Agresja – zero

Tak w skrócie mogę podsumować stosunek ryb do moich przynęt podczas ostatnich wyjazdów. „Zimni Ogrodnicy” dali się we znaki. Byli wręcz wzorcowi, tak do czasu, jak i efektów. W tym okresie zazwyczaj miewałem liche wyniki, ale ten maj jest najgorszym…odkąd łowię. Praktycznie każdego roku mam taki jeden „kulawy” weekend, kiedy nie ma o czym w ogóle napisać. Tym razem miałem takie trzy weekendy z rzędu. Z drugiej strony jak to się zdarza, nie bardzo miałem wpływ na wolny czas i mimo iż było go sporo, to w takich porach, że wybierałem łowiska, gdzie nawet w niezły dzień cudów się nie wykrzesze. By jednak w pełni przyznać się do porażki – krótkie streszczenie. Przy okazji dwa zdania na temat niektórych łowisk, bo też i zaliczyłem takie, których przez lata nie odwiedzałem.

8 maja zaliczyłem wyjazd z kolegą. Facet zaczyna na poważnie bawić się w spinning ale jeszcze nie zakupił ani woderów, ani spodniobutów. Nie chcąc być totalnym egoistą, pojechaliśmy tam, gdzie we względnie podobnych warunkach mogliśmy łowić obaj. Najpierw padło na Budzyń. Ja , jak prawie cały maj w tym roku, nastawiłem się na krasnopióry. Była taka lipa, że nie do uwierzenia, iż na sąsiednim Kryspinowie jest pod tym względem milion razy lepiej. Kolega złowił chyba dwa, albo trzy okonki, ja jednego. Nie mając złudzeń, że nic się nie wydarzy zawitaliśmy nad starorzecze Pod Skałą, naprzeciwko Tyńca.  Poprzedni raz byłem tam w 2006r. Cóż –lepiej nie jest. Spinningista nie bardzo ma tam co do roboty. Niby wydłubaliśmy we dwóch blisko pół setki kolczaków, ale maleńkie rozmiary okonków mnie wręcz zdołowały. Jestem przyzwyczajony do łowienia rybek niewielkich i nawet mnie to cieszy, ale te 8 – 10cm, to nie na moje nerwy. Słownie chyba cztery ryby miały 20cm i tylko jedna może 25cm. Pozostały fajne widoki, ale nie oszukujmy się – w wędkarstwie to są one dla mnie na trzecim planie.

(fot.:A.K.)

Dzień późnij zdawałem egzamin na strażnika SSR. W efekcie, pojechałem na Kryspinów późnym popołudniem. Znalazłem fajny kącik z bardzo fajnymi wzdręgami. We wcześniejszych latach jakoś ich w tym miejscu nie widziałem. Stadko małe i łatwe do spłoszenia [po drugiej – trzeciej rybie należało poszukać innego zajęcia na co najmniej kwadrans]. Brania były dość przyzwoite z tym, że ryby reagowały głównie na streameppsa. I co najmniej osiem około ćwierćkilowych rybek straciłem. Jak w przypadku np. kleni, zestaw z wirówką i plecionką jest chybionym pomysłem także w przypadku tych ryb.

(fot.:A.K.)

10 maja pogoda była wybitnie trudna. Przechodziły intensywne ulewy plus burze. Non stop wiał bardzo silny, momentami ekstremalny wiatr. Pstrągowe rzeczki zbrudziły się tam, gdzie mocniej polało. I ubzdurałem sobie, że Sanka jest mniej na ulewy podatna. I coś w tym jest, choć przeliczyłem się i tak, gdyż pojawiłem się nad wodą, przy jej przeźroczystości max 20cm. Próbowałem łowić pod prąd jak lubię, ale rzeka była podniesiona o dobre 20cm. No i nawet w spodniobutach było mało komfortowo. Zanim zacząłem łowić, to dwa razy wracałem się do auta wygoniony przez burzę. Jedna za drugą. Ostatecznie za każdym razem przechodziły bokiem. Gdy w końcu zacząłem, to po około pół godzinie byłem pewien: to nie ma sensu. I stało się jak nie powinno. Tuż przy aucie, rzuciłem z prądem. Wahadłówka w silnym nurcie, dostała mocnych drgań. Gdy mijała duży warkocz zielska, coś lekko przytrzymało wabik. Znudzony zacząłem szukać wzrokiem błystki i zobaczyłem spory garb wypychanej przez płynącą pod prąd rybę wody. Pstrąg dopadł błystki. Uśpiony wcześniejszymi minutami nie zaciąłem. Mimo to, bardzo ładny jak na nasze warunki potokowiec, dłuższą chwilę kręcił niezłe młynki. Gdybym go wyjął, to bez wątpienia byłby to co najmniej drugi, co do wielkości kropkowaniec, jakiego widziałem w naszych wodach w ostatnich latach. Cóż mogłem po czymś takim zrobić? Nabrałem takiego apetytu, że nie zważając na kolejne dwie burze, przez pięć godzin, metr po metrze przeczesałem zaledwie jakiś kilometr wody. Wszystko przez to, że była mocno trącona. Zaliczyłem mimo wszystko 8 kontaktów z czego co najmniej trzy z rybami miarowymi. I znów jedna była niezła. Niestety, nie wyjąłem żadnej. Pstrągi w najlepszym wypadku podpływały do przynęty, jeden z nich nawet cztery razy, ale nie atakowały. Taki dzień. Nie mniej po raz kolejny utwierdziłem się w tym, iż w tej trudnej rzeczce żyją troszkę większe pstrągi niż zazwyczaj dane nam łowić w naszych wodach.

(fot.:A.K.)

Któryś tam dzień znów potoczył się tak, iż skończyło się na krótkim wypadzie i wzdręgach. Trafiłem na ewidentną końcówkę, gdy ryby już rozpłynęły się po całym zbiorniku. Brały pojedyncze ale zacne sztuki. Złowiłem ich kilkanaście.

(fot.:A.K.)

Negatywnym bonusem był krótki kontakt ze sporym szczupakiem. Ponieważ wyjątkowo dobrze w tym roku żeruje drobny okoń [taki do 25cm], oczywiście tam, gdzie go jeszcze nie zjedzono, pod sam koniec dnia postanowiłem dać im szanse, tym bardziej, że wraz ze zmierzchem wzdręgi wieją w trzciny i nic ich  stamtąd nie wyciągnie. Jak na złość  nie wpiąłem sobie w kamizelkę stalki, a auto z manelami było o dobry kwadrans drogi. Zaryzykowałem bez. W miejscu, gdzie zazwyczaj siedział dyżurny szczupak, miałem typowo okoniowe branie. Takie trącenie pasiastego pyrtka, który nie może dać rady lekko koziołkującej gumie [Mans 4,5cm na 1g kiepsko szybuje w głębokiej wodzie]. Założyłem najmniejszego Keitech`a, który mimo 6cm wzorcowo zachowuje się na główce 1g. No i stało się: zębate lekko 70cm nie dało szans. Wprawdzie na tej plecioneczce i kijku – zapałce byłaby istna jazda, ale akurat żadnych większych zaczepów w pobliżu i szansa była. Ale plecionka pękła chyba nawet bez wiedzy szczupaka.

Kolejna wędkarska wycieczka sprowadziła mnie na wodę z lat dziecięcych, czyli Rabę w rejonie Bochni. Jak się potem okazało, moi znajomi też nie połowili tego dnia na innych łowiskach, ale ani ja, ani mój rodzic nie mieliśmy nawet kontaktu. Co więcej – nie zauważyłem ani jednego mizernego spławu. Ostatnie pół godziny poświęciłem na znalezienie jakichkolwiek rybek w wodzie. I zero. Poddaliśmy się po dwóch godzinach, tym bardziej, że zaczęło lać.

(fot.:A.K.)

 Myślałem, że gorzki wędkarski żywot osłodzą mi moje jaziole. Akurat. Brak mi słów, ale w tym roku zeruję. I nie wiem dlaczego! Paweł znów „znęca się” nade mną wysyłając prawie co dzień fotkę przynajmniej jednego grubasa, a mnie mają w d…znaczy się w ogonie. Byłem już tak zdesperowany, iż kolejnego, namierzonego spaślaka [lekko 50+], zamiast łowić, to filmowałem. Przy okazji niektórzy pytali mnie o co chodzi z tym żerowaniem jazia, że go widać. Króciutki filmik poniżej.

 

„Aktor” po około 10 minutach powrócił i pozwolił podać sobie wobler, wirówkę a na koniec spłoszył go dopiero żółty twister. Nic tych ryb nie interesowało, a podobnych „wystawek” miałem w ciągu trzech godzin z piętnaście. Co z tego?

I po tym wszystkim miałem tak dosyć, że ostatni dzień urlopu poświęciłem niewielkiej, dość odległej rzeczce. Nic kompletnie o niej nie wiedziałem. Pojechałem w ciemno. Ponieważ w internecie także nic  nie wyszperałem, nastawiłem się na mikro okonki i szczupaczki.

Rzeczka przez pierwsze kilometry bardzo przypominała dolną Sankę, z tą różnicą, że była równomiernie nie co szersza [około 4m], miała twarde, kamieniste dno i bardzo nieświeżo wyglądającą wodę.  Do tego widać, iż niedawno totalnie uregulowana. Łażąc w gąszczu traw próbowałem cokolwiek wydłubać.

(fot.:A.K.)

Nurt całkiem bystry, ale popielata ciecz w korycie nie nastrajały optymistycznie. W końcu doczekałem się brania i wyjąłem maleńkiego…pstrąga. Czyli coś tu żyje, a woda może jest lepsza niż wygląda.

Po około dwóch kilometrach rzeczka „zdziczała”. Dno zrobiło się miejscami gliniaste, pojawiły się dołki. Niegłębokie ale jednak. Mimo miejscami fajnych wlewów – zero.

(fot.:A.K.)

 Dopiero jeszcze niżej, gdy doszedłem do jej przyujściowego odcinka, rzeczka spowolniła wyraźnie, a małe gumki zaczęły atakować niewiele większe okonki. I tyle. Umęczony jak nie wiem co, ruszyłem przed wieczorem z powrotem do pozostawionego kawał drogi auta.

Jak widzicie nie mam czym się pochwalić, a koledzy połowili i to tak, że jak to się mówi – kopara opada [szczupaki 94cm i mniejszy bo „tylko” 83cm, ale ten z tak małego starorzecza, że nie do uwierzenia]. Kumple jednak jeździli, gdzie ryby są – zaręczam zarazem, że to nie żadne łowiska komercyjne.

Zmienię temat, częściowo, by usprawiedliwić swoją klęskę, częściowo, by unaocznić to, co nam pływa jeszcze w Wiśle. Otóż twierdzę, że okręgi PZW, które mają w swoim „spisie” Wisłę, będą trwać dopóki, dopóty, coś w tej rzece będzie pływać. Chyba wszystkim wydaje się, że to jest niezmienne. Niestety jest i dynamika zmian jest potężna. Właśnie skończył się Puchar Lajkonika. Nie zaprzeczam – nad tymi zawodami wisi fatum „Zimnych Ogrodników” i ma to niewątpliwy wpływ na wyniki, ale jednak startuje tam trzon, teoretycznie najlepszych spinningistów z naszego kraju.  W tym roku było ich 74. Tymczasem w dwudniowych zmaganiach ich wyniki były delikatnie mówiąc skromne. Złowiono zaledwie 6 boleni i nie były to ryby duże [największy 63cm]. Podobna była ilość jazi, których jeszcze pięć lat temu było multum, a trzy lata temu sporo. Tymczasem sześć sztuk tego gatunku? Wprawdzie lepiej było z wielkością [największy 48cm], nie mniej słabiutko. Rybami, które może wydawać się, że dopisały były klenie – złowiono ich 59sztuk. Ale czy to dużo na 74 łowiących? A punktowano 26 – 29cm maluchy. Trafiło się zaledwie kilka czterdziestek, w tym największy, podobnie jak największy z jazi, także liczący 48cm.  Okoń, którym można się prawie zawsze ratować praktycznie nie istniał. Zaliczono zaledwie 18 tych rybek, z czego największy miał…21cm. Nie złowiono ani jednego miarowego szczupaka. Na szczęście jestem na tyle stary, iż pamiętam w sumie nieodległe lata, gdy  w maju nie było sposobu, aby nie złowić choć jednego okonia w okolicach 30cm, a dwudziestek pływały całe watahy. Klenie? Nie będę się przechwalał wynikami ilościowymi. A i pogoda miała nikły wpływ. Ktoś w końcu musi zrozumieć, że dobre czasy MINEŁY. I jeśli nadal regulamin będzie pozwalał zabrać z łowiska ryby w kilogramach, to w niedługim czasie damy sobie spokój z naszym ulubionym hobby. Objęcie górnym wymiarem i do tego niewyśrubowanym [nie jakieś abstrakcyjne w tej sytuacji 80cm] szczupaka i bolenia jest KONIECZNOŚCIĄ, tak jak to się stało z sandaczem. Przynajmniej w wodach płynących tak powinno być.

Na koniec jeszcze inna kwestia. Jeden z Czytelników mojego bloga wpadł na chyba świetny pomysł. Podyskutowaliśmy krótko i rzecz wygląda następująco.  Otóż zebrało się już spore grono osób poświęcających trochę czasu na moje teksty. Istotna część to wędkarze z okręgu krakowskiego. I do nich kieruję poniższą prośbę. Chcemy zrobić następujące zestawienie, dotyczące pstrągów potokowych z naszych rzeczek [tylko Okręg Kraków]. Prosimy o wysyłanie na mail wedkarskiewakacje@gmail.com krótkiego raportu po każdej wyprawie: ile złowiliście, jak dużych i w której z rzek. Oczywiście przy małych pstrągach prosimy o orientacyjny wymiar, np. zaznaczyć na kiju 20cm, 25cm i 30cm i już szybko będzie możliwość zmierzenia danego osobnika. Sam jestem ciekaw jaki jest stosunek ryb miarowych do maluchów. Czy to 1: 50, czy może jeszcze więcej? No i ze względu, że próba może być już statystycznie duża, będzie można realnie ocenić poszczególne cieki. Jest też druga opcja: po skończonym sezonie podeślijcie proszę Waszą statystykę w jednym kawałku.

 

5 odpowiedzi

  1. Próbowałem tak łowić wczoraj wzdręgi na bagrach – pływały całym stadem za mikrojigiem pod same nogi, ale żadna ani razu nie zaatakowała…

    Przy okazji chciałem zaapelować o w miarę możliwości nie pozostawianie żyłek, linek itp. nigdzie nad wodą – właśnie wczoraj na bagrach wraz z innym wędkarzem ratowałem Trzcinnika, któremu wiszący na trzcinach haczyk przebił skrzydło, a żylka je dodatkowo pocięła gdy się szamotał. Przykry widok, na szczęście ptaszek jako tako odfrunął od razu po postawieniu na ziemi (a należy mu się medal pacjenta roku, bo przez całą pół godzinną operację odhaczania niebywale spokojnie siedział na dłoni).

  2. W temacie wzdręg możemy spróbować się umówić. Szału brań nie ma ale biorą te trochę większe. Co do żyłek – mogę tylko przyłączyć się to apelu. Nigdy nie zostawiam kawałka dłuższego niż pół metra, a generalnie nawet jakieś krótkie kawałki staram się po sobie zbierać.

  3. Idealny tytuł w przypadku do moich ostatnich wypraw nad wodę 🙂 po wędkowaniu kilku godzinnym aż kipie agresją i mam ochotę rozerwać na strzępy przynęty hehehe kompletna pustynia jest ostatnio.

  4. Co do Wisły i Pucharu Lajkonika. Nie do końca ma sens ocenianie stanu Wisły na jego podstawie. To najtrudniejsze zawody spinningowe. Zupełnie inna specyfika zawodów ( w porównaniu do innych lokalnych zawodów). Sporo ludzi + dreptając tam i z powrotem sędziowie. Teren taki a nie inny i wszyscy chodzą tuż przy skarpie. Ryby są i nawet brały. Po delikatnym przepłoszeniu stają się jednak niechętne do brania i albo nie biorą, albo biorą bardzo niezdecydowanie. Część zawodników nieznająca wody, a nasza Wisła jest naprawdę specyficzna. Poza tym przytoczyłeś wyniki tylko I tury. Boleni w sumie było 12. W sumie nieżle, biorąc pod uwagę, że tylko nieliczni na bolka stawiali. W sumie i tak było fajnie, bo skończyłem na 9 miejscu – (drużynowo 6). Naprawdę znam tą wodę i nie mam problemu, żeby tu coś złowić. Ale na zawodach miałem z tym duży problem. A uwierzysz, że dzień po zawodach w 2 godziny miałem ok 10 boleni i tyle samo kleni? A mogło być więcej, ale sobie odpuściłem i przestałem łowić. Wystarczyło patrzeć na wodę i gęba mi się śmiała. I oczywiście nie na Przewozie czy innym podprogowym burdeliku. Oczywiście, że z rybą jest dużo gorzej niż kiedyś. Ale mięsiarstwo coraz skuteczniejszej braci wędkarskiej to tylko jedna z przeczyn. Ryba na Wiśle jest, ale jest bardzo wymagająca. Kto często jest nad wodą, nawet na godzinkę, ten trafi. No i zdobywa doświadczenie, bez którego na naszej Wisełce to totolotek.

  5. To widzę że niezłe ma pan wyniki w łowieniu boleni tylko pogratulować może kiedyś będzie okazja że połowimy razem panie Tadku, bo ja to nie mogę chyba łowić tych ryb albo mi nie idzie :/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *