wiem, że to nie ostatnia próba. Warunki dziś nie zachwyciły, szczególnie ta przybrudzona woda. Może w dzień było lepiej? Choć cała dniówka była przecież słabiutka.

Maciek odjeżdża. Ja jeszcze chwilkę się waham. Plan był taki, że kimnę się do 3.00 i o szarówce znów na burtę. Trochę obawiam się o powrót, żeby nie przysnąć za kierownicą, ale najbardziej odpycha mnie temperatura. Jest tylko 12 stopni. Musiałbym podgrzewać co jakiś czas w aucie, bo zupełnie nic cieplejszego nie mam. A wyjście nawet z ciepłego auta w lodowatą z takiej perspektywy mgłę? Wymiękam i wracam. I tak tu jeszcze wpadnę, i to szybko.

W domu ostatkiem woli walczę ze sobą by nie zrobić „dnia obleśniaka”. Jakoś tak upycham się w wannie.  W łóżku głowa prawdopodobnie jeszcze nie dotknęła poduszki, a już spałem.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *