Brzmi jak jakaś dywizja albo brygada. Ale nie. Po prostu zaliczyłem wyprawę na pontonie. Pierwszą od blisko dwóch lat. Ostatni raz pływałem w 2014r. Rok temu przesunąłem sobie zabawę z pontonami na jesień i wykańczanie chałupy zniweczyło plany. Dobrze że nie wykończyło mnie 🙂 A było blisko.
Wywlokłem więc teraz oba pływadła. Powiem Wam, że jeszcze nigdy, ani po żadnej wyprawie, ani nawet po całym sezonie nie miałem takiego czyszczenia gumowych gratów. Niby były zabezpieczone w materiałowych futerałach, ale poziom zasyfienia wszelkimi kurzami i pyłami był taki, że nie wiedziałem jak to ruszyć. Zawsze też jest niepewność czy coś, gdzieś się nie uszkodziło, [a były przerzucane gdzie się dało w zależności od potrzeby w czasie prac], lub najzwyczajniej nie rozkleiło itp. Szkoda byłoby przekonać się nad wodą, że ucieka powietrze, albo jest inny problem. Rozłożyłem więc wszystko jakbym miał startować w rejsie przez cały bieg Wisły, myłem toto i zajęło mi to uczciwie pół dniówki.
Potem jeszcze odpaliłem silnik ze śrubą w kuble na wodę, ale nie było niemiłych niespodzianek.
Plan na ten pierwszy po przerwie wypad był prosty, ale bogaty. Najpierw miał być okoniowi uskok, potem tzw. „spiżarnia”, następnie jaziowa mielizna i na koniec sprawdzenie kawałka dzikiego brzegu. Zakładałem, że nic szczególnego nie będzie się dziać, więc godzina na każdej miejscówce plus droga do nich i skończę o 21.00.
Plan szybko diabli wzięli. Z powodu ryb. Faktycznie na pierwszej miejscówce była pustynia. Wprawdzie nie miałem ze sobą echa, ale mimo upływu czasu wszystko się zgadzało. Uskok pierwszy, potem pień drzewa, z anim uskok okoni, a właściwie dziura o powierzchni około 10m kwadratowych. Zero. Tego się zresztą spodziewałem, gdyż nie sadzę by ryby tego gatunku, takie po 35cm, tak szybko się pojawiły po rzeźni jaką urządzili tu mięsiarze właśnie dwa lata temu, gdy wybili, pewnie prawie do ostatniej, kolczastej płetwy piękne garbusy. Poza tym pogoda nie rozpieszczała. By nie dramatyzować, napiszę tylko że jak na czerwiec to było rześko. Cały dzień 15 – 16 stopni z chcącym urwać głowę północnym wiatrem. Ustał dopiero około 18.00. Pod wiatr na moich kilku kucykach trzeba było dać sporo gazu.
Opuściłem więc pierwsze miejsce bez zaskoczenia, ale i bez żalu. Złamałem się jednak i popłynąłem najpierw na jaziową mieliznę. Proszę Państwa – opadła mi szczęka. Zazwyczaj widzieliśmy tam sporo ryb, łowili znacznie mniej i rzadko większe niż 45cm. Tym razem byłem zachwycony widokami jakie zgotowała mi Wisła. Dziesiątki wielkich, ogromnych wręcz jazi, obżerało się na obrzeżach piaszczystej wyspy, całej w kupach glonów.
Kiedyś napisałem, że moim zdaniem są tylko dwa gatunki ryb, gdzie wyraźnie i szybko może zostać pobity rekord kraju. To wzdręga i jaź. W temacie jazia utwierdziłem się, że jakieś 65+ to żadne, naprawdę żadne szczyty. Trzeba mieć tylko szczęście by ta akurat ryba wzięła.
Gdybym był nieuczciwy, to założyłbym ciut grubszą linkę i nawet nie potrzebowałbym jakichś kotwic. Na małą gumkę miałem chcąc nie chcąc dwie podcinki. Jedną był amur – mimo, że od razu zorientowałem się, co się dzieje, to ten akurat za nic nie chciał rozstać się ze mną i wyprawiał cuda z wędką, pontonem. Szczęśliwie spiął się po kilku długich minutach. Linkę z glonów czyściłem chyba z 10 minut. Potem podczepił się właśnie jaź. Ja wiem, że nikt nie ma miarki w oczach, przesadzamy [specjalnie lub pod wpływem emocji], ale jednak trochę dużych jazi naoglądałem się przez ostatnie trzy sezony i ta ryba miała spokojnie sześć dych z okładem. Widziałem go z około 7m na półmetrowej wodzie. Nie ma przekłamania. Szczerze powiem – nawet próbowałem go wyjąć, tylko po to, by pokazać, jak duże mogą rosnąc, ale po jakiejś minucie odhaczył się.
