Po raz pierwszy odkąd spinninguję, wyłamałem się z zasady, iż nie łowię w styczniu. Zapewne, gdyby pogoda była typowo zimowa, to doczekałbym lutego. W połowie stycznia po paru dniach odwilży zauważyłem, że część okolicznych zbiorników uwolniła się spod lodu. Od razu pomyślałem o ulubionym starorzeczu. Wprawdzie nie maiłem kogo zapytać, czy w inny sposób sprawdzić jak tam jest, ale zaryzykowałem. Obyło się bez mrozu [1 do 4 stopni]. Aura dość sprzyjająca: zachmurzenie duże ale z silnymi przebłyskami słońca, po południu z tendencją do zupełnego rozpogodzenia. Generalnie bezwietrznie, a jeśli już to dmuchało lekko z południa. Ciśnienie typowe, średnie dla regionu.
Nie wiem, czy tam lało [u mnie w nocy gęsta mżawka], ale jedynym mankamentem była bardzo podniesiona woda, o „chemicznie” zielonym kolorze. Zapewne po topnieniu w górach śniegu.
Starorzecze było z 25% większe w wyniku wzrostu poziomu wody o ten około 1m i kolor wody niestety też był podobny, jak w rzece opodal.
Pełen nadziei i ciekawości zarazem [nigdy tu nie łowiłem o takiej porze roku], zmontowałem cały ekwipunek. Wbiłem się w kombinezon, co zapewne bardzo pomogło mi kilka godzin później i gruby jak kosmonauta wcisnąłem się w spodniobuty. Lekki zestaw z moim, chyba już ulubionym na lodowatą wodę ripperkiem Arrowfish na 0,8g.
Na wodzie było sporo delikatnych pochlapywań, świadczących o jakichś niewielkich drapieżnikach ścigających uklejki i jelce. Gdybym wstał te pół godziny wcześniej, to wynik ilościowy miałbym zapewne przyzwoity, jak na środek zimy, ale nigdy o czwartej rano nie wstaje się tak źle jak w połowie stycznia. No i zanim dojechałem, przebrałem się i zmontowałem zestaw, to wszystko ucichło. Typowy dla tej wody dzień z krótkim, intensywnym żerowaniem ryb, a potem cisza.
Jeszcze w pierwszym kwadransie przed ósmą udało mi się zaliczyć cztery brania, pomimo zupełnej już ciszy na wodzie. W drugim rzucie byłem pewien większego okonia i pierwszy raz tak nabrał mnie kleń [31cm]. Ale zanim go zobaczyłem, zachowywał się kropka w kropkę jak okoń.
Potem trafia się okonek, a dwóch kontaktów nie wykorzystuję, aczkolwiek nie było jak tego zaciąć. Po około godzinie, kiedy nic się już nie wydarzyło, zmieniam miejsce, ciesząc się z tego, że nie ma lodu na bajorku. Przy mocno nachylonym nad wodą drzewie, na jakby głównym basenie starorzecza widzę co jakiś czas wyraźne spławy. Podchodząc bliżej w zupełnej ciszy nieruchomych, bezlistnych drzew i krzewów, mogłem słyszeć już z daleka głośne pluski.
Okazało się, że tylko w tym jednym miejscu, przez około godzinę miałem brania. Początkowo byłem pewien świnek, które – bywało – robiły tu taki harmider, ewidentnie wypłaszając z pobliskiej kępy przegniłego zielska małe rybki i zawzięcie, choć niezdarnie je goniąc. Bardzo ciężko było się zbliżyć do ryb, ponieważ ten metr wody więcej, stanowił miejscami przeszkodę nie do pokonania w połączeniu z masakrycznie śliskim błotem, teraz przylanym przyborem. Spodniobuty ledwie, ledwie wystarczyły.
Zbliżyłem się od strony dwóch zacienionych grubych pni. Kolejna ryba rozbiła powierzchnię wody. Całkiem spora i znikła na tyle szybko, że nie rozpoznałem gatunku. Kilka rzutów, łagodne, bardzo wolne prowadzenie przynęty jakiś metr pod powierzchnią. Zdecydowane, choć miękkie i jakby długie w czasie przygięcie kijem. Od razu wiem, że jest coś więcej niż standardowy tu okonek, albo klenik. Ryba po pierwszym szoku wzięła się do roboty i w ostrych jak na zimę zrywach z lekka testuje żyłkę 0,14mm. Świnka już dawno by wylądowała pod nogami. W końcu pokazuje się całkiem spory łeb, przyzwoitego klenia.
Teraz już szybko mam go w ręce, a ryba jakby zamienia się w gumową atrapę – zupełnie kamienieje. Ma 43cm. Malutki haczyk pewnie wbity w dolną szczękę. Swoją drogą zastanawiam się, jak to jest, że grot wystaje zaledwie w 1/3 długości gumki, a zazwyczaj bardzo pewnie zapina ryby. Przy typowych ripperkach łuk kolankowy wychodzi w połowie długości przynęty, a i tak mam relatywnie dużo spadów.
Całkiem dynamiczny hol, a potem wypuszczenie klenia wcale nie zniechęciło pozostałych. Ataki miały miejsce nadal, choć okazało się, że tutaj wcale tak łatwo rzucać się nie da. Powierzchnia w tej części starorzecza była pokryta ledwo widoczną, ale względnie jeszcze mocną błonką lodu.
Nie było kłopotu z trafieniem między mini kry, choć zdarzały się rzuty niecelne. Problemem było poprowadzenie bardzo lekkiej gumki tak, aby żyłka nie napływa na lodową folię, bo natychmiast windowało to nienaturalnie ripperek w górę.
Na dodatek pojawiający się południowy wiaterek akurat tutaj spychał resztki lodu i na powierzchni zrobiło się ciasno. Ryby z kolei jakby na złość najbardziej buszowały pod krami, chyba dlatego, że ograniczały uklejkom uniki tuż pod powierzchnią. Złowiłem jeszcze cztery klenie od 39 do 42cm.
Wszystkie wzięły bardzo podobnie: bardzo zdecydowanie choć mięciutko. Jeden z nich dogonił gumkę tuż pod szczytówką i zacinam go słownie na metrowej żyłce. Niektóre ataki były zaledwie kilka metrów ode mnie i w zasadzie tylko za plecami, mimo, że było kilka kroków do lądu, panował spokój.
Z jednej strony wszystko chyba zawdzięczałem sterczeniu po żebra w lodowatej wodzie, z drugiej – dobrze, że te ryby brały tak co 7 – 10 minut, bo był powód, by wyjść na brzeg i choć trochę pobudzić krążenie.
Powyższe fotki dotyczą bodajże trzech z pięciu tych największych, ale nie miałem ochoty przy każdej rybie wyłazić na piekielnie śliski w podejściu brzeg i wydłubywać aparat spod kombinezonu.
Około 10.00 klenie dały sobie spokój. Miałem jeszcze jednego na kiju, też na bank podobnej wielkości, ale udało mu się jako jedynemu odhaczyć. Przy okazji tych ryb, miałem jeszcze dwa pewne kontakty, ale z czymś dużo mniejszym i jedną podcinkę czegoś, co na szczęście szybko się oswobodziło. Ponieważ łapała mnie lekka „zębatka”, a ryby już odpuściły, wróciłem do auta po duży łyk czegoś gorącego.
W sumie mógłbym tu zakończyć, gdyż potem, do 15.00 nie zaliczyłem nawet jednego brania, a woda wciąż minimalnie rosła. Miałem za to niemiłą przygodę, którą sam sprowokowałem nadmiernym zaufaniem do znajomości terenu.
Zachciało mi się spróbować szczęścia na drugim brzegu bajora. Chcąc zaoszczędzić czas i nie obchodząc go wokół po zalanych teraz chaszczach, postanowiłem przejść w wąskim, około 10m przesmyku, który normalnie nie ma więcej, jak 60 – 70cm wody. Znam tu dno doskonale, wiem, że w tym miejscu są same otoczaki. Jakoś zupełnie bezwiednie postawiłem nogę, która momentalnie zjechała z wąskiej półki i by nie stracić równowagi, odruchowo dołączyłem druga kończynę. Nie przewróciłem się, za to stanąłem na baczność po barki w wodzie. Był to mój pierwszy tak wielkopowierzchniowy kontakt z wodą pod gołym niebem w styczniu. Uczucie koszmarne. Wszelkie gdybania i kozaczenie, co zrobić w takiej sytuacji można sobie wsadzić, bo na chwilę człowiek ma wrażenie iż krew przestaje płynąć i nie można oddychać, choć głowa nad powierzchnią cały czas. Próba postawienia kroku i wydrapania się na brzeg miała identyczny przebieg, jak zjechanie w wodę. Cud, że znów utrzymałem równowagę. Zrobiłem jedną rzecz, jak mi przyszła do głowy: odrzuciłem kij i jak jakiś obłąkany tancerz odbiłem się od dna ile sił i złapałem wielgachny konar, który akurat zwisał mi nad głową. Dalej już poszło nieźle.
Ktoś zapyta, co tam robiłem jeszcze przez kolejne trzy godziny? Otóż kombinezon, który nie jest wodoodporny, bardzo szczelnie jednak wypełnił spodniobuty. Mimo, że ubranie wierzchnie było całe mokre, to jednak jakimś cudem zarówno plecy, klatka piersiowa oraz tyłek miałem zupełnie suche. Mokre były całe rękawy oraz nogawki, a w cholewach miałem wody do kolan.
Ojciec mi kiedyś opowiadał, że wprawdzie w zwykłych kaloszach wpadł po kolana w marcu do pstrągowej rzeki. Stwierdził, iż po wylaniu wody i wykręceniu mokrych części garderoby, ubrał to i ponoć na tyle się organizm rozgrzał, że był w stanie kontynuować. Zdecydowałem się na taki dość ryzykowny eksperyment i powiem, że faktycznie, tylko przy zupełnie przemoczonych nogach i rękach, nawet dało się wytrzymać, szczególnie jak wylałem wodę ze spodniobutów, ubrałem nieprzyjemną gumę z powrotem i trochę w tym poskakałem. Unikać musiałem tylko stawania w wodzie, bo miałem wrażenie, że stopy mam w zamrażarce. I może bym powalczył jeszcze dłużej, ale około trzeciej po południu postanowiłem raz jeszcze pokusić klenie, tyle, że jak chciałem wyjść na brzeg i porzucać z drugiej strony wielkiego pnia, to zaliczyłem poślizg i by nie paść dosłownie na twarz, podparłem się rękami, które – miałem wrażenie – lekko już podeschły, a teraz tkwiły po łokcie w wodnistej mazi. No i się poddałem…
2 odpowiedzi
No ładnie Pan namieszał Panie Adam 😀
Pomijając kąpiele a’la Mors (tylko czemu w ciuchach…? ), to powiem, że złowienie kilku kleni w ww wymiarach to nawet w cieplejszych porach roku mnie się nie udało.
Mam nadzieję, że żadne przeziębienie się nie przyplątało po całej akcji 😉
Pozdrawiam
Sam jestem zaskoczony bo nawet kataru nie miałem, a w chłodnej porze roku, to jestem raczej zdechlak.