Ryby na Mikołaja

Byłem! Byłem w końcu na rybach. Wskoczyłem na moje normalne, wędkarskie tory. Jeśli aura pozwoli [nie zamarznie] to mam nadzieję jeszcze z 7-8 razy spędzić przynajmniej pół dnia nad wodą.

Nie macie pojęcia jak mi tego brakowało. Tak długa abstynencja bez wędki spowodowała, że zaplanowałem mały maraton. Dzień wcześniej spędziłem bite 12 godzin na pracach końcowych i porządkowych w domu, a spałem raptem cztery godziny. Jedynie ten krótki sen spowodował, że nad wodą nie byłem, jak chciałem o świcie [ 6.30] tylko dopiero o 7.15.

Generalnie stronię od „skakania” po łowiskach danego dnia, ale w tej sytuacji nie zmartwiłby mnie nawet zupełny brak brań, a zarazem chciałem się trochę „zachłysnąć” przestrzenią, różnorodnością łowisk itp. górnolotne kwestie. Ale prawdziwe. Były jeszcze dwie sprawy: pierwsza – mniej istotna – bardzo, bardzo wysokie ciśnienie, sugerujące, że większość gatunków może mocno kaprysić, oraz rzecz druga – ważniejsza – jakbym pojechał na ulubione starorzecze, to pewnie cały dzień przestałbym po pas w wodzie i jednak trochę zmarzł, a ponieważ mam chroniczne przeziębienie od dwóch miesięcy, to wolę nie ryzykować. Postawiłem na zmianę łowisk, mobilność, co miało mnie uchronić od sterczenia w wodzie bez przerwy.

Plan był taki: wczesne godziny ranne to przyujściowy odcinek Rudawy. Miałem tu spędzić maksymalnie dwie godziny, chyba, że coś się będzie działo. Potem to, co traktowałem jak mrzonkę, czyli odkryte w końcu października łowisko wzdręg. Łudziłem się, że może jeszcze tam będą mimo bardzo już późnej pory roku. Tu nastawiłem się na godzinkę testów. Zakończenie dnia miało mieć miejsce nad Wisłą z nastawieniem na coś grubszego.

Ryby mnie totalnie zaskoczyły, bo w zasadzie we wszystkich łowiskach cokolwiek się podziało, gdzieniegdzie było co najmniej dobrze.

Zmęczenie dało się we znaki i ostatecznie nad Rudawą rozłożyłem się gdy słońce już dość mocno przyświecało. Wokół trawy pokrywał szron, a mimo, iż nie czułem mrozu, to termometr nieubłaganie pokazywał minus 1. Niby niewiele ale… Początkowo było bezwietrznie.  Niebo bezchmurne. Do około 9.00 nawet jednego powiewu wiatru. Woda okazała się być typowa, czyli około 1m głębokości. Byłoby pewnie znacznie, znacznie mniej, ale dwa ostatnie tygodnie z dość silnymi opadami swoje zrobiło. Rzeka była czysta. Nie zanosiło się na cuda. Co więcej – byłem pewien, że skończę wcześniej niż zakładałem, bo absolutnie nic nie da nawet znaku życia.  Tym bardziej, iż moja ostatnia tu grudniowa wizyta miała miejsce z pięć lat wcześniej i była na tyle kiepska [zero kontaktu], że wyleczyła mnie z tego odcinka, na jak widzicie dość długi czas. Założyłem, że ryby, o ile cokolwiek jest na tym fragmencie będą raczej powściągliwie reagować na przynęty i trzeba się nastawić na cierpliwe prowokowanie „łuskowców” do jakiejś reakcji.

Dla tych, co nie znają tej rzeki powiem, że jest to końcowy [byłem około 1,5km w górę od ujścia do Wisły], typowo nizinny, koszmarnie uregulowany odcinek małej 3-4m szerokości rzeki z piaszczysto mulistym dnem, licznie przeplatanym fragmentami z kamieniami. Woda na ogół bardzo przejrzysta i takaż była tego ranka. Z ryb spinningowych dominują klenie i okonie; znacznie mniej jest jazi, sporadycznie trafiają się pstrągi potokowe i szczupaki. Inne gatunki też są możliwe, ale to raczej nieczęste niespodzianki. Nastawiłem się głównie na klenie i w mniejszym stopniu na okonie.

(fot. A.K.)

Wytypowałem jakieś 300m rzeki z możliwie najsłabszym uciągiem, możliwie głęboką wodą i burtami, których części znajdujące się pod wodą, byłyby obficie porośnięte trawami i resztkami roślin wodnych. Miałem w pogotowiu sześć woblerów od 3 do 7cm plus kilka gum na główkach do 2g, ale to miała być rezerwa, bo  mimo spokojnej wody, podanie takich wabików jest tu niełatwe, a cięższych ryby tak łatwo nie są w stanie zassać o tej porze roku. Miałem zamiar przesuwać się co około 10m w dół nurtu i za każdym razem co najmniej raz podać dany wabik. Prowadzenie przynęt pod prąd w tych warunkach było niezwykle powolne, więc puszczenie drugi raz tego samego woblera, który przeszedłby wcześniej na pusto, niekoniecznie zachęcało. Łowiłem mięciutkim kijem do 20g [2,45m], żyłką 0, 14mm. Przynęty spławiałem na maksymalnie 20 – 25m, bo okazało się, że tej żyłki mam może…pięć metrów więcej. Cóż, przerwa swoje robi. Dziś wiem, iż warto byłoby posłać wabik z 10m dalej. Po prostu jestem pewien – szczególnie klenie bez wątpienia widząc człowieka z daleka na tych łysych teraz brzegach, nawet jeśli nie uciekają, to ignorują wszystko na dłuższy czas.

Woda biorąc pod uwagę późny już wędkarsko czas i niespecjalną aurę, zaskoczyła mnie na plus. Ostatecznie w trzy godziny, bo tyle zostałem, zaliczyłem 17 pewnych brań oraz cztery prawdopodobne.  Widziałem nawet trzy niewielkie spławy.

Ryby zachowywały się tak jak przewidywałem, tzn. były przyklejone do zarośniętych pod wodą fragmentów burt przy samym dnie w najspokojniejszych miejscach.  Atakowały wszystko, co niewielkie, ale dość przypadkowo i prawie nigdy w pierwszym, czy nawet drugim przepuszczeniu wabika. Wyglądało na to, iż kolejne „coś” przepływające w pobliżu, intrygowało je w końcu i próbowały to zjeść. Jedynym wabikem jaki ani razu nie zainteresował ryb był 7cm, uklejokształtny, malowany na „jelca” wobler. Największy jaki miałem na tę wodę.

Już na pierwszym stanowisku po chyba trzeciej, zaprezentowanej przynęcie, miałem nieprawdopodobnie delikatne branie i nie będąc pewnym w ogóle nie zaciąłem. Po około 2m holu jak myślałem jakiejś większej trawki bez życia, kijem mocniej szarpnęło i ryba spadła. Zmieniłem wobler i doczekałem się kolejnego brania. Okoń. Po takim poście był istnym cudem.

(fot. A.K.)

Póki słońce było jeszcze nisko, to mimo niewielkiej ilości kontaktów dało się zauważyć regułę: jeśli podałem woblerek delikatnie pracujący, to po nim warto było zaprezentować taki, bardziej dynamiczny, albo odwrotnie – kontakt był wtedy dość pewny, jakby taki kontrast zachęcał ryby. Potem, gdy zrobiła się „lampa” to wzięcie miały tylko te zdecydowanie pracujące przynęty. Trochę to dziwne, bo w pełnym świetle wszystkie były bardzo widoczne, a jednak te dające mocniejszy sygnał miały większe wzięcie.

Dość szybko, po kolejnym super lekkim kłapnięciu wyjąłem pierwszego klonka. Taki pod 30cm.

(fot. A.K.)

Był w takim szoku po wypuszczeniu go na zalane trawy, że towarzyszył mi w tym miejscu kolejne chyba pół godziny i odpłynął gdy dotknąłem go szczytówką, mając zamiar opuścić miejscówkę.

Pewnym kłopotem były podczepiane kawałki roślinności. Jeśli holowane zielsko było cokolwiek większe, to jakby płoszyło wszystko na tym fragmencie i nawet kilkunastominutowe sterczenie w takim miejscu nie dawało żadnego brania. Jakby ryby się przestraszyły.

Od około 8.00 spinningowanie było bardzo trudne, bo [tu znów zaważyła przerwa] zapomniałem polaroidów. Przed 9.00 latały mi przed oczami żółte plamki, tak je naświetliłem. Ponieważ rzeka na tym odcinku płynęła dokładnie w kierunku wschodzącego słońca próbowałem łowić z głową w drugą stronę, ale spudłowałem przez to co najmniej dwa niezłe brania.

Jedno z nich, to mogła być większa ryba. Był to też jedyny kontakt tuż pod powierzchnią. Zaledwie gdy napiąłem żyłkę, coś ładnie uderzyło w Huntera, gdy tylko zaczął się zanurzać. To był jedyny mocny strzał tego dnia na tym łowisku.

Gumy w niby słabym uciągu było ciężko poprowadzić w pobliżu dna. Spróbowałem tego bardziej dla zabawy. Nieoceniony dla mnie Arrowfish kilka razy sprowokował jakieś ryby, ale żadnej nie udało mi się zaciąć. Cóż to nie woda stojąca. Jedynie na przynętę Trapera skusiłem ciut większego niż pozostałe klenia.

(fot. A.K.)

Gumami łowiłem bez hamulca, na odkręcanym do tyłu kołowrotku. Rzucałem te 5-6m. Napinałem żyłkę. Mimo bardzo na oko spokojnego nurtu, 4cm gumki na 1g wciąż dyndało mniej więcej w połowie głębokości. Otwierałem więc kabłąk, woda zabierała kolejne zwoje z kołowrotka, a wabik upadał na dno. Zamykałem kabłąk i jak tylko poczułem, że przynęta podnosi się z dna, to odwijałem  już korbką kolejne centymetry  żyłki, tak by guma spływała głową pod prąd, możliwie przy dnie. Nabrało się na to też kilka okoni, a te ataki były bardzo zdecydowane.

(fot. A.K.)

Podsumowując: zaliczyłem kilkanaście okoni plus kilka kleni. Tylko jeden okonek należał do karzełków, podobnie jak jeden klenik. Wielkościowo szału nie było, ale skończyłem usatysfakcjonowany. Miałem więcej kontaktów niż gdy byłem tu ten jedyny raz tego roku latem.

Poniżej zamieszczam przynęty, jakie doczekały się ataku ryby [wszystkie, prócz pierwszego z lewej od góry].

(fot. A.K.)

Krótka przerwa, choć podekscytowany jakbym nie wiem co łowił. Około południa włażę między totalnie już zeschłe trzciny, bagnistej zatoczki.

(fot. A.K.)

Jest ciepło mimo silnego pd- zach wiatru. Zastanawiam się przez chwilę, czy by nie podarować sobie kurtki. Wszak będę na miejscu góra godzinę, a i może nawet tyle nie wytrzymam. Moja niewiara w obecność krasnopiór jest ogromna. Zajrzałem tu tylko dlatego, bo miałem po drodze nad wytypowaną nad Wisłą miejscówkę.

Postawienie na lekkie wabiki nad Rudawą utwierdziło mnie tylko w wyborze podobnej taktyki na wzdręgi. Mimo całego, niewielkiego pudełka jigów, tego dnia postawiłem na coś super – hiper lekkiego. Dość duży ale cieniutki haczyk z mikroskopijnym, miedzianym koralikiem jako główką.  Jig na zdjęciu poniżej ma główkę 0,2g. Możecie sobie założyć ile ważył ten, którym łowiłem, ale na bank mniej niż 0,1g. Przynętą były dwie sztuczne larwy ochotki. Stosowałem takie zwykłe, malutkie [Berkley`a są dość duże i lepsze latem, gdy ryby są bardziej energiczne]. Po prostu te zaskakujące mnie pod sam koniec października brania krasnopiór były już głównie z dna, więc teraz musiało być ekstremalnie lekko. Ewentualne zainteresowanie ryb przynętą zakładałem wyłącznie w okolicach dna.

(fot. A.K.)

Łowiło mi się tym, technicznie rzecz ujmując ciężko. Rzuty z bólem miały może 7m, a i to jak przynęta poszła z wiatrem. Poza tym 5m to było wszystko. Do tego złamanie mojej wzdręgowej witki podczas wożenia autem worków z gipsem czy czym tam jeszcze, nie ułatwiło sytuacji. Żadna z moich wędek nie była w stanie opędzić takiego pyłka na końcu zestawu. Musiałem wykonywać po rzucie wymachy jak muszkarze, by kolejne podanie wabika miało sens. Inaczej żyłka , mimo, że cieniutka 0,10mm – kleiła się do kija.

Za to ryby… Panowie – marzenie. Średnio licząc miałem kontakt co trzy minuty, choć faktycznie brania były jedno po drugim, po 5 – 7. Potem kilka minut przerwy, powolna zmiana stanowiska [przesunięcie się kilka kroków w głąb zatoczki] i znów kilka ryb.

(fot. A.K.)

Brały faktycznie tylko z dna. Rzut, odczekanie paru sekund, delikatne napinanie żyłki. Jak opór to zacięcie. Najlepsze było to, że poza może czterema sztukami, pozostałe to wszystko 25+, z czego z dziesięć rybek blisko 30cm. Żałowałem, że nie mam czegoś do transportu, bo obiecałem sobie z 5-7 tych bardziej wyrośniętych do sporej sadzawki [głębokość 1,4m, napowietrzanie], jaką mam przy domu. Temat zaczeka do wiosny.

(fot. A.K.)

Jedynym mankamentem takiego łowienia było niezwykle głębokie zjadanie przynęty. W zasadzie co chwilę musiałem sięgać po szczypce. Plusem za to praktycznie minimalna ilość pustych zacięć. Miałem takich może z pięć, gdy trochę przeczekałem ewentualne branie. Zazwyczaj te dwie – trzy sekundy były wystarczające. Istotne było to, by podawać jig na skraj trzcinowej ściany. Przy wietrze i zbyt topornej wędce nie było to łatwe. Poza tym, że w ogóle żerowały i pozytywnym rozmiarem krasnopiór najbardziej zaskoczyła mnie ich walka. W tej lodowatej wodzie walczyły znacznie mocniej i wytrwalej niż latem. Nie mam pojęcia dlaczego. Kilka razy myślałem, że na kiju mam zupełnie inny gatunek i znacznie większy egzemplarz ryby [poza trzcinami w wodzie nie było żadnego zielska, które mogłoby „wspomagać” opór ryby].

(fot. A.K.)

Brania ustały około 13.40. Kontrolnie dotrwałem do 14.00.

Teraz odczuwałem długą przerwę w wędkowaniu i wczorajsze porządki. Plecy bolały mnie masakrycznie, co więcej – dziwacznie zesztywniał mi prawy nadgarstek. Trzeba będzie trochę się przyzwyczaić.

Ciepła herbatka i nad Wisłę. Normalnie bym sobie darował, ale aktywność ryb spowodowała, iż po cichu liczyłem, że w Wiśle capnę coś większego. I okazja się znalazła, choć wisienki na torcie brakło.

Zacząłem ostatecznie tuż przed 15.00. Woda była taka jak powinna być o tej porze roku. Dwie spore zatoki, a w ich najbliższym sąsiedztwie, jeden spory warkocz. Trochę zaskoczyło mnie zamulone dno, ale pewnie naniosło tego przy ostatnich opadach. Słońce zdecydowanie zachodziło, wiatr się wzmagał i robiło się dość chłodno. Szczerze mówiąc w tę niecałą  godzinę było mi chłodniej, niż w te trzy pierwsze poranne.

Łowisko chyba wybrałem nieźle – co i raz delikatnie spławiały się liczne ukleje. Niestety tylko jeden jedyny raz coś [zapewne boleń] pogoniło towarzystwo. Oprócz tego cisza. Tu byłem uzbrojony w żyłkę 0,22m i kij do 35g. Łowiłem głównie sporymi [7 – 10cm] woblerami. Nie miałem kontaktu. Znudzony nie tyle brakiem pobicia, co totalną ciszą na wodzie, spróbowałem złowić jakiegoś okonia albo sandaczyka. Cokolwiek. Założyłem 5cm, cytrynowy ripperek Mans`a na 2g. Zacząłem rzucać wzdłuż dość głębokiego nurtu przy brzegach. Gdy doszedłem do miejsca gdzie dość ostry prąd zderzał się z flegmatyczną smugą wstecznego nurtu wychodzącą z zatoki, jakaś ryba dość potężnie przydzwoniła w malutki wabik. Mimo iż cała rzecz miała miejsce jakieś 1,5m od brzegu i trwała kilkanaście sekund, to jednak ryby nie widziałem. Obstawiałbym niedużego bolenia albo grubszego klenia [45+].

Tak, że brakło tej kropki nad „i”. Pewnie przez tę przerwę w łowieniu ten dzień i tak był jednym z najlepszych w tym sezonie.

(fot. A.K.)

3 odpowiedzi

  1. Duża ilość brań na jednym wypadzie to najlepszy medykament dla wędkarza po okresie postu 😉 Super

  2. za 5,5 h trzeba wstać, no ale jak się kliknęło w zakładkę ulubione, a tam świeży wpis to trzeba przeczytać 🙂 ciekawość jest silniejsza …

    Zastanowiło mnie jedno zdanie :
    „Gumami łowiłem bez hamulca, na odkręcanym do tyłu kołowrotku.”

    Wydaje mi się, że chodzi o łowienie bez blokady wstecznych obrotów korbki, a nie bez hamulca czy z bardzo odkręconym hamulcem ?? Jeśli źle zrozumiałem to proszę o poprawienie. Z pewnością opisane tutaj sposoby łowienia sprawdzę w praktyce w swoich łowiskach. pozdrawiam

    1. Słuszne spostrzeżenie. Mój kiks – dziękuje za zauważenie. Jest dokładnie jak Pan napisał – łowiłem bez blokady wstecznych obrotów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *