Ryby z łąki

Pstrągi w najbliższej rzeczce w tym roku nie miały lekko i raczej rozmyślam o tym, jak to postawić na nogi, jak już ruszymy, niż silę się na łowienie ich. Wprawdzie od czasu do czasu zaglądam, ale wyniki są, jakie są. Złowiłem nawet kolejną rybę na 35cm…tę samą co dwa tygodnie wcześniej. Szał. Skubaniec mieszka w tak badziewiastym odcinku, że jak go nie zmieni, to nikt go tam raczej nie złowi. Może się jeszcze z nim spotkam. Niby mógłbym ruszyć tyłek dalej, ale to znaczy naprawdę daleko. Bo cóż innego pozostaje, gdy na Szreniawie z 10 dni temu podczas zawodów, na szesnastu startujących, jeden złowił miarowego pstrąga na 34cm. Żarty jakieś. Czyli trzeba by uderzyć daleko. Ale aż takim maniakiem tych ryb nie jestem. Pstrągi są u mnie dopiero na trzecim miejscu w raz z jaziami po boleniach i wzdręgach. A tak naprawdę, to te ryby lubię najbardziej, które są i biorą w danym czasie. Pewnie dlatego z rzadka łowię coś naprawdę większego.

Po pierwszych ciepłych dniach Paweł poświęcił trzy godziny na naszej jaziowej miejscówce, ale jeszcze się nie pokazały. Nie liczył na brania tylko, że jakieś spłoszy. Tak było rok temu: najpierw je płoszyliśmy [nie żerowały, ale stały już na mieliznach], dopiero dwa, trzy dni po stwierdzeniu ich obecności, wykazywały chęć do żerowania. Czyli tu też trzeba jeszcze ciut poczekać.

Po zachęcającym, styczniowym eksperymencie ze starorzeczem, objeżdżam ostatnio różne miejscówki tego rodzaju. Ich wspólna cecha, to sąsiedztwo raczej bystrej, jak to się mówi podkarpackiej rzeki. Celować warto w te odcinki, gdzie względnie blisko jest zaporówka. Wprawdzie 90% naszych zdobyczy to będą klenie i w mniejszej ilości okonie, jelce i świnki, ale trafić można istną menażerię włącznie z karpiami, które ostatnio widziałem. Cechą charakterystyczną obecnego czasu są obfite zrzuty wody, szczególnie, jak zapowiadają się nawet niewielkie opady. Rzeki przybierają, a woda wdziera się często nawet setki metrów w ląd, jeśli jest płasko. We wszelkich zagłębieniach i nieckach powstają dziesiątki stawków i bajorek, czasem całych systemów małych kanałków. Ryby, szczególnie po paru dniach o ile nie spłyną do głównego koryta, lub zostaną odcięte, ogołacają okolicę ze wszystkiego i nie wybrzydzają. Raczej nie ma co się nastawiać na cuda jeśli idzie o wielkość zdobyczy, ale miłe niespodzianki też mają miejsce. Poniżej krótka relacja z trzech wypadów.

Zacząłem jeszcze pod koniec lutego nad ulubionym starorzeczem. Wprawdzie wszyscy przestrzegali mnie, że woda w Wiśle brązowa, ale liczyłem, iż  tam, rzeka będzie nieść co najwyżej wodę pośniegową. W sumie nie przeliczyłem się, choć widok jaki zastałem lekko mnie zaskoczył.

(fot. A.K.)

Teren przypominał poleskie mokradła, tyle, że woda wyglądała jakby dodano jakiegoś chemicznego barwnika – nienaturalnie zielona. Na ogół w takiej cieczy ryby żerują lipnie. No, ale za dużo przejechałem, by wracać, bez zamoczenia wędki.

Ponieważ wodę tę nawiedza coraz więcej osób [wtorek, godziny dopołudniowe i  piętnastu ludzi!], odchodzę od typowych ripperków i twisterów. Co więcej – sięgam po coraz dziwaczniejsze wabiki. Przy okazji dochodzę do wniosku, iż w przypadku ryb innych niż szczupak, o tak zimnej i „anemicznej” części sezonu, ryby celują w niekoniecznie najmniejsze kąski, ale jeśli to ma udawać rybkę, to lepiej by się prawie nie ruszało [powodowało jak najmniejszą falę hydroakustyczną], a samo przemieszczanie się wabika powinno być bardzo, bardzo, bardzo wolne. Jak wolne? Ja, przy małym kołowrotku, który zwija 52cm żyłki na jeden obrót korbki, ten obrót wykonuję w jakieś 4-5 sekund. Czyli naprawdę flegmatycznie. Stosuje obciążenie, które jest tylko symboliczne i bardzo wykorzystuję fakt, że większość sztucznych, gumowych wabików sama z siebie nie tonie.

Zapowiadało się ciężko, a potwierdziło to pierwsze 90 minut z zaledwie dwoma kontaktami. Niby wyraźne ale nie do zacięcia. To była w ogóle reguła tego dnia. Obskakując teren zauważyłem, iż woda sięga dobre dwieście metrów dalej niż zwykle. I okazało się, że wraz z kolejnymi metrami była coraz bardziej przejrzysta. Nie wiem, czy to wpływ filtracji zeschłych ale gęstych traw, czy jakiś inny czynnik.  Poziom wody był na tyle duży, iż  w najpłytszej części, gdzie z rzadka bywa 0,7m, teraz było miejscami 1,7m, a tam gdzie wody zazwyczaj brak – dobry metr.

Z zamyślenia po długich minutach wyrwało mnie silne targnięcie, jakie nastąpiło, po typowo świnkowym braniu [bardzo podobne, jak branie płotki na mikrojiga – kojarzy się jednoznacznie z agresywnym uszczypnięciem]. Wydaje mi się, że ryba stała ogonem w moją stronę i kłapnęła przynętę od przodu, a ja zacinając wyrwałem jej wabik z mordki i podhaczyłem za płetwę piersiową. Nie ma co się podniecać tak złowioną rybą, ale wrażenie zrobiła na mnie jej barwa. Świnki już szykują się do tarła. Ten samiec miał wysypkę tarłową na głowie, cały zaś grzbiet szmaragdowo błyszczący. Piękny!

(fot. A.K.)

Potem znów dość długo nic się nie działo. Ryby wybitnie nie miały zamiaru czegokolwiek ścigać. Brania pojawiły się dopiero na granicy, gdzie kończy się naturalny zasięg starorzecza, a zaczynał tego dnia ten dodatkowy „basen”. Nie liczyłem dokładnie, lecz szacuję dzień [10.30 – 17.00] na jakieś 60 kontaktów. Niestety wyjąłem tylko 21 sztuk. Dominowały niewielkie klonki z przedziału 30 – 34cm.

(fot. A.K.)

Przesunąłem się na zazwyczaj suche obszary, a teraz zalane.

(fot. A.K.)

Pojawiły się inne gatunki. Nieźle żerowały jelce i niektóre bardzo przyzwoite.

(fot. A.K.)

Jak widzicie przynętą dnia okazał się 5cm „robak”. To coś na ludzkie oko w ogóle się nie rusza. Ciągnięte w toni może i wykonuje jakieś tam drgania, ale ledwo dostrzegalne. Oczywiście można tym podszarpywać, co może imitować pijawkę, czy jakiegoś dużego skąposzczeta, ale czy ja wiem? Tego dnia wystarczało po prostu rzucić i zaczekać aż spadnie na dno. Jeśli nie było skubnięcia, to minimalnie napiąć żyłkę. Kłopot był właśnie w zacięciu, bo zdecydowane szarpnięcia  po zacięciu nie przynosiły spodziewanego rezultatu. Ryby może nie były jakimiś maleństwami tylko tak żerowały. Nie mniej trafiło się kilka okoni. Niby niedużych, ale nie karzełki.

(fot. A.K.)

Z tą przynętą dnia to trochę skłamałem. Najlepsza była sztuczna ochotka na maleńkim haczyku [dwie larwy], podana na żyłeczce 0,10mm z dopalaczem w postaci maleńkiej agrafki nr 20 i około 0,2g ołowiu.  Tu problem był inny: nie mogłem zaciąć troszkę większych ryb, zwłaszcza kleni. Straciłem zresztą dwie piękne już sztuki. Jedna, to na bank kleń, gdyż kilka sekund kręcił w miejscu ósemki jak szatan, aż na nieodległej od dna powierzchni zrobiły się wiry. Być może i tak bym go nie wyjął, ale nie dał mi spróbować, spinając się. Druga to była jakaś inna ryba. Miękkie zassanie i majestatyczne odjazdy, o które posadziłbym raczej większego leszcza. Też się wypiął bez ujawnienia tożsamości. Oba zdarzenia spowodowały, że powróciłem do grubszej żyłki i większej przynęty. Dzień oceniam jako bardzo fajny ze względu na ilość brań i ryby jednak wystające z ręki. Na dodatek miałem okazję obserwować spławikowców i nie licząc dwóch, to reszta z jakichś powodów była kompletnie bez brań.