No, ale po kolei. Podpływam do mielizny. To co widzicie poniżej, to nie suchy /wilgotny ląd, tylko pływająca „wyspa” glonów, otoczona mniejszymi kępami kisielowatego zielska.
Wśród nich, a głównie na ich obrzeżach, na wodzie od 20 do 50cm uwijało się kilkadziesiąt jazi. Większość około półmetrowa. Towarzyszyły im amury, karasie, pojedyncze karpie, ale spore [do około 70cm]i bardzo nieliczne bolenie oraz [chyba] dwa sumy, które kilka razy dały o sobie znać.
Niby ryby jak na dłoni. Byłem w stanie podpływać do poszczególnych grupek na dosłownie 10m. Problemem nawet nie było, to, że powolniaki zorientowane były prawie wyłącznie na wcinanie glonów [myślę, iż tak naprawdę istotna jest fauna bezkręgowców, żyjąca w zielsku, które jazie niejako pożerają przy okazji. Najgorsze były te niteczki, nitki, kłębki i wreszcie całe hałdy zielenic. Mając wkoło tyle pokaźnych i co najważniejsze żerujących ryb, zapomniałem o całym świecie. Spędziłem tam kilka długich ale nie nudnych godzin. Nakręciłem film z tej rybiej uczty [niedługo go pokażę] i oddałem z jakieś pół tysiąca rzutów. Może 25 z nich to były przepuszczenia wabika, że wrócił czysty, bez glonów.
Od razu powiem, iż nic na powierzchni nie interesowało jazi. Próbowałem chyba wszystkiego co miałem, aż wpadł mi w oko…Shad Alive Izumi. Najmniejszy, wolno tonący. Przynęta nie bardzo jaziowa, a już w naszych wodach? Tymczasem tylko ten wabik sprowokował dwie reakcje.
Najpierw piękny jaziol – myślę że byłby moim nowym rekordem – ruszył za wabikiem. Udało mi się go nawet wyprowadzić z labiryntu zieleniny, a ryba nadal płynęła, już na w miarę czystej wodzie. Niestety skubaniec dopłynął pod sama burtę i tu dopiero zorientował się w oszustwie. Czmychnął z wielkim pluskiem. Okazało się, iż przednia kotwiczka zahaczyła o linkę, co chyba zmieniło na tyle pracę przynęty, że ryba nie zdecydowała się na atak.
Druga akcja miała błyskawiczny przebieg. Ponieważ swimbait jest naprawdę wolno tonący, próbowałem go wrzucać w dziury między glonami i czekałem aż spadnie na dno. Liczyłem na atak w tym króciutkim ale spokojnym opadzie plastikowej rybki. Trochę trudno mi było celować w szczeliny i masę rzutów miałem spudłowanych, potem obieranie sztucznej ryby z zielonych włosów. Ale w końcu…
Izumi spadł w lukę i momentalnie coś błysnęło, a na kiju poczułem potężne szarpnięcie [łowiłem plecionką, której nie zmieniłem po okoniowej miejscówce – miałem przecież tylko rzucić tu okiem]. W pierwszej chwili myślałem że to boleń. Półmetrowy jaź ze ślicznymi , wiśniowo – różowymi płetwami bardzo pewnie zażarł nawet tak niemały wabik.
Po szybkiej fotce musiałem go ciut reanimować, gdyż nie mając podbieraka trzymałem go chwilę poza wodą by odpiąć obie kotwice, bo drugą sam sobie wrąbał pod brodę w czasie naprawdę szaleńczych zwrotów. Zresztą , jak się poddał, to wyglądał jak nieforemna, wielka, zielona piłka do rugby. Trochę czasu zabrało mi „oskubanie” go z roślin do fotki.
W momencie zacięcia woda wokół mnie dosłownie eksplodowała. Wszystko wiało na oślep uderzając co jakiś czas w burty pontonu. Tyle, że dosłownie kwadrans później pierwsze żarłoki znów pojawiły się w zasięgu rzutu. Tyle, iż żaden się już nie skusił.
Potem, już dosłownie na kilkanaście minut odwiedziłem „spiżarnię”. Tu jednak dno się mocno zmieniło i bez echa nie jest łatwo. Zerowałem i trzeba było wrócić.
Niby wyprawa jednego brania, jednej ryby. Słabo. Ale pływało się wybornie. Po przerwie nigdy nie oczekuję cudów, za to cieszę się tą szczególną swobodą, jaką daje wędkowanie dosłownie gdzie mi się podoba. Za kolejnym razem bym już psioczył, ale nie za tym pierwszym. Było super.
Na koniec inny zupełnie temat. To, co się dzieje z górną Rudawą, Krzeszówką, to jakiś zły żart. Dostałem w ostatnich dwóch tygodniach chyba ze 30 zdjęć łącznie od jedenastu osób. Muszkarzy i spinningistów. Ta woda stała się rzeczką totalnie okoniową. To nie są wyniki w stylu – po kilka sztuk. Kolega w tym tygodniu w ciągu czterech godzin wyjął 54 sztuki.
Jakiś muszkarz przysłał mi info, że przestał liczyć po około …siedemdziesiątej rybie, w tym takich 25+. Znajomy internetowy podesłał piękną fotę z okoniem 33cm, czyli już naprawdę okazale. Niestety posiałem ją – nie wiem, może omyłkowo wykasowałem sms, czy mail – nie pamiętam jaką drogą to dotarło. Znalazła się, więc dodaję.
Poza tym muszkarze łowią wzdręgi. Niektórzy ponoć dużo [po kilkanaście sztuk].
Prawie na pewno wiemy z których stawów to poszło [dwie opcje]. Nie to jest jednak istotne, bo pewnie od czasu do czasu zdarzały się takie historie. Tyle, że wpadające ryby były dosłownie, na pniu jak się to mówi – zjadane przez sporą liczbę odrośniętych już pstrągali. Teraz mało co, do tych okonków wystartuje [wzdręgi nie są wg mnie żadnym zagrożeniem]. Mało co, bo co może zrobić pstrążek mający 20cm? Obawiam się iż te odcinki pstrągowymi będą już raczej z nazwy, bo jeśli te okonie nie spłyną w dół, a raczej nie, to za rok z tak dużego stada będzie pierwsze tarło. Zapomnijmy o naturalnie pojawiających się tu pstrążkach. Tym razem po dwóch latach nawału mięsiarzy, zatruciu, chyba kolejna granica została przekroczona i to być może bezpowrotnie…
A już za cztery dni II tura naszej ligi. Będzie nas z pewnością więcej, a więc i ciekawiej. Mimo rywalizacji na poważnie, wymieniamy się spostrzeżeniami z treningów. Będzie bardzo, bardzo ciekawie i w przeciwieństwie do Rudawy – nie powinno być przypadków. Dzwonimy do siebie, piszemy, obmyślamy taktyki, rozważamy przeróżne warianty– słowem – napięcie rośnie jak przed jutrzejszym meczem. Nawet zapowiedziało się kilku kibiców. Niedziela zapowiada się wspaniale!
2 odpowiedzi
Pierwsze co rzuciło mi sie w oczy to ze okon ze zdjecia pożera wedkarza 🙂
Nie za dobrze sie dzieje z Rudawa, rzadko tam lowilem, ale zauważyłem już ze presja przeniosla się na inna bliższa mojemu sercu rzeke. Odwiedzilem ja ostatnio dwukrotnie z powodu słabych wyników na Wisle i widzę ze ścieżka wydeptana jest mocno. Nie miescimy sie juz jak auta na obwodnicy.
Lapiemy sobie male pstrazki i jest smiesznie. Tylko gdzie sa duże? Nie podrosly przez 10 lat lowienia ? Sa na diecie ?
Ja juz lowie tylko na maleńkie pojedyncze haczyki bez zadzioru bo to co mi sie wiesza to szkoda sie z tym szarpac.
Najgorsze jest to ze ewentualne spotkanie z czyms wiekszym skazuje mnie na porażkę. Ostatnie swoje najwieksze ryby w naszych ubogich wodach zlowilem na wobler z 2 kotwicami zadziorowymi a teraz założenie takiego sprzetu to wedkarski kryminał .
No tak to jest. Mamy racjonalną gospodarkę itp. pierdoły. W każdym razie na wodach krakowskich w temacie pstrąga jest ponuro. Jeśli rzeczywiście tak zarybiają jak piszą, to nie mam słów dla naszych spinningistów/muszkarzy. Kpina, że nic nie jest w stanie dorosnąć do jakichś sensownych rozmiarów. Jak ktoś złowi w moich stronach coś większego i ma fotkę, to wszystko ryby z kwietnia świeżo wpuszczone. Potem w maju już mało który żyje. I tak w kółko…