Miałem niespodziewany i miły falstart pstrągowy, ale o tym później.
Powrócę jeszcze do – nie tylko moich, smutnych konstatacji, dotyczących nie wprowadzenia odcinka no kill na Krzeszówce. Czy czegoś się dowiedziałem? Ano – prawie nic. W okręgu znów czuć dziwaczną atmosferę utajniania prawie wszystkiego. Próbowałem się dowiedzieć czegoś od dwóch osób, które do tej pory dość chętnie, [jakkolwiek zawsze z prośbą o nie podawanie ich jako źródła] udzielały informacji. Tym razem jedna osoba w ogóle nie chciała rozmawiać, twierdząc, że wszyscy mają zakaz poruszać zagadnienia podejmowane na posiedzeniach zarządu, a druga dała mi do zrozumienia, że wnioskiem naszego koła niespecjalnie się przejęto. Sam nie wiem, jak to mam odczytywać? Uznano, że nie i tyle? I był ogólny konsensus? Może jakaś uchwała do wiadomości? Ilu za, ilu przeciw. Tyle, że mogłoby się okazać, iż wszyscy byli przeciw… To ukazałoby zarząd jako ostoję „betonu”, który tylko tak od czasu do czasu się farbuje na postępowy i chroniący to co jeszcze w naszych wodach. Albo, co gorsza może głosowania nie było i wniosek poszedł, ot , tak – do kosza? Zastanawiające oraz równocześnie trochę śmieszne jest to skrywanie wszystkiego przed nami, zwykłymi wędkarzami.
Panie prezesie – idąc tropem pana logiki, tłumaczącej, iż nie chcecie wprowadzać więcej niż jedno łowisko no kill na rok, mam proste pytanie: odkąd zarząd działa w składzie jak obecny, takie łowiska do tego roku winny się pojawić w ilości czterech. Tymczasem ja wiem tylko o dwóch, tj. Podgórkach Tynieckich oraz Białusze z tego roku [na szczęście tu nie ma ściemy taki odcinek jest: paragraf 6, punkt 3 podpunkt „g” w zezwoleniu]. Dodatkowo – pierwszy wniosek koła Słomniki, dotyczący zlikwidowania odcinka no kill na Szreniawie, zarząd klepnął od strzała…
Uważam, że Pana tłumaczenie nie jest fair wobec tej części wędkujących, którzy mają inny pogląd na wędkarstwo niż „dziadki” po 50-ce i irytujące jest niezauważanie przez Was w zarządzie, że ta grupa rośnie i to wyraźnie. Co więcej – daję słowo – dla niemałej rzeszy chcących wytargać z wody ile się da, ale myślących logicznie i kontestujących rzeczywistość, nieuznanie wniosku jest tylko argumentem na to, że głos wędkarskich dołów nie jest wysłuchany o ile to nie na rękę włodarzom. Znaleźliście się Panowie w sytuacji dokładnie takiej, jaka miała miejsce przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi: mając władzę, kompletnie ignorujecie drugi obieg, ilość pojawiających się tam głosów i poziom ich niezadowolenia. Ja wiem, że PZW jest tak skonstruowane, iż sami wybierzecie się spośród siebie. Póki co, tak jest, tyle, że nie mam wątpliwości iż ludzie z PSL i PO, i SLD też tak myśleli. A tu taki kawał zrobiła im rzeczywistość…
Nie chce mi się szukać w mojej pisaninie, ale było to dwa razy – bodajże w którymś tekście z 2012 i 2013r. Mianowicie akcentowałem, że rzeczywistość toczy się w taką stronę iż przy nawet najlepszych chęciach i realnych staraniach zarządów związku w poszczególnych okręgach, większość zbiorników zamkniętych [wody stojące], szczególnie tych okazałych, położonych w najbliższym sąsiedztwie większych miast, PZW utraci. Że trzeba szczególną pieczą otoczyć wszelkiego rodzaju cieki, rzeczki i w ogóle wszystko, co płynie, bo z czasem będzie to jedyna, mocno już okrojona baza dla wędkarzy spod znaku PZW. Tymczasem w tej materii robi się bardzo mało, za to wydaje niemałe przecież pieniądze np. na utwardzanie dojazdów do zbiorników, które z dużym prawdopodobieństwem w najbliższej przyszłości nie będą już wydzierżawione okręgowi…
Niezależnie od postawy zarządu wobec naszego wniosku, chwalę decyzję o wprowadzeniu odcinka no kill na Białusze. Świetnie, że jest i chyba w najlepszym odcinku tej rzeki do tego typu wędkowania. Ja naprawdę, nie jestem złośliwy. Jestem rozgoryczony. To był tylko maleńki kawałek rzeki, który mogliście dorzucić do regulaminu na 2016. Byłem wczoraj nad Krzeszówką. Złaziłem jakieś 8km wody. Jak na tak podłą aurę, to ilość spinningistów można określić jako ścisk na niektórych odcinkach. Wszyscy, z którymi rozmawiałem, jednogłośnie uznali, że szkoda, iż decyzja zarządu była odmowna. I nie byli to wędkarze z mojego koła…
By się trochę zresetować, pojechałem tydzień temu na ryby. Ponieważ jeszcze rano był wyraźny mróz, który dopiero około południa zaczął ustępować, nad wodą pojawiłem się dopiero…o 14.30.
Powoli już chyba świruję, jeśli jestem w stanie jechać kawał drogi, po to by łowić tylko przez dwie godziny. Wybrałem rzekę w dolnym biegu. Byłem nad nią tylko raz w życiu. W sumie wizualnie bliźniaczka dolnej Rudawy. Kilometr na krechę, niby zakręt i znów kilometr burtami jak od linijki. Na brzegach łyso, aż przykro. Podobieństwo kończy się jednak na typie dna, które tutaj jest całkowicie pokryte drobnymi otoczakami, tyle, że nie wszędzie widocznymi, gdyż przykrywa je warstwa kilku centymetrów mułu. Ale twardo jest wszędzie. Głębokość to jakieś 80cm i na dołki nie bardzo można liczyć. Nurt bardzo leniwy, ale zauważalny.
Paweł „odkrył” górny bieg tej rzeki, a w nim bardzo przyzwoitą populację pstrągów potokowych, co ważne – nie takich po 20cm tylko wyraźnie miarowych. Ja nad tą rzeką byłem pierwszy, ale w lecie wybrałem niski bieg i wtedy nie połowiłem. Kleni i ewentualnie jazi, których byłem pewien, podobnie jak okoni, praktycznie nie widziałem. Niepomny na naukę z lipca, zamiast jechać nad jakąś w miarę pewną wodę, wybrałem ten dość odległy ciek. Po prostu chciałem być sam nad wodą.
Te dwie godziny spędziłem w absolutnej ciszy. Nie było ludzi, nie było domów, szczekania psów. Nawet wiatru nie było. Aha, ryb też. No, prawie. Nie wiem, co o tej wodzie tak do końca sądzić. Fakt, że teraz panowało okropnie wysokie ciśnienie, że po serii kilku dni z przyzwoitym mrozem poziom wody był wręcz śmiesznie niski, a co za tym idzie – jej przejrzystość bardzo wysoka. Nie mniej nie widziałem, tak na 100% ani jednej ryby, czy potencjalnego spławu. Uparcie liczyłem na klenie i okonie. Łowiłem pływającymi, małymi woblerami do 5cm i mozolnie obławiałem strome, trawiaste burty gumami. Doczekałem się przez dwie godziny słownie jednego brania. Wypuszczony z 40m wobler, coś w końcu ugryzło. Tyle, że przy tak anemicznym braniu i tak dużym dystansie, jeśli ryba sama się nie zatnie, to mamy niewiele do powiedzenia. Taki dystans wymuszała czystość wody, brak jakichkolwiek zawirowań na powierzchni, dość strome i wysokie, puste brzegi. Tylko w jednym miejscu minąłem szpaler olch i tam coś spod brzegu zwiało, ale głowy nie dam, czy była to ryba. Owszem, w którymś momencie miałem napłynięcie na wobler małego worka pełnego wody i powiem, że po kilkudziesięciu minutach wędkarskiej nicości, wstrząsnęło to mną i przez sekundę byłem pewien, że wreszcie…
Dopiero pod wieczór miałem kontakt wzrokowy, ale znów nie powiem, że na pewno. Otóż przy lekkiej już szarówce wydawało mi się, iż wobler jest niemrawo ścigany przez około 20m rybę. Finału nie było.
Poniżej mostu przy którym zaparkowałem, przy jedynej chyba w tej okolicy lampie, wykonałem ostatnie dwa rzuty. Miejsce różniło się od reszty. Dwa pniaki po starych drzewach powodowały wyraźne zwężenie i przyspieszenie nurtu. Poniżej, ściśnięta woda rozlewała się na boki tworząc mini zastoiska miedzy brzegiem, a każdym z kikutów drzew.
Rzuciłem wobler w zastoisko naprzeciwko mnie. Szybkie skręcenie żyłki, by przynęta wbiła się w nurt i zwolnienie. Potem wyraźne drgania przynęty wchodzącej w główną smugę nurtową. Nic. Mdłe refleksy anemicznie świecącej przy moście lampy, lekko drgały na powierzchni. Rzut drugi. Mniej więcej ta sama trasa. Pośrodku koryta, tam gdzie nurt był najsilniejszy mam jakby kolejne najechanie woblera spływającym workiem. Nawet nie zaciąłem. Tymczasem niby worek gwałtownie zatrząsnął miękkim kijem, który na sekundę imponująco pochylił się ku wodzie. Totalnie zaskoczony tym gwałtownym zajściem, po dwóch godzinach medytacji w absolutnym spokoju, początkowo nie bardzo wiedziałem co się dzieje. Przy pełnej już kontroli sytuacji, radość z tej jedynej rybki była nieprawdopodobna. Nie był to ani kleń, ani szczupaczek tylko jak najbardziej wyglądający na dzikusa potokowiec. I to zdecydowanie miarowy.
Myślę, że nie spłynął z górnego odcinka, tylko wpłynął do rzeczki z rzeki głównej – do ujścia miałem może 700m. Jak na środek zimy, to może nie był grubasem, ale nie widać było na nim wychudzenia, charakterystycznego dla ryb tego gatunku, będących wyłącznie na diecie jętkowo – pijawkowej i to wcale nie obfitej. Wypuszczałem go jak złotą rybkę, jeszcze przed spełnieniem wszystkich obietnic.
A wracałem w tak błogim nastroju, jakbym nie wiem co znalazł. Fajnie, że czasami człowiekowi wystarcza tak niewiele…
Jeszcze w tym tygodniu relacja z oficjalnego otwarcia sezonu na kropkowańce. Czekam jeszcze na kilka podsumowań z Dłubni i Głogoczówki.
4 odpowiedzi
Ja się już wyleczyłem z łowienia w chłodnych miesiącach w małych, nizinnych rzekach, niedaleko ujścia do większej rzeki. Po prostu nie ma ryb – wszystko spływa na zimowiska. W tym roku byłem na Rudawie 4 razy (od mydlnik, do ujścia). Nie miałem ani jednego brania, nie widziałem też żadnej ryby, a mimo wszystko w cieplejszych miesiącach zawsze coś tam się dzieje i te kilka kontaktów minimum jest.
Zgadzam się i mam identyczne spostrzeżenia. W tym przypadku zaważyła chęć bycia na odludziu.
Przepraszam, że zapytam. Czy pstrągi potokowe nie wolno poławiać dopiero od 1 lutego? Wcześniej są z tego co wiem na tych odcinkach otoczone okresem ochronnym. Urlop należy się każdemu 😉
No pewnie, że tak. A czy cokolwiek innego wynika z tekstu?