Następna okazja nadarzyła się już w marcu. Pogoda zgoła odmienna: ostre słońce, temperatura od 15 stopni około południa, do 7 przed siedemnastą. No i niestety ciśnienie bardzo wysokie. Nad wodą znów niezły tłok. Tym razem woda bardzo niska i kryształowa. Wziąłem polaroidy i pożałowałem: ilość ryb – głównie jelców, uklei i kleni, ale też świnek, karasi i karpi – niewyobrażalna jak na kubaturę bajora. Jedynie liczne tu jesienią okonie, były dosłownie pojedyncze. To skutek w takich miejscach pazerności „dziadów”, którzy trzebią te ryby niemiłosiernie i trzeba zaczekać na następny schyłek lata, większą wodę i migrację kolejnych ryb jesienią. Cóż, taki klimat.

Z braniami było dużo słabiej, choć nie mogę powiedzieć, że miałem ich mało. Problemem było to, że ochotę do współpracy zdradzały bardzo małe ryby, albo jeśli większe, to tylko skubały. Silikonowy robak nie cieszył się wzięciem. Nawet sztuczna ochotka nie miała adoratorów wśród jelców. W ogóle większość ryb była zbita w bardzo gęste stada, zawieszone wpół wody lub niemrawo kręcące się w kółko.

Tym razem przeważały klenie. Większość pod wymiar, choć parę do 37cm też się trafiło.

(fot. A.K.)

Co ciekawe, najlepiej brały mi w pełnym słońcu, a po południu, kiedy liczyłem na więcej zamilkły. O ile dobrze pamiętam to od około 15.30 nic nie wyjąłem. Biorąc pod uwagę, że klonki na ogół całą i tak łagodną zimę spędziły tutaj, to nie są ani wychudzone, ani wymęczone nurtem, stąd całkiem nieźle przyginały kijkiem.

(fot. A.K.)

Był to pierwszy test nowych ripperków. Kupiłem kilka na próbę i jak się okazuje, są świetne, choć nawet nie pamiętam ani nazwy modelu, ani marki. Dzień zamknąłem jeszcze słownie trzema okonkami i jazikiem. Trafiłem dwie świnki – jedna podcinka, jedna normalnie zapięta, ale jak rzadko tu – obie bardzo małe i nie chciało mi się robić im zdjęć.

Wspomniane gumki są naprawdę dobre na takim łowisku. Specyficzny ogonek, który w zasadzie nie pracuje, nie „zatyka” nawet małej paszczy, a kleń 35+ łyka takich na raz z sześć sztuk.

(fot. A.K.)

Ostatni wypad mimo wszelkich znaków na niebie, żeby nie jechać, był właśnie tym Dniem. Zanim zdam z niego relację, to jeszcze kilka słów o przynętach. Poniżej dokładniejsze zdjęcie tych gumek. Jak zwykle najlepsze na takich bajorach o zimnej porze roku są zielonkawe, przeźroczyste, czego na fotce nie widać i z odrobiną czerwonego brokatu. Nie wiem dlaczego, ale na bajorach, kiedy rządził jeszcze okoniowy paproch motor oil, też najlepsze były te z dodatkiem paru czerwonych pyłków. Prezentuję dwa rodzaje główek. Ktoś może się śmiać, że dorabiam ideologię, ale łowiąc na główce 0,8g brań miałem kupę. Kiedy urwałem ostatnią, a było jeszcze jasno – na główkę 1g – nic, nie licząc okoniowych skubnięć, nie do zacięcia. Oczywiście pewnie można by zrównoważyć te 0,2g różnicy ciut grubszą żyłką, ale nie zawsze da się tak wycyrklować i spada zasięg rzutu, i tak wspomagany tego dnia spodniobutami bez których bym nie kwiknął. W każdym razie kolejny raz przekonałem się, że czasem dziesiąte grama mają znaczenie gdy jest bardzo zimno, bo latem już niekoniecznie.

(fot. A.K.)

A było bardzo, bardzo zimno. Tylko trzy stopnie na plusie, jednolite ołowiane zachmurzenie okraszone lekkimi podmuchami północnego wiatru. Jak powiało, to nie chciało się stać twarzą w tę stronę, choć wiaterek leciutki. Wilgoć i jeszcze raz wilgoć – siąpiło z różnym natężeniem calutki dzień. Generalnie cmentarna atmosfera. Było mi tak cholernie zimno, mimo gorącej herbaty, że paru rybom odpuściłem fotki,  których były warte.

Tabunu kontaktów nie miałem, bo średnio wychodziło jakieś 5-6 na godzinę, ale 2/3 z nich wykorzystałem. Trzeba przyznać, że jak już coś się skusiło, to nie licząc wieczoru – ataki były pewne. Pierwsza godzina nie zapowiadała takiego obrotu spraw. Tylko dwóch jeszcze wędkarzy potwierdzało moje wyniki: zero. Dopiero zmiana stanowiska poskutkowała czymkolwiek, gdyż najpierw przegapiłem przepiękne branie na 99% świnki, a kilka minut podcinka tego gatunku potwierdziła, że są w tym miejscu. Ryba miała 43cm ale jak to podcinka – nie liczy się. Tyle, że być może poderwane przez broniącą się rybę obłoczki mułu, a może zwyczajnie rejwach w wodzie obudził okolicę. Szybko mam dwa okonki. Spada kolejna podcięta świnka, a raczej prosiak. Miała lekko pod 50cm. Szczekając zębami wlazłem po pas w wodę. Gumka poleciała prawie pod przeciwległy brzeg. Jeszcze nie rozeszły się pierwsze kręgi, gdy od razu poczułem miękkie ale silne targnięcie. Sam hol był zaskakująco taki sobie, jak na zdobycz. Kleń miał równo 45cm.

(fot. A.K.)

Z tego miejsca dostałem jeszcze kilka takich do plus minus 37cm. Nie miałem siły każdego mierzyć,  nawet tylko przykładając do kija, bo łapy chciały mi odlecieć i gdyby nie brania to dawno zawinąłbym do domu, mimo przejechanych kilometrów. Najgorsze było stanie w wodzie. Nie wiem co jest, ale musi być zimniejsza niż w mojej pstrągowej rzeczce, bo tu bez kłopotu brodzę po kolana pół dnia, a nad bajorem stojąc po kostki, marzną mi stopy przy takim samym ekwipunku. Po kwadransie po pas – dramat. Rozgrzewałem się tylko szybkimi marszami miedzy miejscówkami.

Około 14.00 woda w rzece gwałtownie rosła, co przełożyło się na stan starorzecza, bo zaczęła się weń wlewać rzeka. Znalazłem słownie 10m z jakby rzecznym wstecznym prądzikiem. Szał. Branie za braniem i wyjąłem chyba wszystkie jakie stały plus kilka okoni. Klenie do uczciwych 40cm z przewagą takich tuż pod cztery dychy.

Po około pół godzinie ciszy zmieniam miejscówkę. Rzut miedzy wielki pień i wypłycenie, o którym wiem, że tu jest. Nie doczekałem się kontaktu z dnem. Leciutkie trącenie. Zacinam i ostra walka ale bardziej chaotyczna i od razu przy powierzchni. Pierwszy ciut większy tego sezonu. Jaź  – czterdziestak.

(fot. A.K.)

Woda podniosła się dobry metr, a ryby korzystnie zaczęły zbliżać się na w normalnym dniu granicę wody i lądu.

(fot. A.K.)

Tego dnia pierwszy raz w tym sezonie jako tako odezwały się okonie, aczkolwiek nie wiem, czy to nie była jakaś świeża partia z podniesionej rzeki. Nie było okazów nawet jak na bajoro, ale obciachu też nie.

(fot. A.K.)

Popołudnie zamykam ostatnią rybą, dla której zmuszam się wyjąć aparat. Kolejny kleń na 45cm. Ten dla odmiany wziął w krzakach i kombinował jak tylko ten gatunek potrafi. Wyjąłem go z trudem na mojej witce. Jak wszystkie inne bez wyjątku, zapięty był lekko za górna szczękę.

(fot. A.K.)

A po nim już nie miałem ani główek 0,8g, ani tych przynęt. Dopiero, jak zaczęło mocno szarzeć, to doczekałem się brań na 5cm ripperek Mans`a, też na 1g ale większym haku. Myślę, iż ryby bardziej wabiła praca ogonka, bo widzieć to za wiele chyba już nie mogły. Co ciekawe brania objawiały się lekkim zaburzeniem pracy, co czułem, jakby gumka straciła ogon, po czym powolutku narastał ostrożny opór. Dopiero wtedy można było przyciąć, choć kilka razy spaprałem sprawę i zrobiłem to za późno. Reakcja na pierwsze tyrpnięcie kończyła się zawsze pustym zacięciem. Trzeba oddać, że te wieczorne ryby były wyraźnie mniejsze [średnio około 35cm] – trafiło się kilka takich po zaledwie 25cm.

Uwielbiam takie dni, kiedy jest trudno i walczy się o każde branie, kiedy człowiek zmaga się z chęcią ucieczki do ciepłego auta i z myślą o powrocie do domu, a zarazem ma efekty starań. No powiem, że się wyłowiłem jak na tę porę roku. Finalnie zaliczyłem 24 klenie [największe, które jeszcze zmierzyłem miały odpowiednio 2x 39, 40, 42 i 2x 45cm], trzy jazie, bodajże siedemnaście okoni no i podcięty świniak. Mam wrażenie, iż tam, gdzie ryby mają połączenie z główną rzeką, albo wyczują, że woda spadnie, będzie można połowić jeszcze góra tydzień, może dwa o ile będą opady. Potem o tych łowiskach przypomnę sobie dopiero w październiku.

 

 

 

 

 

4 odpowiedzi

  1. Panie Adamie jak oglądam te fotki to nie mogę się nadziwić jak pan to robi 😀 że nie ważne kiedy pan zawsze coś ma 🙂 ile razy w tym sezonie byłem za okoniem czy kleniem i zero kontaktu nawet 🙁 nie wiem dlaczego tak jest ale naprawdę szacunek, zapytam czy te łowisko jest na pzw Kraków ????

  2. Nie to nie jest nasz okręg. Prawda jest taka, że wystarczy odrobina praktyki, naprawdę niewiele, za to MUSZĄ być ryby w ilości przynajmniej dostatecznej. Trochę trudno takie łowiska znaleźć. Ja dość często trafiam na dany gatunek w zimnej porze roku, ale zazwyczaj w miejscach, gdzie nie znajduję sposobu, by udało się im podać przynętę o wielkości i wadze, którą by chciały zjeść. A nawet jak już trafię taką wodę, albo stan rzeki [przybór], to i tak nic się szczególnego nie dzieje. Po prostu ryby słabo żerują i nic tego nie zmieni. Dziś na pstrążkach zaledwie 4 brania pewne i dwa domniemane, zaledwie jeden w ręce. Wczoraj na jaziach – zero; jeszcze ich nie widziałem w moim łowisku. Piątek – starorzecze – z bólem 3 klonki do 35cm, 5 okonków. Nie liczę 3 świnek bo podcięte. Na „moje” starorzecze możemy się kiedyś umówić. Chętnie pokażę co, jak i gdzie.

  3. Ja przez weekend również byłem na pstrągach to ogólnie 8 szt od 9 do 17 2szt 30+ reszta 20+/- Chętnie się wybiorę z panem jeśli tylko była by taka szansa bo coś robię nie tak albo te ryby mnie nie lubią 😛 wiadome że na efekty trzeba poczekać wszystko w sowim czasie przyjdzie jak to mówią 🙂 mam swoje 4 ryby ( boleń,kleń,sandacz,okoń) które bym chciał łowić na spining na wiśle z naciskiem na pierwsze trzy pozycje i tego staram się nauczyć jak tylko będę umiał, dużo czytałem na temat bolka i klenia ale praktyka to inna dziedzina, po wodzie naszej tez za bardzo nie widzę typowych miejsc boleniowych choć mam kilka na oku co od maja będę intensywnie obławiał, nad woda jestem często to możemy się umówić na wędkowanie wspólne 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *