Wędkarskie męki

Majowy weekend w moim wydaniu byłby ekstremalnie kiepski jak na tę porę roku, gdyby nie przypadkowe trzy godziny 2 maja. Nie wiem jak to wyglądało w innych rejonach Polski ale w moich okolicach wiało i nadal zresztą wieje ze wschodu lub rzadziej z północy. W sumie nie pamiętam takiego maja, by przez pierwszą dekadę miesiąca cyrkulacja w ogóle się nie zmieniła. Wprawdzie w ostatnich dniach ryby ewidentnie przyzwyczaiły się do tej niezbyt sprzyjającej im konfiguracji pogodowej i nie jest najgorzej, lecz te pierwsze kilka dni po bardzo na ogół zimnych nocach swoje zrobiły.

Pierwszy wypad, jeszcze przed 1 Maja miał być takim rozpoznaniem, na co warto się nastawiać. Sam wybrałem duży zbiornik wody stojącej. Niestety nie zaliczyłem ani brania szczupaka, ani okonia. Wprawdzie łowiłem leciutko, nastawiając się raczej na pasiaki, ale i tak wyników nie miałem. Słownie nawet jednego brania. Nawet maleńkiego okonka. Przygodnie zagadnięci wędkarze, zresztą bardzo nieliczni, trochę mnie uspokoili, że u nich także słabiutko.  Ostatecznie, by zaliczyć cokolwiek zmieniłem zestaw na najlżejszy i rozejrzałem się za wzdręgami. Już rok temu miałem tu na oku fajną miejscówkę, ale nie osiągalną z brzegu, gdyż jak to często bywa – właściciel terenu ogrodził sobie ją do samej wody. Brak obecności wędkarzy szybko skutkował tym, że mogłem z daleka obserwować pokaźne stado około 30cm ryb. I tak było kilka razy w zeszłym sezonie.

Ubrawszy się w spodniobuty, prawie po pachy sforsowałem wielką ścianę na wpół suchych jeszcze trzcin. Stałem na skraju podwodnego urwiska, gdzie nieopatrznie postawiony krok, przemieściłby mnie nad około 4m toń. Ryby w zatoczce były dość liczne. Okazało się jednak, że nawet tak niewybredne i mało na pogodę podatne wzdręgi, tego dnia miały post. Złowiłem zaledwie kilkanaście sztuk z czego tylko trzy zasługiwały na uwagę, a dwie były faktycznie już niezłe. Było z nimi trochę jak z okoniami, gdy owszem – biorą, ale co chwilę trzeba zmienić przynętę.

(fot. A.K.)

Największa z ryb wzięła widowiskowo na streamepps`a po długim pościgu. Choć trudno to nazywać pościgiem sensu stricto. Ot, spokojne, wręcz dość flegmatyczne płynięcie za wabikiem przez kilka metrów, zakończone niemrawym cmoknięciem.

(fot. A.K.)

Szybka wymiana informacji ze znajomymi, potwierdziła, iż nie ma co się szczególnie napalać na ryby większe. Bolenie milczały, szczególnie powyżej Krakowa, a ze „szczupłymi” wiadomo jak jest.  Jedynie jeden z kumpli spiął około 80cm zębacza, ale to było na szczególnym, choć podkreślam – nie komercyjnym łowisku. Ale o jego ewidentnych sukcesach będzie następnym razem.

Beznadziejny  1 Maja

Info od kolegów utwierdziło mnie, że  raczej nie warto się napinać i postanowiłem odwiedzić ulubione starorzecze, które od początku maja znów jest dostępne.

(fot. A.K.)

 Nie liczyłem na cuda, ale obiecywałem sobie przynajmniej umiarkowaną ilość brań, za to ryb wielu gatunków. To, co mnie spotkało, było totalnym rozczarowaniem. Odkąd tam jeżdżę, a to już siódmy rok – powiem tylko, że był to najsłabszy dzień na tej wodzie. Po prostu w najbardziej syfiastą pogodę, w grudniu bywało tu zawsze lepiej.

Początkowo, zanosiło się na szał. Pobliską rzeką płynęła bardzo podniesiona woda. Przynajmniej z 1,5m. Poziom wody w starorzeczu także dźwignął się o dobry metr.

Okolica została w zasadzie przemieniona w syberyjskie mokradła i to w skali jaką tu tylko raz widziałem. Tyle, że taki stan wody zawsze bardzo podnosił szanse na dobre połowy. Wprawdzie ryby wtedy mocno rozpływają się dosłownie po krzakach, ale ja bardzo lubię w takich warunkach wędkować, tym bardziej, że praktycznie nie mam konkurencji: tłumek wędkarzy zaskoczonych  panującymi warunkami, skumulował się nad krótkim, dostępnym suchą nogą odcinku. Łowiłem dwie godziny, mając ich w polu widzenia i cisza na końcach ich zestawów ostudziła mój pierwszy entuzjazm. Podobnie jak cisza…na mojej wędce. Coś nieprawdopodobnego tutaj. Przepiękne otoczenie mogło zachwycać, ale nie ma się co czarować – nie jeżdżę w takie miejsca aby oglądać drzewa i kwiatki.

(fot. A.K.)

Kombinując w jakichś zalanych borówkach czy poziomkach wyjąłem pierwszego jazia. Niestety, ryba była niewielka.

(fot. A.K.)

Wprawdzie spokojnie i metodycznie, ale jednak desperacko przeczesując teren, będąc  w zasadzie bez dopuszczających choćby efektów, udałem się nad rzekę, łudząc się już, że podniesiony stan da szansę na dość pewnego w tej okolicy bolenia. Pewnego właśnie przy wysokiej wodzie, bo wtedy na jednym zakręcie, gdzie ma miejsce przewężenie robią się ładne wirki i duży prąd wsteczny. Co z tego, jak nadzieja szybko zgasła. Zmuszony wejść głębiej w rzekę, dopiero wtedy poczułem jak bardzo zimna jest woda. Zresztą mocno zielonkawy jej kolor podpowiadał, iż to pośniegówka, z dość obfitych opadów w górach pod koniec kwietnia. Z resztek złudzeń odarł mnie grunciarz, który wyjął przy mnie około 30cm klenia. Powiedział, że nie był to jedyny tego dnia, ale za to…największy. Hmm….

W samej rzece doczekałem się dosłownie dwóch  brań i wyjąłem okonie, które w porównaniu z tymi ze starorzecza, jednak przypominały ryby, a nie narybek, choć i tak były niewielkie.

(fot. A.K.)

Sekundą emocji był podcięty mały leszcz, który na dużej prędkości musiał się zderzyć z przynętą, gdyż byłem pewien silnego brania.

(fot. A.K.)

Całe kilkugodzinne bicie głową, a raczej przynętą w taflę bezdusznej tym razem wody dało ledwo…….

O krok od rekordu [nie tylko zresztą własnego]

Drugi maja miał być całkiem inny niż był. Znów musiałem zaliczyć z rana szpital. Niestety, po dwóch godzinach oczekiwania na jakieś informacje, zostawiłem swój numer medykom i pojechałem nad pobliską żwirownię. Stwierdziłem, że połażę dwie – trzy godziny żeby uspokoić nerwy. Nastawiłem się wyłącznie na krasnopióry, zresztą mój wędkarski zestaw ratunkowy, wożony na takie okazje niewiele więcej pozwala łowić.

Różnica między poprzednim dniem polegała na tym, że nie był on tak monotonnie chłodny, tylko aura była dość dynamiczna: wilgotny i pochmurny ranek, ciepłe południe  z odrobiną słońca zza chmur na zmianę z ciemnymi chmurami. Tyle, że nie padało. Ciągle wiało ze wschodu i to jeszcze mocnej niż dzień wcześniej. Początek nie zapowiadał niczego szczególnego, choć w jednym momencie w trzcinowej dziupli ujrzałem wzdręgę, która na bank miała 35+. Wielka! Była samotna i ze spokojem zignorowała moje starania. Nawet nie uciekała w panice, tylko powoli odsuwała się o kolejne metry od podrzucanych przynęt, aż znikła wśród zalanych badyli.

Kolejna godzina upłynęła bez kontaktu, nie licząc małego zębatego draba, który upatrzył sobie mikrojiga. Na szczęście nie odgryzł [zestaw bez stalki]. Pięknym widokiem były ołowiano – srebrne gigantyczne karasie srebrzyste, które podpłynęły mi pod nogi. Dosłownie może na metr. Grzbiety wystawały im z wody, tyle, że na najmniejszy ruch uciekały, tak, że niestety fotki nie mam. Wracały jeszcze trzykrotnie, a za każdym razem mniej ufne. Mniejszy miał jakieś 45cm, a ten większy…Nie chcę przesadzać, ale sporo więcej.

Uznałem swoją porażkę. Wracam. Przystanąłem na otwartym fragmencie brzegu. Wiatr robił wyraźne fale na wodzie. Zero spławów, zero rybich cieni. Nic. To miał być rzut na rozprostowanie plecionki. Możliwie daleki – jakieś 20 – 25m rzut ripperkiem Mikrofish. Zwijałem dość szybko, blisko powierzchni. Strzał. Coś nieźle przygina kijem. Daleko od brzegu, brak zielska, blisko powierzchni i jakieś trzy metry wody… Nie mam pojęcia co to. Obstawiam przyzwoitego okonia. Tymczasem ładna 33cm krasnopiórka. Choć jedna.

Rzucam więc drugi raz [kto by ni rzucił?]. Może trzy obroty korbki i buch! Siedzi, ale opór bardziej stanowczy, zdecydowanie odchodzący w bok. Tym razem rzeczywiście okoń. Trzy dyszki bez centymetra więc już rybka z ręki choć trochę wystaje.

(fot. A.K.)

Kilka pustych przepuszczeń wabika. Zmieniam więc na ciężki jig. Leci te 5m dalej. Znów branie. Kolejna pięknisia, do tego lekko półkilowa.

I tak na zmianę: jig – branie, następnie kilka- kilkanaście pustych rzutów, potem ripperek i znów branie. W pewnej chwili Mikrofish koziołkuje w powietrzu, słyszę charakterystyczny szum na przelotkach, a wabik wpada do wody z 10m bliżej niż poprzednio. Poniżej szczytówki mam spory węzeł, a jeszcze większy między kołowrotkiem, a pierwszą plecionką. Cóż – to chyba największa wada plecionek. Szczególnie tych najcieńszych z cienkich. Zdecydowanie podszarpuję kijem, licząc na to, że napięcie jakie wywołał taki ruch i przynęta na końcu, zlikwidują samoistnie choć plątaninę pod szczytówką. Faktycznie, plecionka znów stanowi pojedynczą linię. Biorę się za „brodę” przy kołowrotku, a tu coś szarpie wędką i majestatycznie, aczkolwiek bezceremonialnie jedzie w trzciny. Karp – taka pierwsza myśl. Hol był komiczny, bo trochę kołowrotkiem, a  trochę ręką ściągałem linkę do siebie. Z wrażenia i trochę ze strachu, że spadnie nie robię zdjęć w wodzie wielkiej krasnopiórze. Istne dzieło naturalnej sztuki. Kształt, a szczególnie kolory mogące konkurować ze wszystkimi chyba rybami egzotycznymi. No i jest ciężka. Chyba napakowana ikrą samica. Kołowrotek na zdjęciu niżej nie jest tym maluszkiem, który zazwyczaj mam na wzdręgach. To lekki kręcioł ale typowej wielkości.

Z niedowierzaniem patrzę na miarkę, gdyż rybie brakuje  centymetra do mojego rekordu, a byłem pewien, że ma 40cm jak nic…

(fot. A.K.)

Ale i tak coś wspaniałego. Stojący od kilku minut przy mnie spinningista, polujący, póki co nieefektywnie na szczupaki, kiwa z uznaniem głową, tym bardziej, że widział wcześniejsze hole. Przyznał, co sam wiem od dawna, że lepiej uzbroić się w delikatny zestaw i próbować łowić wzdręgi, niż podniecać się 1-2 braniami półmetrowych szczupaków, które na typowym sprzęcie ledwie przyginają kijem.

Wypuszczam cudeńko, które widzimy jeszcze przez kilka metrów prześwietlonej i czystej tu wody.  Kilkadziesiąt sekund tego holu zmieniło dzień na trochę lepszy. Bez ceregieli odcinam supeł nie do ruszenia i wiążę wszystko od nowa. Co Wam będę ględził. Było naprawdę nieźle, jeśli ktoś lubi łowić takie ryby.

(fot. A.K.)

Brały tylko na dwie przynęty: czerwonego około 15mm długości mikrojiga [1,5g], lub fioletowego Mikrofish`a na główce około 0,7g. Przynętę podawałem na otwartą wodę najdalej jak się dało [20 -30m]. Zwijałem linkę bez żadnych finezyjnych zachowań. Dość szybko, mniej więcej 20-30cm pod powierzchnią.

(fot. A.K.)

 Zaliczyłem w około półtorej godziny 15 brań z których udało mi się wyjąć 11 wzdręg. Poza dwoma [28 i 29cm] wszystkie pozostałe to 30+ z bardzo dużym okładem. No i okoń.

Czułem, że była szansa tego dnia na coś naprawdę ekstra, ale zadzwonił lekarz. Tyle, że chociaż z dobrymi wieściami…

(fot. A.K.)

Tymczasem kolega odwiedza naprawdę tajną NASZĄ rzeczkę. Jeśli czytacie wnikliwie moje wpisy, to od czasu do czasu coś niecoś bąkam o tym. Na tym zresztą poprzestanę. Nasze pstrągi rosną  i trą się. Kolega zalicza wspaniałego dzikusa – najpewniej ostańca jeszcze sprzed „naszej” ery. 39cm.

(fot. A.K.)

Znajomemu muszkarzowi, który jako jedyny bywa tu obok nas, prawdopodobnie jeszcze większa ryba zrywa przypon. W sumie nie doszliśmy do tego kto i kiedy [o ile w ogóle ktoś] wpuszczał tu wcześniej ten gatunek. Może po prostu tu były? Choć raczej nie. Ale blisko 40cm z nizinnej maleńkiej rzeczki, wielkości połowy Krzeszówki pod mostem przy drodze na Pisary to byk. A nie mamy wątpliwości, że trafimy coś większego. Regularnie, w zasadzie zawsze wpada coś 30+. Tu panuje w naturalny sposób no kill i nikogo nie pytamy się o zgodę. A jak w końcu uda się komuś z nas trafić kilowca, to będzie tylko koronny dowód na chybioną politykę PZW.

W każdym razie przytłaczająca większość tych ryb, a jest ich sporo, to dzikusy z dziada pradziada. Pływają sobie w stadach strzebli, które jakoś od tych pięciu lat, odkąd znaleźliśmy tę rzeczkę, nadal są tutaj, tak jak były. Do tego na dokładkę jest pokaźna populacja kleni. I jak na razie wszyscy są zadowoleni.

 Nie tylko po wędkarskich emocjach odpuściłem sobie trzeci dzień.

3 odpowiedzi

  1. Dziwne że taka piękna ryba obeszła się bez echa. W takim razie ja składam gratulacje .

  2. O wzdręge,rybę autora tego tekstu. 39 cm to kawał skurczybyka. W dodatku w słabiutki weekend majowy.
    Wczesniej pisałem obszerniejszy komentarz ale wywalilo mnie z sieci i skróciłem go do minimum.
    Pstrąg oczywiscie też ładny tym bardziej że „namierzony” nie wiadomo gdzie. I niech tak pozostanie .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *